Info
Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 89150.50 kilometrów - w tym 3444.84 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.00 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad3 - 13
- 2024, Październik14 - 82
- 2024, Wrzesień10 - 38
- 2024, Sierpień7 - 19
- 2024, Lipiec17 - 31
- 2024, Czerwiec1 - 4
- 2024, Maj17 - 71
- 2024, Kwiecień13 - 36
- 2024, Marzec13 - 56
- 2024, Luty7 - 30
- 2024, Styczeń2 - 6
- 2023, Grudzień3 - 14
- 2023, Listopad7 - 21
- 2023, Październik10 - 39
- 2023, Wrzesień12 - 72
- 2023, Sierpień14 - 96
- 2023, Lipiec10 - 40
- 2023, Czerwiec7 - 25
- 2023, Maj13 - 54
- 2023, Kwiecień11 - 50
- 2023, Marzec10 - 61
- 2023, Luty5 - 28
- 2023, Styczeń15 - 76
- 2022, Grudzień3 - 21
- 2022, Listopad5 - 27
- 2022, Październik9 - 43
- 2022, Wrzesień4 - 18
- 2022, Sierpień13 - 93
- 2022, Lipiec11 - 48
- 2022, Czerwiec5 - 24
- 2022, Maj15 - 70
- 2022, Kwiecień11 - 54
- 2022, Marzec12 - 77
- 2022, Luty8 - 40
- 2022, Styczeń8 - 39
- 2021, Grudzień9 - 54
- 2021, Listopad12 - 68
- 2021, Październik11 - 41
- 2021, Wrzesień10 - 47
- 2021, Sierpień13 - 53
- 2021, Lipiec13 - 60
- 2021, Czerwiec19 - 74
- 2021, Maj16 - 73
- 2021, Kwiecień15 - 90
- 2021, Marzec14 - 60
- 2021, Luty6 - 35
- 2021, Styczeń7 - 52
- 2020, Grudzień12 - 44
- 2020, Listopad13 - 76
- 2020, Październik16 - 86
- 2020, Wrzesień10 - 48
- 2020, Sierpień18 - 102
- 2020, Lipiec12 - 78
- 2020, Czerwiec13 - 85
- 2020, Maj12 - 74
- 2020, Kwiecień15 - 151
- 2020, Marzec15 - 125
- 2020, Luty11 - 69
- 2020, Styczeń17 - 122
- 2019, Grudzień12 - 94
- 2019, Listopad25 - 119
- 2019, Październik24 - 135
- 2019, Wrzesień25 - 150
- 2019, Sierpień28 - 113
- 2019, Lipiec30 - 148
- 2019, Czerwiec28 - 129
- 2019, Maj21 - 143
- 2019, Kwiecień20 - 168
- 2019, Marzec22 - 117
- 2019, Luty15 - 143
- 2019, Styczeń10 - 79
- 2018, Grudzień13 - 116
- 2018, Listopad21 - 130
- 2018, Październik25 - 140
- 2018, Wrzesień23 - 215
- 2018, Sierpień26 - 164
- 2018, Lipiec25 - 136
- 2018, Czerwiec24 - 137
- 2018, Maj24 - 169
- 2018, Kwiecień27 - 222
- 2018, Marzec17 - 92
- 2018, Luty15 - 135
- 2018, Styczeń18 - 119
- 2017, Grudzień14 - 117
- 2017, Listopad21 - 156
- 2017, Październik14 - 91
- 2017, Wrzesień15 - 100
- 2017, Sierpień29 - 133
- 2017, Lipiec26 - 138
- 2017, Czerwiec16 - 42
- 2017, Maj25 - 60
- 2017, Kwiecień20 - 86
- 2017, Marzec18 - 44
- 2017, Luty17 - 33
- 2017, Styczeń15 - 52
- 2016, Grudzień14 - 42
- 2016, Listopad18 - 74
- 2016, Październik17 - 81
- 2016, Wrzesień26 - 110
- 2016, Sierpień27 - 197
- 2016, Lipiec28 - 129
- 2016, Czerwiec25 - 79
- 2016, Maj29 - 82
- 2016, Kwiecień25 - 40
- 2016, Marzec20 - 50
- 2016, Luty20 - 66
- 2016, Styczeń16 - 52
- 2015, Grudzień22 - 189
- 2015, Listopad18 - 60
- 2015, Październik21 - 52
- 2015, Wrzesień27 - 38
- 2015, Sierpień26 - 37
- 2015, Lipiec29 - 42
- 2015, Czerwiec27 - 77
- 2015, Maj27 - 78
- 2015, Kwiecień25 - 74
- 2015, Marzec21 - 80
- 2015, Luty20 - 81
- 2015, Styczeń5 - 28
- 2014, Grudzień16 - 60
- 2014, Listopad27 - 37
- 2014, Październik28 - 113
- 2014, Wrzesień28 - 84
- 2014, Sierpień28 - 58
- 2014, Lipiec28 - 83
- 2014, Czerwiec26 - 106
- 2014, Maj25 - 88
- 2014, Kwiecień24 - 75
- 2014, Marzec18 - 133
- 2014, Luty17 - 142
- 2014, Styczeń13 - 68
- 2013, Grudzień21 - 115
- 2013, Listopad23 - 102
- 2013, Październik22 - 64
- 2013, Wrzesień28 - 108
- 2013, Sierpień18 - 66
- 2013, Lipiec30 - 95
- 2013, Czerwiec30 - 79
- 2013, Maj30 - 55
- 2013, Kwiecień29 - 81
- 2013, Marzec16 - 39
- 2013, Luty19 - 62
- 2013, Styczeń9 - 18
- 2012, Grudzień22 - 62
- 2012, Listopad22 - 19
- 2012, Październik20 - 8
- 2012, Wrzesień25 - 6
- 2012, Sierpień2 - 3
- 2012, Lipiec14 - 4
- 2012, Czerwiec26 - 14
- 2012, Maj23 - 24
- 2012, Kwiecień26 - 23
- 2012, Marzec27 - 20
- 2012, Luty21 - 35
- 2012, Styczeń23 - 59
Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2014
Dystans całkowity: | 1019.40 km (w terenie 76.70 km; 7.52%) |
Czas w ruchu: | 46:57 |
Średnia prędkość: | 21.71 km/h |
Liczba aktywności: | 28 |
Średnio na aktywność: | 36.41 km i 1h 40m |
Więcej statystyk |
- DST 18.00km
- Czas 00:49
- VAVG 22.04km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 17: epilog, czyli pekap-Uć
Niedziela, 31 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 9
Trasa:PKP - Uć Żabowiec - d. - M.
