Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 86969.98 kilometrów - w tym 3397.50 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 22.99 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2014

Dystans całkowity:1106.20 km (w terenie 53.50 km; 4.84%)
Czas w ruchu:48:07
Średnia prędkość:22.99 km/h
Liczba aktywności:24
Średnio na aktywność:46.09 km i 2h 00m
Więcej statystyk
  • DST 109.20km
  • Teren 10.70km
  • Czas 05:02
  • VAVG 21.70km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Taka SE wyprawka - dzień 5: kółko roztoczone

Środa, 30 kwietnia 2014 · dodano: 03.05.2014 | Komentarze 2

Trasa: Sochy k. Zwierzyńca - Roztocze - Sochy k. Zwierzyńca
Nowe gminy: Tereszpol, Susiec, Krasnobród, Adamów.

Dzień miał być na lekko, bo postanowiliśmy się w Sochach zadekować na dwie noce - i bez obciążenia zdobyć roztoczańskie pagórki. Na początek ruszyliśmy do Górecka, ale Kościelnego - tamże ładny kościółek drewniany oraz przepięknie położone równie drewniane kaplice - jedna w otoczeniu prastarych dębów, druga zawieszona nad płynącym bystro potokiem, z cudownym źródełkiem ponadto. Wypas full. Z Górecka Kościelnego do Rezerwatu Szum - najpierw jednak była wysoka tama po niedokończonej inwestycji elektrowodnistej - widać węgorze elektryczne nie gustują w szumie. W Rezerwacie przeprowadziliśmy rowery skomplikowaną ścieżką dydaktyczną wzdłuż szumiącego potoku - jechać nie bardzo było jak, bo raz w górę, raz w dół, a ciągle korzenie. Trochę nam to czasu zajęło, więc na śniadanie do sklepu z wczorajszej kolacji dotoczyliśmy się przed południem. Po wyruszeniu (inną trasą niż dzień wcześniej jechaliśmy) do Józefowa - po drodze przyszła taka w sumie niepozorna chmura. I jak lujnęło! A my w środku niczego, czyli nawet wiaty. W pięć minut wszystko było dokumentnie przemoczone, zrobiło się też pieruńsko zimno. Końcówkę deszczu przeczekaliśmy pod dachem jakiegoś czegoś nieczynnegoś w rzeczonym Józefowie - tym samym Józefowie, nad którym dzień wcześniej przechodziła chmura gradowa. Dołączyli też do nas jacyś kolarze płci obojga sztuk dwoje. Potem się uspokoiło jakby, ale straciliśmy ochotę na szukanie synagogi, kirkutu i wieży widokowej, znów zaczął nas ścigać czas, więc szybkim mykiem ciach do Hamerni. Przystanek z wiatą - i znów leje :/ W końcu jakoś dotarliśmy do kolejnego rezerwatu - Czartowego Pola, które nie jest żadnym tam polem, tylko ładnym wąwozem z następnymi szumami i grobem znanego żołnierza pochodzenia czerwonoarmijnego z rodziców Tatarów, pisany zresztą cyrylicą. Obok, w komitywie, spoczywa AK-owski dowódca. Po obejrzeniu kawałka rezerwatu (dokąd się dało władować z rowerami) pojechaliśmy na Susiec, by od burzy (kolejnej) uciec. Po drodze - miejsce po obozie NKWD (gdzie dowódcą był niejaki Wołodia) i kamieniołom (gdzie pracowali więźniowie AK-owscy) - w sumie bardzo ciekawa historia, bo obóz został odbity przez powojennych partyzantów, ale więźniów w międzyczasie wywieziono... itd, itp. W gminie Susiec wreszcie zaczęły się ludzkie asfalty - sam Susiec b. zadbany i widać, że nastawiony turystycznie oraz agro. Za Suścem skręciliśmy na Szumy trzecie już, choć pierwsze nad Tanwią. Te okazały się najwyśmienitsze, a miejsce idealne na biwak - łączka nad rzeką rwącą, na górze ławeczki z zadaszeniem i sklepikobar. I dobrze, że z zadaszeniem, bo znów zaczęło - wiadomo co. Ale za to spotkaliśmy całą końską wyprawę. W końcu trzeba było jechać, na szczęście przestało padać - wróciliśmy na Susiec - i dalej wspaniałą trasą na Tomaszów - równiuteńka, z szerokimi pasami rowerowymi po obu stronach. Ach, mrrau! Aż szkoda było w pewnym momencie zawinąć się na północ z trasy, no, ale trzeba było wracać już na Sochy, a tu jeszcze 40 km, a godzina 17! W Łosińcu, gdzieśmy zawinęli, jest malowniczy kościółek, potem kompletnymi zaczteroliterowiami przez Kunki i Łasuchy(!) i w końcu najwyższe pagóry na trasie do końca asfaltu - i zaczęła się kolejna wspaniała (choć nie tak równa, jak pod Florianką) szutrówa przez lasy - blisko 5 km czystej (no, może nieco błotnistej) przyjemności zjazdu z przeskakującymi dorodnymi jeleniami z jednej strony na drugą. Dobiliśmy w ten sposób do szosy na Krasnobród, a słońce poczęło krwawo zachodzić, co trwało nieco, więc jeszcze rzuciliśmy mimochodem okiem na przydrożny pałac-sanatorium. A potem już cały czas doliną Wieprzu przez kolejne wioski - stopniowo zmierzchało, a na niskich łąkach mgła ścieliła się gęsto. Do Zwierzyńca dojechaliśmy już po ciemku, nieco umordowani, ale za to znaleźliśmy przewspaniałą karczmę Młyn vis-a-vis podświetlanego kościółka nad wodą, gdzieśmy pożarli niezwykłe delicje roztoczańskie typu: ja - gulasz z dziczyzny z podwójną porcją kaszy hreczanej, a M. - zapiekłą w kamionce zapiekankę z ziemniaków, boczku, cebuli, sera i czegośtam jeszcze - pisząc te słowa, ślinię się jak labrador do wszystkiego... I wyraźnie przeżarci potoczyliśmy się ostatnie kilka kilometrów na naszą kwaterę w Sochach.