Postanowiliśmy wysiąść na Żabowcu - stąd już blisko do d. (by podlać k.) - nad szarymi kamienicami wstawało zamglone słońce - urokliwie, jak na szczyty dziadostwa ;) Na Rynku B. na tablicy z mapą - m.in. moim dziele - siedziały sobie napuszone gołąbki - miło jest wiedzieć, że czemuś (jeśli nawet nie komuś) toto służy :)
Z d. stałą trasą (na koniec bez pętelki, bo już mieliśmy lenia) wróciliśmy zaś do M. - kończąc w ten oto sposób SzweDaNie.pl.
PODSUMOWANIE:
Przejechane kilometry - 684,8 (w tym w terenie: 72,4 - czyli 10,6 % całości - sporo!)
Liczba dni na rowerze: 17 (czyli każdy!)
Liczba dni jazdy z pełnym obciążeniem: 10
Czas: 33 h 52 min.
Średnia ilość przejechanych kilometrów w ciągu dnia: 40,28
Średni czas wycieczki: 1 h 59 min.
Średnia prędkość: 20,22 km/h
Nowych gmin (pl) - 13
Krajów - 4 (jak w tytule;) - w tym 1 nowy (Szwecja)
Awarie sprzętu i zdrowia: brak :D
Było: naprawdę fajosko!! :)
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 53.80km
- Teren 3.00km
- Czas 02:36
- VAVG 20.69km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 16: Pomorze pekap
Sobota, 30 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0
Trasa:Mierzeja Jeziora Kopań - Wicie - Jarosławiec - Jeziorzany - Naćmierz - Korlino - Królewo - Marszewo - Postomino - Możdżanowo - Krzemienica - Swołowo - Bruskowo Małe - Wierzbięcin - Bruskowo Wielkie - Słupsk - PKP
Po nocnym opadzie chwilę trwało suszenie namiotu - zwłaszcza, że las, więc mało słońca. Na szczęście szybko się całkiem wypogodziło - w drogę - do Wicia! Płytówa szybko się skończyła - i znów była swojska, nieco nierówna droga przez las.
W Wiciu śniadanie na słonku i ławce - obok panowie murowali przejście na plażę. Cywilizacja!
Za Wiciem jakieś pozostałości drogi ułożonej z grubych drewnianych bali - może dla czołgów - na szczęście obok wyjeżdżona normalna alternatywa piaszczysto-błotnista ;) A za trochę kolejny szosowy pas lotniskowy - na jego końcu skręciliśmy już po raz ostatni nad morze, by dosuszyć namiot i zażyć jodu. Po tychże czynnościach bardzo niespiesznie pomachaliśmy Bałtyku - i siup do wsi, do Jarosławca. Tu M. poszła zwiedzić latarnię (ja byłem na niej wcześniej parę razy). Z Jarosławca obraliśmy już kierunek w głąb lądu - na Słupsk. Przeważnie z bardzo pomocnym (zwłaszcza na dość sporych pagórkach) wiatrem dobiliśmy do granicy województwa pomorskiego za Postominem - i skręciliśmy na niewielką, urokliwą wieś Możdżanowo, gdzie m.in. jest nieduży, ciekawy kościółek, w którym miejscowy chórek piłował "Barkę" :)
Z Możdżanowa podjechaliśmy do Swołowa - słynnej "wsi w kratę" - stolicy podsłupskiej krainy chat szachulcowych. Przy drogowskazie para uśmiechniętych gospodarzy zrobionych ze zbelowanej słomy (i odpowiednio ucharakteryzowanych) wita turystów :) Wieś cała zamurowana w mur pruski, zachowane straszliwe bruki - urokliwie, ale nie do jazdy rowerami! Obeszliśmy jednak dzielnie z naszymi rumakami sioło - tu nie Dania, by je zostawić samopas spięte w 3 d - jak nawet ich nie ukradną, to sakwy pewnie i tak okradną!
We wsi jest gospoda "Wesoły Pomorzanin" - akurat szykowali się do jakiejś imprezy, więc w menu była głownie kaczka i karkówka - oba przepyszne ;) W konsumpcji (w ogródku przy ławach) dziarsko towarzyszył nam pies rasy bigiel. Nie był zainteresowany jednak żarciem (gupek!), a kotem, który uwiesił się na jabłonce tuż obok. Pies jak wściekły skakał po ławach, stole(!) i szczekał, szczekał, szczekał... cholery można było dostać, nazywał się Forest i był psem wesołopomorzanińskim.
Po konsumpcji (naszej, nie kota) zerknęliśmy jeszcze na ogrodową, ale ciekawą wystawę reprodukcji starych zdjęć miejscowych dzieci z czasów przed i powojennych - i potoczyliśmy się po brukach naokoło, kończąc po kilkunastu minutach w ten sposób wizytę w Swołowie. Trzeba przyznać, że praktycznie każdy zabytkowy dom (czyli praktycznie każdy) jest szczegółowo tu opisany, a 3/4 z nich należało do rodziny Albrechtów. Pozostałe bodaj do Szulców. Weseli ci Pomorzanie byli, jak się ze sobą tak żenili!
Za Swołowem wróciliśmy na główną trasę, zaczęło się robić ciemno - jeszcze kilka wsi - i wjechaliśmy do Słupska. Od Bruskowa Wielkiego cały czas biegnie dobra asfaltowa rowerówka - niestety, po wjeździe na osiedla zmienia się w kostropatą kostkówkę. Potem jeszcze jakieś rozkopy na rondzie, wiadukt kolejowy - i straszliwą, bez połowy kostek (chyba ukradli) kostkówką dotoczyliśmy się godzinę przez odjazdem pociągu na dworzec. M. skoczyła jeszcze trochę pozwiedzać - ja znam Słupsk lepiej niż Uć, więc sobie darowałem i przypilnowałem rowerów.
Do pekapu udało się wsiąść bezproblemowo (wagon z miejscami dla rowerów - nasz przedział obok "przez szybkę"). Oprócz nas jechała jeszcze jakaś sympatyczna młoda pani z synkiem sześcioletnim - też jechali z rowerami ze zwiedzania wybrzeża w okolicach Łazów, więc na opowieściach wyprawowych zleciało grubo do popółnocy. Wsiadł jeszcze ktoś, więc zrobiło się ciasno i niewygodnie - pospałem może ze 2 godziny - a świtem bladym, pogodnym i nieco mglistym - po ponad dwóch tygodniach - powitała nas szara Uć...
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 49.50km
- Teren 0.30km
- Czas 02:18
- VAVG 21.52km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 15: zachodniopomorskie ostatki
Piątek, 29 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 2
Trasa:Łazy - Osieki - Kleszcze - Sucha Koszalińska - Iwięcino - Bielkowo - Gleźnowo - Bukowo Morskie - Dąbki - Bobolin - Żukowo Morskie - Darłowo - Darłówko - mierzeja Jeziora Kopań
Wstaliśmy, zwinęliśmy - i na abarot płytówą do Łazów. Przy płytówie rosną niezwykłe, trzymetrowej wysokości rośliny z ogromnymi liśćmi - ale na pewno nie barszczyk na całe szczęście. W Łazach śniadanie - i kierunek: południe! Trzeba było znów nadrobić drogi, bo między Łazami, a Dąbkowicami na mierzei Jeziora Bukowo nie ma żadnej drogi - tylko plaża. Ruszyliśmy więc w gminę Sianów - ten od zapałek - i właśnie ta gmina okazała się być pięćsetną (i, póki co - ostatnią) w historii zaliczania gmin przez Merysię. W każdym razie plan na ten rok, jeśli chodzi o nowe gminy - wykonany!
Trasa biegła pagórkowato przez podkoszalińskie wsie (na horyzoncie majaczyły blokowiska) - a co wieś - to zabytkowy, gotycki kościółek. Wszystkie prawie takie same. Tylko w Bukowie Morskim dodatkowa atrakcja - ogromna lipa.
Okrążyliśmy Jezioro Bukowo i z Dąbek skierowaliśmy się ku Darłowu. Skręciliśmy jednak w Bobolinie (przy gosdpodzie "Obora") w lewo na plażę - w tym miejscu na samej plaży (przy ujściu rzeczki) piętrzą się potężne pozostałości po wysadzonych w powietrze poniemieckich bunkrach - i tu zalegliśmy znów na tradycyjną popołudniową sjestę w słońcu. I znów - marsz, trochę truchtu, pływanie (fale małe) - a po wszystkim kąpiel odsalająca w rzeczce (włącznie z myciem łba w dość jednak lodowatej wodzie).
Wracając z plaży wstąpiliśmy do "Obory" - fantastyczne miejsce - restauracja we wnętrzu prawdziwej dawnej ogromnej obory - jedzonko też wyśmienite ;) (ja tradycyjnie się narybałem).
Z Bobolina zrobiło się pod wiatr (zmienił się skurczybyk po, bagatela 2 tygodniach z zachodniego na wschodni), a że szosa kiepska i pagórek, więc ciężko. Dojeżdżając do Darłowa połączyłem swą trasę z 2008 r. (Świnioujście) ze starymi trasami w okolicach Słupska - i w ten sposób osiągnąłem rowerową ciągłość wzdłuż wybrzeża pomiędzy niemiecką granicą, a Władysławowem i Gdańskiem (bez Helu), Przez Darłowo przetoczyliśmy rowery oglądając miasteczko - po Trzebiatowie najładniejsze (a mi od lat dobrze znane) w zachodniopomorskiej części wybrzeża. Zamku nie zwiedziliśmy (właśnie już zamykali), za to na rynku kawa mrożona i lody - a obok Biedronka, więc zabawiliśmy głodzinkę. Stąd udaliśmy się do pobliskiego największego kościoła - a tam mauzoleum władców pomorskich - m.in. słynnego króla-korsarza (i zresztą jedynego króla pomorskiego w historii) Eryka - gorąco polecam jego historię - idealny scenariusz na film pt. "Piraci z Bałtyku"!
Pożegnawszy króla i jego rodzinkę, obejrzeliśmy jeszcze przykościelne lapidarium z ciekawymi krzyżami i kamieniami nagrobnymi uratowanymi z poddarłowskich wiejskich cmentarzyków - i w drogę do Darłówka. Tu zwiedzanie latarni morskiej (wreszcie - w Darłówku byłem dziesiątki razy, a jakoś nigdy tam na górę nie zajrzałem) - z portu wypływał oświetlony powoli zachodzącym słońcem statek wycieczkowy typu pirackiego - przy odrobinie wyobraźni można było sobie wyimaginować dostojną postać króla Eryka na kapitańskim mostku! ;)
Z Darłówka pojechaliśmy dobrą, świeżo ułożoną płytówą przez mierzeję Jeziora Kopań - nawet specjalnie nie trzęsło, a widoki na morze o zachodzie (trochę między chmury) słońca - bajkowe. Za przepustem wód jeziornych (odpływ zatamowany przez piachy) jeszcze kawałeczek do przodu - i wkrótce, przedzierając się przez wysyp maślaczków w suchym nadmorskim borze znaleźliśmy w powykręcanych sosenkach dobry biwak - tuż koło miejsca, gdzie jeszcze niedawno stała ruina willi, w której zapewne kiedyś urzędowała straż ochrony wybrzeża. Willa zniknęła - szkoda...
Wieczór był tak ciepły, że spaliśmy przy otwartym na niebo namiocie - ale, że wkrótce zaczęło padać - trzeba było się zamknąć, by nie zamoknąć.
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 59.80km
- Teren 14.70km
- Czas 02:55
- VAVG 20.50km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 14: Koło-brzegu
Czwartek, 28 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0
Trasa:Grzybowo - Kołobrzeg - Podczele I - lotnisko Bagicz - Sianożęty - Ustronie Morskie - Wieniotowo - Pleśna - Gąski - Sarbinowo - Chłopy - Mielno - Unieście - Łazy
Kolejny pogodny poranek - myk z lasu i za chwile dwie był już Kołobrzeg. Podjechaliśmy na stację kolejową kupić bilety powrotne na za dwa dni - wiadomo, jak to jest z pekapami - kto pierwszy, ten lepszy! :/ Bilety ostatecznie ze Słupska (choć w planach był Białogard) - na szczęście naprawili w międzyczasie tory pod Tczewem, więc można było jechać najkrótszą trasą przez Gdańsk bez przesiadek oraz korzystania (lub nie!) z wątpliwej przyjemności pt. "zastępcza komunikacja autobusowa, która weźmie rowery, albo nie weźmie".