  • DST 88.70km
  • Teren 9.40km
  • Czas 03:54
  • VAVG 22.74km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Taka SE wyprawka - dzień 4: płaskowyżej, coraz wyżej

Wtorek, 29 kwietnia 2014 · dodano: 03.05.2014 | Komentarze 3

Trasa: Leżajsk - Sochy k. Zwierzyńca
Nowe gminy: Kuryłówka, Biszcza, Tarnogród, Księżopol, Łukowa, Józefów, Zwierzyniec.

Rano zwinęliśmy się od Pani Babci, która nie omieszkała nas parę razy odwiedzić już od rana w kwestiach kluczowo-porządkowych i na dzień dobry podjechaliśmy obejrzeć leżajski klasztor. Duży, wypasiony (bo chyba bernardynów?), z suchą fontanną z napisem "tu leżą pieniądze" - i rzeczywiście - podczas gdy M. udała się na zwiedzanie, ja naliczyłem ze 3 zyle w nominałach od 1 do 10 groszy polskich. Na tanie wino dla Dziada Proszalnego jak ręką zadał! :D
Za Leżajskiem był most na Sanie - i ostatnia gmina Podkarpacia, czyli Kuryłówka. Tu to już w ogóle okazało się, że oprócz lasów prawie nic nie ma - prawie, bo była np. akcja ratująca auto, które ciągnięte na holu raczyło się na prostej drodze stoczyć do przydrożnego rowu, a ze środka wysypała się zawartość średniej wielkości sklepu warzywno-owocowego ;D Na szczęście nic się nikomu nie stało i wspólnymi siłami (ja, kilku chłopa, jakaś ciężarówka i Merida w ramach obserwatora) udało się wyciągnąć grata na asfalt. W międzyczasie dojechała M., która z daleka widząc akcję, myślała, że zderzyłem Meridę z ciężarówką, autem w rowie i kilku chłopami, nie licząc marchwi, kapusty i ziemniaków przy tym ;)
Lasy na zmianę z jakimiś lichymi wioskami ciągnęły się jeszcze chwilę, potem były szerokie, jak na hamerykańskiej prerii krajobrazy z lekka faliste i chwilowy omal brak asfaltu - i zaczęło się lubelskie, czyli Kongresówka. Pierwsza wieś nazywała się Bukowina i miała ładny kościółek, potem pojechaliśmy trochę główniejszą trasą i po przyjemnym zjeździe powitaliśmy Tarnogród. Tu postój godzinny pod sklepem, znów się zrobił upał, ale niebo zaczęły powoli zasnuwać czarne, burzowe chmury. Ruszyliśmy więc ku kolejnym wsiom, aż w końcu zaczęło walić pojedynczymi dużymi kropami - w sam czas znalazła się na szczęście wiata. Po paru minutach przeleciało, ale gdy ruszyliśmy dalej i wjechaliśmy na kolejny widokowo-rolniczy rozległy płaskowyż - naliczyliśmy na horyzoncie aż cztery oberwania chmury naraz! Brakowało tylko jakiegoś przydrożnego twistera ;) Obejrzawszy pomnik wojenny kawałeczek na uboczu, a następnie wiejąc, aż się kurzyło z górki na pazurki (a ja na lemodku), w sam czas zdążyliśmy przed kolejną lują do następnej wsi pod daszek przystanku. I znów po paru minutach zrobiło się ładnie, więc na Pisklaki i Szostaki - a w tych ostatnich chciał mnie pożreć kundel. W planach było przejechać most na Tanwi i udać się na północ gruntówą na Aleksandrów, ale skrót za mostem okazał się tak piaszczysty i mokry jednocześnie, że szybko wróciliśmy na asfalty i pojechaliśmy na słynne z okazji największej bitwy partyzanckiej Osuchy. I tu zaczęły się naprawdę tragiczne asfalty, które sprawiły, że Roztocze zapamiętałem głównie nie z przydrożnych, a drożnych (a właściwie niedrożnych) krajobrazów. Póki co jednak na kierunku, w którym zamierzaliśmy jechać dalej zawiesiła się wielka czarna gradowa chmura, więc nie chcąc być omokrzonymi, utknęliśmy w Osuchach na kolejną godzinę, bo po chwili zaczęło padać. Trwaliśmy pod daszkiem, robiło się późno, w końcu powoli zaczęło przechodzić - i zalaną drogą składającą się wyłącznie z dziur i łat ze smoły potoczyliśmy się do Józefowa. W Józefowie nad stawem jest pelikan rzeźbiony, a my dalej przeważnie pod górkę już w serce Roztocza - do Górecka. Tu był chwilę asfalt dobry - i ostatni sklep na szlaku, więc pożarliśmy coś w rodzaju kolacji - i wjechalismy do Parku Narodowego - drogą na Floriankę. Tak jak w życiu tak koszmarnych asfaltów jak na Roztoczu rowerowo nie doświadczyłem, tak gruntówka między Góreckiem, a Zwierzyńcem okazała się chyba najlepszą, jaką znam - równiuśko ubita drobniutkim szutrem i chyba wywalcowana. Ech! :) We Floriance podjechałem obejrzeć tarpany w garażu końskim, a M. się znów zgubiła, bo nie skręciła, aleśmy się znaleźli. I dalej w las, bo zaczęło się powoli zmierzchać, równiutką gruntówą z górki - cud, miód, orzeszki lizać!! A na koniec, gdy droga dobiła asfaltu w lewo - i za chwilę były już Sochy i nasza kolejna kwatera - super-wypasiona - i za jedyne 30 złotych, choć znowu z rozregulowanym TV - epidemia jakaś, czy co? :> Na szczęście nie było Pani Babci, więc wieczór należał do spokojnych, a w łazience to nawet znalazła się wanna typu "Jezujakawielkawanna!" :D


  • DST 72.10km
  • Teren 1.20km
  • Czas 03:33
  • VAVG 20.31km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Taka SE wyprawka - dzień 3: malowniczo do cadyka

Poniedziałek, 28 kwietnia 2014 · dodano: 03.05.2014 | Komentarze 3

Trasa: Rzeszów - Leżajsk
Nowe gminy: Trzebownisko, Krasne, Czarna k. Łańcuta, Łańcut (miasto), Białobrzegi, Przeworsk (wieś), Tryńcza, Grodzisko Dolne, Leżajsk (wieś i miasto).