Z Kołobrzegu (nowa gmina miejska, nowa gmina wiejska) pojechaliśmy dalej bez zwiedzania - nadmorska dedeerówa, chyba najładniejsza, jeśli chodzi o widoki - ale cóż z tego, skoro cała z fazowanej kostki - i to na przestrzeni ładnych kilku kilometrów! Zamiast na widoki, patrzyliśmy więc głównie na trzęsące się wszystko w rowerze. W końcu odbiliśmy na Podczele - osiedle przy dawnym lotnisku w Bagiczu. Tam postój pod sklepem na wreszcieśniadanko - pod sklepem na swego pana czekała także sympatyczna starsza pani - bokserka Tosia. Od jej pana (równie starszy i sympatyczny) poznaliśmy historię pieska i w ogóle sympatycznie pogadaliśmy m.in. o Danii (pan ma tam rodzinę) i duńskich zwyczajach w Polsce nieznanych, a sprowadzających się do słowa "normalność".
Z Podczela przez jakieś resztki popoligonowo-lotniskowe - jakieś betonówki, skróty, rozkopy - po drodze m.in. tablica "Bałtyckie Centrum Turystyczne - obcym wstęp wzbroniony!" :D
Kolejne miejscowości, jak to polskie nadbałtyckie kiczowiska w sezonie - specjalnie się między sobą nie różniły - Sianożęty i Ustronie Morskie wyglądają niestety tak samo, jak Pobierowo, Rewal, czy Pogorzelica...
Przy ujściu Czerwonej Rzeki postój na skraju plaży - ale bez słońca i wiało, więc długo nie poplażowaliśmy. Za kawałek szosa się skończyła, a zaczęła wyboista droga leśna, która nas doprowadziła do małej wioski o nazwie Pleśna - tu zadbany dwór, będący obecnie m.in. ... kaplicą oraz postój na kawkę w miejscowym barze z oszałamiającym graffiti, a przedstawiającym Pleśną jako coś w rodzaju Hawajów.
Za Pleśną jeszcze trochę gruntów - i już były Gąski - i latarnia - także w remoncie. Sezon wakacyjny = sezon remontowy! Była zamknięta, a jak się nagle otworzyła, to już nie mieliśmy czasu zwiedzać. Zresztą - podobnie, jak w przypadku Niechorza, była już wcześniej okazja bywać na górze.
Pod latarnią na straganie zakupiliśmy suwenira - podusię w... nie, nie gąski. Foki.
Za Gąskami znów zaczęły się grunty i doprowadziły nas do kolejnych wczasowisk-kiczowisk - Sarbinowa i (nieco mniej zeszpeconych przez kicze i ze starą zabudową) Chłopów. Tuż za nimi, w lesie, stoi kamień pokazujący przebieg 16 południka - obok tablice z ciekawymi informacjami o historii wsi. Prawie jak na Bornholmie ;)
Kawałeczek dalej, w związku z wyjściem słonka skręciliśmy na parugodzinny popas na plażę - jak zwykle przy takich okazjach na zmianę bieganie, marsz, kąpiel (wreszcie można było popływać - fale mikre) i byczenie na alumatach :)
W końcu zaczęło się robić późno, zebraliśmy się więc i nadal ładną gruntową, choć krzywą drogą przez las dociągnęliśmy do Mielna. Zerknąwszy na to, na co w ogóle warto tu jedynie zerknąć (miejsce po grodzisku, kościół gotycki, stary dwór) minęliśmy kurort (wraz z Unieściem) tak szybko, jak się dało - i wkrótce znaleźliśmy się na pustaciach (chyba popoligonalnych?) mierzei dzielącej Bałtyk od Jeziora Jamno. Lepsza lub gorsza dedeerówa doprowadziła nas do Łaz(uf!) - tu postój pod sklepem i następnie na koniec wsi do lasu celem znalezienia miłego, równego miejsca pod namiot. Niestety, las był strasznie zachaszczono-liściasty, a przy drodze wisiała tablica "Monitoring" - w końcu jednak znalazłem całkiem dobrą miejscówkę pod wiekowymi świerkami (albo jodłami, nie pomnę) - po lekkim zamaskowaniu stertą gałęzi od strony płytówki, którą przyjechaliśmy i ukryciu rowerów (a zwłaszcza ich odblasków!) w najgorszym chynchu - zrobiło się wyśmienicie :)
Nowe gminy: oba Kołobrzegi, Będzino, Mielno.
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 64.20km
- Teren 1.40km
- Czas 02:54
- VAVG 22.14km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 13: morze-ląd-morze. I słoń w dodatku.
Środa, 27 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0
Trasa:Łukęcin - Pobierowo - Pustkowo - Trzęsacz - Rewal - Pogorzelica - Konarzewo - Rogozina - Zapolice - Trzebiatów - Trzebusz - Mrzeżyno - Rogowo - Dźwirzyno - Grzybowo
Poranek wstał słoneczny. Spakowaliśmy manele i ruszyliśmy ku Pobierowu. Po drodze szosowy odcinek lotniskowy - mknęło się jak boeing na rozbiegu - a na koniec, na granicy kolejnej nowej gminy (Rewal) - skręciłem w bok - w polną drogę przy stercie złomu - i w ten sposób ustrzeliłem za jednym zamachem drugą - Świerzno, bo właśnie tu był trójstyk graniczny.
Po powrocie na szosę skręciliśmy na Pobierowo, trochę pogmatwali (bo sporo było jednokierunkowych) - wreszcie nieco gruntowo dobiliśmy do Pustkowa - i dalej - na Trzęsacz. Trzęsąca kostka i równie trzęsący asfalt sprawił, że w końcu przegapiliśmy skręt na słynną ruinę kościoła - nic straconego jednak - byliśmy tam dwa lata temu podczas kijowej wędrówki na trasie Hel-Świnioujście, więc tym razem mogliśmy go sobie dar(ł)ować.
Przebiliśmy się jakoś przez Rewal nadmorskim deptakiem, choć było tłoczno i jakieś znowu zakazy - szlak rowerowy prowadzi ulicą z zakazem ruchu - cała pl. :/ Podczas postoju pod pomnikiem Małego Księcia na skutek podmuchu wiatru rymneła mi Meridzia, a próbując ją łapać w locie - sam pofrunąłem. Skończyło się na szczęście omal bezboleśnie, ale przedstawienie deptakowe przednie ;)
Z Rewala już sympatyczną szosą dociągnęliśmy do Niechorza - a tu latarnia morska w częściowym remoncie - podjechaliśmy jednak pod ową i zjedliśmy cośtam z sakw. Ponadto w Niechorzu jest wielki napis "NiecXorze" - nie wiem po jakiemu to (może po transsyberyjsku?), ale widzę tu silne wpływy kreatywności za wszelką cenę ;)
Po minięciu "NiecXorza" była w planie plaża w Pogrzelicy - ale się w międzyczasie pochmurzyło - więc pociągnęliśmy dalej od morza - na Trzebiatów. Trzeba było zrobić takie kółko ze względu na poligon pomiędzy Pogorzelicą, a Mrzeżynem. Szosa do Trzebiatowa (najpierw boczna, ale dobra - potem główna, ale kostropata - a na koniec wreszcie porządna) biegła łagodnymi wzniesieniami - a że zrobiło się idealnie z coraz silniejszym wiatrem - mknęło się, aż miło. Nowe gminy - cośtam i Trzebiatów :)
Trzebiatów powitał nas dedeerówą, Biedronką i znów fatalnymi asfaltami - jakie to wszystko polskie...
Po dokonaniu zakupów skierowaliśmy się do centrum - i tu miłe zaskoczenie: Jak dotąd zdecydowanie najładniejsze i najciekawsze miasteczko zachodniopomorskie! Na początek trafiliśmy na jakiś dawny kościół gotycki (współcześnie - cerkiew!) - miejsce historyczne, gdzie ustanowiono reformację na całym Pomorzu. Pod kościołem okazało się, że to jeden z przystanków tzw. Szlaku Słonia - miejskiej ścieżki turystycznej, łączącej najważniejsze zabytki. A czemu słoń? Ano temu, że prawie 400 lat temu, podczas swej podróży przez pół Europy, pewien słoń będący własnością kolejno kilku ówczesnych możnych tego świata, zawitał z resztą świty do miasteczka, wprawiając w osłupienie (by nie rzec: osłonienie) większość mieszkańców - na cześć tego wydarzenia wymalowano na miejskiej kamienicy graffiti ze słoniem, a współcześni promotorzy miasta sprytnie tę historię wykorzystali do stworzenia szlaku. I git! :)
Podążając za czerwonymi znakami słoniowymi wymalowanymi na chodnikach i jezdni, wkrótce znaleźliśmy się pod bramą o wspaniale brzmiącej nazwie "Kaszana". Nazwa związana z kolejną legendą mówiącą o tym, że kasza uratowała miasto - pewien strażnik, siedząc na wieży wywalił niechcący gorącą kaszę za blanki - a że traf chciał, że tuż pod wieżą przyczaił się właśnie wróg (z Gryfic!) gotujący się do ataku - gorąca kasza narobiła wrzasku, bigosu i zamieszania w szeregach Gryfitów - i niczym kapitolińskie gęsi uratowała gród (choć nie głód).
Kolejnymi przystankami na słoniowym szlaku był pałac i duży kościół, a na koniec (choć początek szlaku) - rynek. Bardzo ładny i (jak na polskie realia) zadbany.
Z Trzebiatowa skierowaliśmy się (niestety, pod silny, przednio-boczny wiatr) do Mrzeżyna - na szczęście nie było bardzo daleko, choć wygwizdów, że hej - płaskie łąki i pola. Po drodze ładny stary kościółek w Trzebuszu. Niemal na całej długości szosie z Trzebiatowa do Mrzeżyna towarzyszy dobra asfaltowa rowerówka - polecamy!
W Mrzeżynie wstąpiliśmy do znanej nam z nadbałtyckiej wędrówki wędzarni - dobre, pyszne, ale Bornholm to to już nie był. Zadowoliłem się tatarem z łososia ;)
Za Mrzeżynem (koło Rogowa) wreszcie zrobiło się słonecznie, więc skręciliśmy na plażę - mocno wiało, ale przy wejściu na wydmie trwał w tym wiuwie rosnący wprost na piasku dorodny słonecznik - jak on to zrobił? Niezwykłe! :)
Posiedzieliśmy trochę, ja chlupnąłem w fale - i ruszyliśmy dalej. A fale potężne - w pewnym momencie jedna, ponaddwumetrowa załamała się centralnie nade mną, a pęd wody rozgiął mi okulary!
Za Dźworzynem (swoją drogą ciekawe, że Mrzeżyno kończy się na "żyno" - a Dźwirzyno - na "rzyno":) aż do Kołobrzegu biegnie wzdłuż brzegu doskonała rowerowa asfaltówka - klasy naprawdę... normalnej ;D Za Rogowem, korzystając z chwilowej przerwy w sporym ruchu rowerowo-pieszo-rolkowym (na szczęście droga jest na tyle szeroka, że wszyscy się bez problemu mieszczą!) czmychnęliśmy w las, znaleźliśmy zaciszne, osłonięte miejsce w sam raz na namiot - i mieliśmy już nocleg z szumem morza w odsłuchu :)
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 58.20km
- Teren 4.00km
- Czas 02:45
- VAVG 21.16km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 12: na stały ląd
Wtorek, 26 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 3
Trasa:Wapnica - Dargobądz - Wolin - Recław - Laska - Sibin - Kukułowo - Dusin - Skarchowo - Jarszewo - Kamień Pomorski - Wrzosowo - Dziwnówek - Łukęcin
Wyprani i wypoczęci ruszyliśmy nie tak całkiem z rana samego z gratami na ciąg dalszy eskapady. Tuż za Wapnicą skończył się asfalt, a zaczęła koszmarna kostka brukowa - z wyjeżdżonymi miejscami po bokach piaszczystymi alternatywami. Wiadomo - park narodowy, więc nie można normalnej drogi (choćby dla rowerów) z asfaltu zrobić. Dziwię się tylko, że nie wpadli jeszcze na pomysł, że bruk jest także nienaturalny - i nie rozebrali go. Pewnie jakiś zabytek. Biedne rowery! W końcu na szczęście doczołgaliśmy do międzynarodówki Świnioujście-reszta kraju i już pięknym szerokim poboczem (via Dargobądz, gdzie dla większej spokojności przez wieś starą drogą) myknęliśmy do miasta Wolin. Tu najpierw stary murowany wiatrak typu Holender w dość opłakanym stanie - ale jest tabliczka, że zaczyna się remont. Oby!
Spod wiatraka póki co omijając centrum - na Wzgórze Wisielców z kurhanami. Sielankowe miejsce :) Stąd jakimś zarośniętym dawnym parkiem do pomnika Trygława, skąd roztacza się ładny widok na bloczyska w centrum. Podjechaliśmy więc tam - a tu między parkingiem, a placem zabaw - pomnik Światowida. Bogowie na Wolinie nie mają letko...