Rano było przepięknie, ale wiał niestety ENE-asz, co wróżyło jak najgorzej w kwestii zmordowindowania. Póki co jednak przejechaliśmy ze starówki na dworzec kolejowy, by po licznych deliberacjach kupić od razu bilet powrotny na 3.05. z Lublina - nauczeni przez zeszłoroczne pekapy, że dopiero mając bilet na rower kilka dni naprzód można czuć się w pełni zrelaksowanym w kwestii pewności powrotu. Potem podzwoniłem jeszcze po leżajskich okolicach i zaklepałem kwaterę na nocleg, więc trochę to wszystko czasu zajęło. Rzeszów opuściliśmy jakimiś przemysłowymi opłotkami częściowo asfaltową, ale niestety dziurowatą dedeerówą - i wkrótce zrobiło się ładnie - i pod wiatr. Wsie zadbane, tonące w kwieciu sadów kwitnących i żółci rzepaków rozległych w słońcu skąpanych złociście. We wsi Łąka obejrzeliśmy przydrożny spichlerz i kolejny z pałaców Lubomirskich (albo czyichś, nie pomnę) - zadbany, otoczony całym gospodarstwem, a obecnie Dom Opieki prowadzony przez zakonnice krzątające się tu i ówdzie i szczęśćbożące nam. Jak miło! :) W kolejnej wsi postój pod sklepem o dźwięcznej nazwie "Grunwald" i śniadanie. Zaczęło się robić coraz bardziej pagórkowato i wkrótce jechaliśmy strefą krawędziową Pogórzy - przed Łańcutem nagle pojawił się wybitny, stromy podjazd, potem jeszcze (już w mieście) ze dwa kolejne - pod wiatr paskudnie, choć w ogóle to cudnie - w końcu to Łań cud! Miasteczko dość zapyziałe, zatłoczone autami, tirami i kręto-skomplikowane komunikacyjnie, ale park i słynny zamek (znowu Lubomirskich) jak najbardziej godne polecenia. Zamek mniej, bo zakaz robienia fotografii wewnątrz. Na szczęście wstęp był darmowy, więc nie zrobiłem karczemnej awantury, tylko obeszliśmy z rowerami cały park oglądając różne budowle i ruszyliśmy dalej, a upał się zrobił paskudny, mimo wiatru. Na szczęście z Łańcudu było z górki, wkrótce też wjechaliśmy na boczne asfalty, zostawiając za sobią cały komunikacyjny kociokwik tego w sumie małego wszak miasteczka. Dalej była przyjemna monotonia doliny Wisłoka: wsie ciągnące się jedna za drugą, ze sporą ilością drewnianych, starych chałup, sady i tak przez kilkanaście kilometrów. Droga też kręciła, więc momentami dawało radę jechać bez dużego bólu, bo wiatr się robił nawet tylno-boczny. W końcu w Gniewczynie skręciliśmy zdecydowanie na północ i po krótkim odpoczynku pod tarabaniącym mostem nad Wisłokiem skierowaliśmy się ku Leżajsku. Krajobraz diametralnie się zmienił - niemal znikły gdzieś wioski, zaczęły się łagodnie wzgórza i lasy. Niestety - wiatr też się zmienił - na północny :/ Do Leżajska dowlekliśmy się więc trochę późnawo, a tu jeszcze trzeba było obejrzeć słynny ohel (czyli taki domek ze zwłokami) jeszcze słynniejszego cadyka - Elimelecha (swoją drogą ciekawe, czy od właśnie tego Elimelecha zaczyna się słynna wyliczanka dla dzieci pt. Elemele Dutki - Gospodarz Malutki etc.). W każdym razie na bramie cmentarza żydowskiego było napisane, że już nieczynne (ale było otwarte) - podobnie ohel. Po wejściu do środka z mroku wyłonił się grobowiec oświetlony świeczkami wotywnymi - wrażenie niezwykłe. Zacząłem robić fotki i w tym momencie drzwi się otworzyły i do środka weszło dwóch najprawdziwszych chasydów z gromkim "szalom" na uściech! Czar prysł po chwili, gdy pstryknęli światło i w świetle nagle rozbłysłych jarzeniówek ukazał się bałagan remontowy - prawdopodobnie przyszli pomurować trochę, albo pomalować ścianę ;) Zmyliśmy się szybko, by im nie przeszkadzać, objechaliśmy całe miasteczko (ładne, choć bez salw jakowyś) i poplątawszy na końcu drogę (co poskutkowało przypadkowym odnalezieniem stareńkiego dworko-chałupiszcza drewnianego z rzeźbami koników na parapecie), jakimś dziwnym skrótem trafiliśmy prosto w naszą zaklepaną kwaterę. Pani Babcia okazała się bardzo dociekliwa i ze 3 razy nam wieczorem jeszcze pukała i właziła np. żeby wyregulować odbiornik TV. A na górze mieszkali jacyś panowie sezonowi i w ogóle było tam zimno, jak to w starej chałupie po zimie, ale i tak malowniczo, bo z ogródkiem i innymi udogodnieniami agroturystycznymi typu stodółka z zapadniętym daszkiem z czerwonej dachówki. A koniec dnia uczciliśmy zestawem serów, warkoczem z łososia (a może to był welon, kto wie?...) i - oczywiście - piwem marki "Leżajsk" :)