Samo centrum, gdyby nie wciśnięte weń bloki robi miłe wrażenie, jednak nie zabawiliśmy tu długo - przeprawiliśmy się wreszcie (przez Dziwną) na stały ląd (żegnaj wakacyjny archipelagu wysp wszelakich!) i za chwilę skręciliśmy na Osadę Słowian i Wikingów. Bardzo ciekawe miejsce - w odtworzonych chatach pracownicy obiektu w strojach z jakichś tam epok cośtam sobie dłubią, wiążą w pęczki etc., ponadto pieką pyszne podpłomyki z jeszcze pyszniejszym twarogiem z czosnkiem i ziołami, a nad wszystkim unosi się rżenie konia prawdziwego szt. 1. Kible też są w chacie z epoki, kiedy kibli nie było - a w środku pomyslowy mix wnętrza chałupy jakby żywcem przeniesionej z Kajka i Kokosza oraz nowoczesnych rozwiązań sanitarno-wszelakich. Po zwiedzeniu dosłownie każdej z chat (w jednej np. wisiał koński czerep - w innej tarcze w swastyki) i pamiątkowej suitfoci w hełmie i z mieczem - czas był ruszać dalej w drogę. Tą samą trasą (znów okropna kostka - na szczęście był chodnik obok) do krzyżówki - i na północ - na Kamień Pomorski.
Pierwsza wioska nazywała się Laska, potem było podobnie - wioski jak to pomorskie wioski - stare kościoły i ogolny postpegieer. Z lewej strony od czasu do czasu błyskała w słońcu Dziwna Rzeka. Wiatr, dotąd sprzyjający, zaczął nam coraz bardziej wykręcać prosto w twarze, więc znów jechało się ciężko. Za to pojawiły się wreszcie nowe gminy do zaliczenia - na początek Kamień Pomorski.
Sam wjazd do miasteczka to asfaltówa-dedeerówa - i asfalt to jej jedyny plus. Co chwila zmienia stronę jezdni i kończy się niczym. Groarr! Po samym Kamieniu przetoczyliśmy niespiesznie rowery, żeby nie przegapić atrakcji - zamiast starego miasta jest blokowisko i - oprócz ratusza - dosłownie kilka kamieniczek oraz średniowieczna brama z muzeum przypominają, że Kamień to miejsce niemal równie historyczne jak Wolin. Na nabrzeżu zrobiliśmy postój żarciowy, potem jeszcze obejrzeliśmy zakątek z największym gotyckim kościołem i pobliskim pałacem biskupim (takoż muzeum). Nie właziliśmy jednak do środka, bo zaczynało się robić późnawo - z miasta wyjechaliśmy na Dziwnówek (haha - kolejna nowa gmina - Dziwnów!) - i wkrótce zaczęła się już wygodna, asfaltowa droga rowerowa bez żadnych wątpliwych gzygzaków - nie można tak częściej? Widać nie - "niedasię.pl"
W Dziwnówku droga rowerowa się skończyła, wykręciliśmy na wschód w kierunku Łukęcina - i znów zrobiło się z wiatrem. W Łukęcinie po krótkich poszukiwaniach noclegu (znów pod dachem - zapowiadała się bardzo zimna noc) znaleźliśmy przyzwoity ośrodek wypoczynkowy o dziarskiej nazwie "Pionier" - 32 zł od osoby za pokój to nie jest w wakacje majątek. Ponadto 500 m do morza, z czego skwapliwie skorzystaliśmy udawszy się na spacer plażą o zachodzie. Robiło się coraz zimniej - i w pewnym momencie okazało się, że wędrówka w strefie przyboju na bosaka powoduje uczucie rozgrzania stóp - taki zimny był już piasek na samej plaży. No to z godzinę łaziłem po wodzie, a słońce zapadło pod horyzont i kolejną wielką czarną chmurę (wiszącą gdzieś na kierunku bornholskim...) która wyciągała coraz bardziej swe szpony w kierunku naszego wybrzeża, więc szybko (choć już po ciemku) zmyliśmy się do naszego ośrodka jakimś zakazanym skrótem. A w nocy rzeczywiście musiało padać, bo rano balkon pokoju był mokry - ale nasz ośrodek to nie namiot - i nie przeciekł był :)
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 17.90km
- Teren 3.50km
- Czas 00:54
- VAVG 19.89km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 11: Wolin lajtowo
Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 4
Trasa:Wapnica - Wicko Zalesie - Międzyzdroje - Zalesie Wicko - Wapnica
Od rana ładne słonko, więc pranie totalne, wieszanie - i w drogę na lekko - na plażę między Międzyzdrojami, a Świnoujściem. Namiot zabraliśmy ze sobą celem ponownego definitywnego wysuszenia bez dodatkowych opłat klimatycznych - udało się! Ponadto posłużył jako parawan, bo znów mocniej wiało. Nim dojechaliśmy na plażę jeszcze szybki rzut okiem na nadmorskie bunkry - nawet mało zaśmiecone, choć mocno zasypane liśćmi.
Po paru godzinach plażowania i kąpieli w morzu (nareszcie! Po 10 dniach...) powrót prawie tą samą trasą - zahaczyliśmy jeszcze o centrum Międzyzdrojów, gdzie kebab i kurczak ;)
Wracając do Wapnicy postanowiłem jeszcze zobaczyć zaznaczony na mapie Dąb Prastary - ale coś drogi polne doń prowadzące się okazały nie tymi, którymi próbowaliśmy się przebić - w końcu po prostu dojechaliśmy do Wapnicy chynchem i przez jakieś podwórko. Potem się okazało, że dąb rośnie bardzo blisko naszej kwatery - tuż przy szosie!