  • DST 97.30km
  • Teren 7.70km
  • Czas 04:32
  • VAVG 21.46km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Taka SE wyprawka - dzień 2: transgalicyjskimi magistralami

Niedziela, 27 kwietnia 2014 · dodano: 03.05.2014 | Komentarze 2

Trasa: Tarnów - Rzeszów
Nowe gminy: Czarna k. Dębicy, Żyraków, Dębica (miasto i wieś), Ostrów, Sędziszów Małopolski, Świlcza, Głogów Małopolski.

Od rana w Tarnowie pogoda była w sam raz - ani za ciepło, ani za chłodno, ani słońca - ani deszczu: nic, tylko w drogę! No to w drogę. Nieustająco koszmarnymi dróżkami rowerowymi miasta Tarnów na północ w opłotki, potem pod górkę do obwodnicy i za ostatnim rondkiem zrobiło się ładnie i las - a w lesie moc rowerzystów: okazało się, że właśnie są zawody MTB o puchar Tarnowa! Biorąc pod uwagę stan "infrastruktury" "rowerowej", powinny być rozgrywane w granicach miasta ;)
Tarnów się skończył, zaczęły się piękne, wąskie asfaltówki, a za trochę wsie. Wsie zabite na głucho, bo niedziela i kanonizacja, więc ogólne święto - chyba dopiero w trzeciej z rzędu (zrzędu, zrzędu) udało się kupić coś do picia i zjeść śniadanie - i to tylko dlatego, że sklepik schowany był wstydliwie w bocznej uliczce i tylko pewnie dlatego otwarty ;)
Potem skończyło się małopolskie, zaczęło podkarpackie - i lasy. Wskoczyliśmy na mniej, lub bardziej (przeważnie jednak bardziej) błotnistą drogę leśną biegnącą przez parę kilometrów wzdłuż linii kolejowej Tarnów-Rzeszów - z czasem znów zaczęły się wsie i asfalty - puste, boczne i przeważnie bardzo dobrej jakości - co zresztą sprawdziło się znakomicie w następnym dniu w naszej podróży przez region: wiwat decydenci drogowi Podkarpacia!
Robiąc niespiesznie zdjęcia kolejnych witaczy kolejnych nowych gmin dojechaliśmy do mostu na Wisłoce i Dębicy. Po drodze spotkanie z trójką sympatycznych rowerzystów, których złapałem w kadrze, gdy przejeżdżali opodal witacza gminy Żyraków.
Przez Dębicę przejechaliśmy kompletnie opłotkami i skierowaliśmy się na Pustynię, a słoneczko w międzyczasie już całkiem przegoniło chmury, a może to wiatr typu pustynnego? W każdym razie w Pustyni jest stacja paliw z wielbłądem ;)
Za Pustynią, przy rondku kierującym na autostradę musiałem Meridzie amputować nóżkę, która już dzień wcześniej zachowywała się dość dziwnie - po bliższych oględzinach okazało się, że zerwały się gwinty w dwóch z trzech śrubek trzymających nogę przy ramie. Odtąd Merida musiała znajdować oparcie we wszelkich pionowych konstrukcjach przydrożnych typu słupek etc. - na szczęście okazało się to w ogóle jedyną awarią na całej trasie.
Za Pustynią postanowiliśmy jechać technicznymi wzdłuż autostrady - na szczęście przezornie w guglomapie przed wyjazdem sprawdziłem, gdzie są, a gdzie nie ma. Wszystko fajnie w teorii - ale na początku okazało się, że jest szutrowa, chwilę później zrobiła się potwornie błotnista, a na koniec na może 10 metrach przed początkiem asfaltu urwała się w grzęzawisku radośnie obsianym bujną zieloną wiosenną trawką i powtykanymi patykami typu "kiedyś będzie to tysiącletni dąb, a może i starszy, kto wie". Masakra.
W końcu wytoczyliśmy się na prawdziwie techniczne asfalty - i z małymi wyjątkami (na przyautostradowe wsie) przez następnych kilkanaście kilometrów jechało się gładko jak po magistrali międzykontynentalnej. Niestety, wiatr był zdecydowanym przeciwnikiem odtąd aż praktycznie do końca wyprawy - złośliwiec ustawiał się tak, że jak jechaliśmy przez następne kilka dni na E i N, to wiał (i to czasem potężnie) właśnie z tych kierunków, męcząc i zniechęcając, a co najgorsze - opóźniając. Póki co jedna trochę lasami, a trochę wsiami dojechaliśmy bez żadnych przygód w opłotki Rzeszowa, żegnając się w końcu z autostradą. Na koniec postraszyła nas chmura burzowa, ale poszła sobie na Tarnów zlać mam nadzieję budowniczych ścieżek ;p
Do Rzeszowa wjechaliśmy kompletnie opłotkiem - dokładnie na granicy miasta powitał nas pogrzeb całą szerokością, potem była (tu dla odmiany miłe zaskoczenie) prawdziwa asfaltowa rowerówka - jednak tuż przed centrum wjechaliśmy w straszne rozkopy i remonty - ale za to udało się odnaleźć Lidla, gdzie zrobiliśmy porządne zakupy, które następnie pożarliśmy na skwerku za szpitalem koło nieco zaniedbanego pałacyku. A potem już w samo centrum, gdzie M. się zgubiła na rondzie (bo jechała chodnikiem, a ja po ludzku;), ale się odnalazła. Objechaliśmy zamek Lubomirskich i urokliwymi uliczkami wepchnęliśmy się do centrum na rynek, gdzie własnie coś łomotało, całkiem jak w Tarnowie (tylko ładniej). Przy rynku mieliśmy zaklepaną kwaterę, czyli schronisko w kamienicy. Powitał nas senny recepcjonista - nic dziwnego, że senny, bo w tym momencie zaczęło lać i grzmieć - dotarliśmy więc w samą porę!
Deszcz przegonił łomotanie - i bardzo słusznie, bo mieliśmy okno na rynek i nie mielibyśmy wytchnienia - a tak, po ustaniu ulewy ruszyliśmy pieszkom na niespieszny obchód starówki. Rzeszów okazał się być najjaśniejszym klejnotem Polski SE - pięknie odnowiony i z wszelkim pomysłem, by czuć się w nim nie jak w Polsce ;p
Łaziliśmy i łaziliśmy, aż się całkiem w końcu ciemno zrobiło, ale ulice jasno oświetlone, pełno ludzi i ogólna kultura - to miasto naprawdę żyje!
Obejrzawszy dosłownie każdą staromiejską uliczkę i każdy kąt - na koniec poraczyliśmy się 1,5 l piwa i dwoma tradycyjnymi kebabami przy rynku - i tak zakończył się ten bardzo udany pod każdym względem dzień w Galicji.