Pochmurzyło się w międzyczasie całkiem, więc zwinęliśmy pranie juz wyschnięte, przekąsiliśmy cośtam i postanowiliśmy pieszkom zwiedzić okolicę mimo niepewnej aury. Punkt pierwszy to oddalone o 200 m Turkusowe Jeziorko - kolejne kolorowe jeziorko na naszej wyprawie. Okazało się być... turkusowe ;) O Turkusowym Jeziorku - dawnym wyrobisku wapieni - opowiadał Pan Przewodnik w Bunkrze poprzedniego dnia - wspominał m.in. o tym, że na jego dnie, 20 m pod wodą znajduje się domek zarządcy kamieniołomu - po porzuceniu wydobycia skał wody podskórne, dotąd wypompowywane zalały kamieniołom. I w ten właśnie sposób powstało jeziorko. Na powierzchni też chwilę pokropiło. Obeszliśmy jezioro wspinając się przez piękny las - to już Park Narodowy. Potem jeszcze wyszliśmy z lasu na rozległą łąkę koło Lubina - a tam widok jak z bajki - ponieważ się trochę rozchmurzyło, więc powoli zachodzące słońce rozświetliło niezmierzone przestrzenie Zalewu Szczecińskiego i wstecznej Delty Świny - ptasiego raju. Cofnąwszy się do lasu, za chwilę znów wyszliśmy schodkami pod górę na jego skraj - na następny, o nieco innej perspektywie punkt widokowy, czyli Wzgórze Zielonka. Ze wzgórza zeszliśmy już do Lubina (na skraju wsi dzieci proponowały, że porobią nam zdjęcia - "pierwsze gratis!" :D). W Lubinie szeroko reklamuje się punkt widokowy na dawnym grodzisku - cóż z tego, skoro teren prywatny zamknięty na głucho? A byliśmy tam równo z zachodem słońca... No trudno. Wędrując przez Lubin doszliśmy do sterty przydrożnych ruin i jakiejś starej bramy - znak, że to miejsce, gdzie stała przed wojną słynna cementownia! I rzeczywiście - zagłębiwszy się w teren (opadający ku Zalewowi Szczecińskiemu) odnaleźliśmy wciąż stojące zabudowania pofabryczne, niewielki port i mnóstwo zruinowanych zabudowań nieznanego przeznaczenia ukrytych w chynchach. To, co przetrwało do tej pory w dobrym stanie, służy jako magazyny rybackie. Poprzedniego dnia Pan Przewodnik w Bunkrze opowiadał m.in. o tym, że całkiem sprawną cementownię rozkradli po 1945 roku Rosjanie, zaś ostatnie kominy wysadzić był raczył w powietrze niejaki Wajda kręcąc film pt. "Kanał". Niezły kanał.
Zrobiło się ciemno, więc już szosą wróciliśmy do Wapnicy (obok "Dębu Prastarego";), mijając po drodze jeszcze nietypową przedwojenną bramę do Lubina (chyba górą szedł taśmociągami urobek z obecnego Turkusowego Jeziorka do cementowni) i oryginalny długi dom - pewnie wybudowany dla mieszkaniowych potrzeb kadry kierowniczej w czasach cementowej świetności... Na kolację zaś były m.in. dwa wiezione w sakwie z Bornholmu piwa "Svaneke" :)
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 67.10km
- Teren 14.00km
- Czas 03:35
- VAVG 18.73km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 10: Nie.pl
Niedziela, 24 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 2
Trasa:Prom "Polonia" - Świnoujscie - Seebad Ahlbeck - Korswandt - Garz - Kamminke - Wydrzany - Karsibór - Przytór - Zalesie Wicko - Wapnica
Zerwaliśmy się skoro świt - a tu już Świnioujście! Zebraliśmy graty, na dek po zadekowane rowery - prom przybił, tam gdzie miał - w drogę.pl! Najpierw na pobliską stację benzynową - tu zakup Super Glue, żeby skleić mój sandał, któremu urwał się jeden z pasków - i jak to się na koniec okazało - była to w ogóle jedyna awaria czegokolwiek na wyprawce! :) Sprawa jednak gardłowa, bo butów na wyjazd w ogóle nie brałem, a jazda z urwanym paskiem w sandałku zakrawała o wielką niewygodę. Po udanym klejeniu - tym razem, dla odmiany - na kolejny prom - na drugą stronę Świny - bo przecież wyprawka nazywała się SzweDaNie.pl - więc o Nie też trzeba było zahaczyć, no nie?
Po przeprawieniu się tradycyjnym Orlikiem wio przez Park Zdrojowy - wyjeżdżamy na część sanatoryjną - i co widzimy? Pełno policji i wielka ustawka kibiców! O siódmej rano. Ci to mają zdrowie (w tym uzdrowisku). Ominęliśmy zbiegowisko i dalej już bez przygód dotarliśmy rowerówką (najpierw wstrętnie kostkową, potem, w lesie - przyjemnie asfaltową) do granicy. Połaziwszy w te i nazad i obejrzawszy niedawno wybudowaną promenadę do morza oświetlaną bateriami słonecznymi wjechaliśmy do Niemiec i, skręciwszy na plażę - zalegliśmy w koszu plażowym rozłożywszy pierwej namiot celem definitywnego wysuszenia. Siedzimy, jemy śniadanie, namiot schnie w słoneczku - a tu nagle pojawiają się filance i pytają, czy mamy pozwolenie na bycie tu. Pozwolenie kosztuje na dzień 3 ojro od osoby. My na to, że nie wiedzieliśmy, a że my tylko na chwilę - więc możemy zapłacić kartą - albo gotówką w PLN. Nic z tego. Jak niepyszni musieliśmy zwinąć prawie już suchy namiot i pożegnać kosz plażowy - dobrze, że nie skończyło się karą! Okazało się potem, że opłata (niby klimatyczna) jest TYLKO dla Polaków i oprócz plaży dotyczy także mól i deptaków nadmorskich w pobliskich kurortach (Ahlbeck, Heringsdorf i Bansin). I jak tu lubić Niemców? :(
Nie wiedząc jednak póki co tego pojechaliśmy oczywiście deptakiem w Achlebku i na molo - na szczęście nikt już nas nie ścignął. Przy molo w Achlebku wiszą dumnie flagi wszystkich krajów bałtyckich na czele z Rosją i Niemcami - tylko polskiej flagi jakoś brak. Przypadek? :/ Z Achlebku (gdzie bezskutecznie szukaliśmy Aldiego celem zakupu Coli Waniliowej) skierowaliśmy się wgłąb wyspy - zrobiło się pagórkowato, a malownicza rowerówka szutrowo-asfaltowa (ale jakości dedeerówowatej bardziej niestety, niż duńskiej) wyprowadziła nas nad malownicze jeziorko w Korswandt - okrążając je niemal dookoła na chwilę znów znaleźliśmy się w Polsce, by obejrzeć zabytkową stację świnoujskich wodociągów w tzw. Worku. Teren ten został dołączony do Polski dopiero kilka lat po wojnie, gdy okazało się, że Świnoujście zostało pozbawione źródeł wody pitnej - stąd dziwny przebieg granicy w tym miejscu.
Z Korswandt przeważnie lasami do Garz - w Garze wyhaczyliśmy ulicę Ernesta Telmana (czy jak on się tam pisał) - DDR nadal żywy!