  • DST 24.30km
  • Teren 0.10km
  • Czas 01:14
  • VAVG 19.70km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Taka SE wyprawka - dzień 1: rozruch w pionie

Sobota, 26 kwietnia 2014 · dodano: 03.05.2014 | Komentarze 5

Trasa: Uć -> PKP -> Tarnów - okolice Tarnowa - Tarnów
Nowe gminy: Skrzyszów

Od rana padało, więc spakowani w pękate sakwy ruszyliśmy z M. na wyprawkę z rowerami MPK na Dworzec Kaliszczański. W ciapągu tłok, ale jako-tako udało się dojechać do Krakowa. W międzyczasie się niby wypadało. W Grodzie Kraka przesiadka na pekap do Tarnowa - miała być po pół godzinie, ale pojezd z Wrocławia spóźnił się kolejne 3 kwadranse. Za to w środku silna trójka ze Śląska Górnego z rowerami - jechali gdzieś w Niski Beskid; dołączył również kolarz z Koła :) - czas do Tarnowa mijał więc miło. W międzyczasie znów się rozpadało, a ciapąg rozkraczał się parę razy, więc przyjechał do Tarnowa z godzinę po czasie. Pomachawszy kolarzom ruszyliśmy niespiesznie przez miasto, korzystając z chwilowego braku deszczu. Naszym celem były ruiny zamku Tarnowskich położone malowniczo na wzgórzu na południe od miasta. Wyjechawszy z centrum, natknęliśmy się na kamień upamiętniający przecięcie południka 20 E z równoleżnikiem 50 N. A potem stromo pod górkę (ostatnie kilkanaście metrów trzeba było przeprowadzić pojazdy) i już za chwilę byliśmy otoczeni ruinami. B. ładny widok na Tarnów we mgiełce.
Stąd znów pod górkę ruszyliśmy zdobyć kolejny szczyt - tym razem Górę św. Marcina z urokliwym drewnianym kościółkiem. A potem zaczęły się bajeczne zjazdy z Pogórza na niziny - szkoda, że pod wiatr, ale i tak owce przydrożne można było tylko w tym pędzie zarejestrować w pamięci :) Dojechawszy w doliny, obejrzeliśmy jeszcze kościółek w Skrzyszowie i po chwili znów byliśmy w Tarnowie. Tu Park z pałacem Sanguszków, potem jakoś bokami na Stare Miasto - po drodze czterech uroczych kotów w zaułku nad rzeczką. Na rynku oczywiście ogromnie i pyszne kebaby "Efes" (oraz łomoczący przeraźliwie jakiś koncert), wię po konsumpcji szybko zmyliśmy się na naszą kwaterę o wdzięcznej nazwie "Dom Studenta Karabela".


  • DST 32.00km
  • Teren 0.20km
  • Czas 01:23
  • VAVG 23.13km/h
  • Temperatura 21.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uć przedwyjazdowa

Piątek, 25 kwietnia 2014 · dodano: 25.04.2014 | Komentarze 0

Rano jak zazwyczaj - od M. do p. na P. via pętelka - silny wiatr ENE-asz - aż furcało.
Z p. na P. do d. też zwyczajnie - pozabierać trochę gratów przedwyjazdowo. Następnie musiałem przeczekać osiem minut, aż przejechała masa k., bo władowałbym się w rowerowy korek. Jak już przejechali - to najkrótszą do M. - tym razem samochodowy korek-gigant (na przecięciu masowej trasy): jak nie urok, to przemarsz wojsk - i to właśnie wtedy, kiedy człowiek się najbardziej spieszy ze wszystkim:/ Powrót pod wiatr (na szczęście nieco zelżały), ale mimo to jeszcze sobie na koniec zapętelkowałem.
Sakwy przedwyjazdowo wypchane.
Kategoria 1. Only Uć


  • DST 27.40km
  • Teren 0.40km
  • Czas 01:08
  • VAVG 24.18km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uć tak samo

Czwartek, 24 kwietnia 2014 · dodano: 24.04.2014 | Komentarze 0

Trasa identyczna jak dzień wcześniej - sakwy lekkie, wiatr rano umiarkowany z NE, więc trochę pomógł - po południu silny, też z NE, więc bardziej poprzeszkadzał.
Kategoria 1. Only Uć


  • DST 27.40km
  • Teren 0.40km
  • Czas 01:05
  • VAVG 25.29km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uć z flautą

Środa, 23 kwietnia 2014 · dodano: 23.04.2014 | Komentarze 2

Najzwyklej, jak niemal co dzień: M. - p. na P. - M.
Oczywiście z pętelkami w obie strony.
Sakwy lekkie, wiatru praktycznie brak, więc nie przeszkadzał - ale też i nie pomógł - a miał szansę się wykazać w trzecim już w tym roku ustanowieniu średniej prędkości wycieczki ;)
No, ale go nie było.
Kategoria 1. Only Uć


  • DST 35.50km
  • Teren 1.10km
  • Czas 01:29
  • VAVG 23.93km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uć nieco inaczej

Wtorek, 22 kwietnia 2014 · dodano: 22.04.2014 | Komentarze 0

Rano od M. do d. najpierw pętelkowo, a potem nieco dalszą trasą starą dedeerówą i nową tępniówą. Wiatr sprzyjający.
Z d. do p. na P. via dwa rozkopy.
A z p. na P. w poszukiwaniu (nadal bezowocnym) mapnika do sklepu srewarT, a potem prosto jak w morwę strzelił Pomorzańską do Edzia, Lavinkową i, przeprawiwszy się przez zasypane świeżym tłuczniem dawne przejście przez tory na tyłach Widzewnicy - ulicą Służbistą i dalej jak zwykle z pętelką dedeerówą. A na tejże wyjątkowe stada wszystkiego - jak to w ciepły dzień.
Cały powrót pod niezbyt silny wiatr.
Sakwy zdecydowanie lżejsze, b. ciepło.
Kategoria 1. Only Uć


  • DST 38.00km
  • Czas 01:34
  • VAVG 24.26km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wielkanocna Miniwyprawka do Sokolnickiego Lasu - dzień 2

Niedziela, 20 kwietnia 2014 · dodano: 20.04.2014 | Komentarze 0

Po świątecznym obżarstwie niezwykłym u Rodziców M. - czas było wracać na Uć. Niestety, bardzo się rozpadało, więc mogłem wystartować dopiero późnym popołudniem. Z sakwami chyba jeszcze cięższymi;) poleciałem tym razem na początek najprostszą - czyli do krajowej jedynki i tąże na Zgiegrz. Z początku strasznie to szło poświąteczno-ociężale, zwłaszcza, że cały czas jest łagodnie pod górkę, a wiatr wprawdzie niemal przycichł, ale zmienił kierunek na ESE, czyli prosto w pysk. Telepałem się więc niespiesznie, mijały mnie auta od czasu do czasu - jak na krajową jedynkę ruch dzis mikry. Po dojechaniu w granice miasta Uć wskoczyłem na lepsze lub gorsze dedeerówy robiąc małe kółko, ale za to oszczędzając sobie podeszczowo pozalewanych dziur i chlapiących aut. W końcu jednak przetoczyłem się przez centrum i po króciutkim postoju na picie, stałą już trasą do M. kończąc rowerowy dzień rzecz jasna pętelką. I akurat zrobiło się ciemno.