Malownicza gruntówka doprowadziła nas do Kamminke (po drodze ciekawy stary cmentarzyk m.in. z pomnikiem z I wojny światowej), gdzie zaskakująco stromy zjazd kamienną uliczką wyprowadził nas wprost do portu nad Zalewem Szczecińskim. W ten sposób przecięliśmy Uznam w poprzek i uznałem, że czas już wracać ostatecznie do kraju. Poszwędaliśmy się chwilkę po porcie, zawróciliśmy - i wkrótce ukazał się mostek pieszo-rowerowy z tablicą witającą Polskę. Na tablicy było napisane "Swinemunde". I tyle. Brawo. Postuluję wprowadzić jeszcze opłaty w euro dla Polaków wracających z zagranicy. Zwolnieni z nich byliby oczywiście Niemcy :/
Pożegnaliśmy więc Niemcy bez żalu - może oprócz kwestii jakości dróg - to, na cośmy natrafili tuż za granicą jadąc przez las w stronę przeprawy w Karsiborze - to było jak zimny prysznic. Pan leśniczy (no bo kto?) "utwardził" drogę na przestrzeni ok. 2 km cegłami, gruzem, jakimś śmieciem i kamorami... Drżąc dosłownie (oraz o całość bicykli) przetelepaliśmy jakoś - na koniec wstrętne pokruszone płyty :(
Wyjechaliśmy na trasę Świnoujście-Karsibór - i tu miłe zaskoczenie: wygodna asfaltowa rowerówka do przeprawy promowej! Dojechaliśmy w dwie chwile, promy też kursują non-stop - i już po kilku minutach byliśmy na Wolinie. Żeby nie było zbyt prosto, postanowiliśmy udać się jeszcze na tzw. Wyspę Karsiborską - okazja może jedyna taka? Elegancki most wyprowadził nas prosto na dawny basen u-bootów, potem jeszcze kawałek przez las - i kostropaty już asfalt doprowadził prosto do Karsiboru - i sklepu z normalnymi cenami w PLN :D
Żarto, pożarto i ruszono dalej - na sam koniec osady - a tam stary i spiczasty kościół. Zawróciliśmy, a po chwili skręciliśmy w polną drogę w stronę wspaniale zachowanego cmentarzyka ewangelickiego - niemal każdy grób jest wciąż ogrodzony ozdobną, kutą żelazna kratką. Podziwiam morale miejscowych zbieraczy złomu!
W trakcie buszowania po cmentarzu przyszła znów wielka czarna chmura - ujechaliśmy kawałek w las - i znów lunęło. Ech. Ale, jak się okazało na koniec - był to w ogóle ostatni deszcz podczas jazdy :) Póki co jednak solidnie zmokliśmy, bo nie było się gdzie schować - sandałki enty raz mokrutkie... A wystarczyło przejechać jeszcze kilkaset metrów i była wiata koło pomnika zestrzelonych lotników RAF-u w 1945 roku. Gdybyśmy wiedzieli tylko.
Obejrzeliśmy pomnik - szlak rowerowy, bardzo pokrętnie oznakowany wyprowadził nas w jakieś ścinkowe rozryte błotniste drogi - w końcu zlaliśmy go totalnie i nadkładając nieco drogi - wróciliśmy w okolice cmentarzyka.
Znów kostropaty asfalt, znów nowy most - i odtąd zrobiło się bajecznie - wreszcie z wiatrem! Gnaliśmy tak szosą (całkiem pustą - widać akurat prom na Świnie płynął w drugą stronę) ładnych parę kilometrów, a gdy pojawił się sznur rozpędzonych aut, które wypluł prom - skręciliśmy na Przytór. Tu jakiś kolejny kościół, na koniec wsi - i pojawił się dylemat - miał być rowerowy szlak przez lasy w kierunku Międzyzdrojów - a jest zarośnięta jakaś przecinka. Nie chciało mi się telepać z pełnym obciążeniem (o kapcia i kłopot z tym związany nietrudno) - więc pojechaliśmy główną trasą Świnoujście-reszta kraju. Ruch wielki, ale szerokie wygodne pobocze (pas awaryjny) doprowadził nas po kilkunastu minutach jazdy z wiatrem na skrzyżowanie wszelkich dróg koło Międzyzdrojów. Zaoszczędziliśmy w ten sposób sporo czasu - a że w planach mieliśmy zamiar przenocować wreszcie pod dachem w okolicach Lubina nad Zalewem Szczecińskim (zawsze to taniej niż w samych Międzyzdrojach), więc było jeszcze sporo czasu na pozwiedzanie po drodze tutejszych atrakcji. Okazja pojawiła się niebawem - Bunkier-Muzeum wyrzutni V3 w Zalesiu Wicku. W samym bunkrze jest salka wystawowa dokumentująca nie tylko prace nad ówcześnie fenomenalnym typem broni, ale także bar i sklepik z pamiątkami i literaturą. Po salce z niezwykłą swadą oprowadza Pan Przewodnik - nie szkodzi, że się przy tym jąka - opowieściami i ciekawostkami sypał jak z rękawa, wszystkim wręczał do fotografii RKM zupełnie taki, jaki miał Janek z Czterech Pancernych, z dwóch starszych pań w średnim wieku (oraz dwóch hełmów) zrobił na poczekaniu Lidkę i Marusię - nieważne, że to była niemiecka wyrzutnia... ;D
Po posłuchaniu i pomacaniu eksponatów muzealnych (można wszystko macać) poszliśmy jeszcze schódkami leśnymi wyżej zobaczyć co zostało z tej zadziwiającej broni, z której strzelano w 1944 roku na odległość 160 km. Zostały filary.
Wróciliśmy - i pojechaliśmy ku ostatecznemu celowi dnia dzisiejszego - czyli do Lubina. Dziś wioska typowo agroturystyczna położona na skraju Wolińskiego Parku Narodowego - przed wojną miejsce, gdzie buchała pyłem największa cementownia w Europie! Poszukiwania śladów przeszłości zostawiliśmy sobie jednak na następny dzień - po drodze, w ostatniej wsi przed Lubinem, czyli w Wapnicy, także jest dużo kwater i po krótkich negocjacjach z panią w sklepie, która ma też miejsca noclegowe - udało się wynająć na dwie noce cały drewniany domek campingowy za 30 zł od osoby za noc - super! A po sąsiedzku, w takim samym domku mieszkały niezwykle towarzyskie kotki dwa, które wyłaziły przez uchylone okienko - i nas odwiedzały. Na koniec dnia jeszcze pyszna polsko-NIEniemiecko-duńska wyżerka prosto z sakw - ileś odcinków Kiepskich i Daleko od Noszy (pierwszy kontakt z TV od 9 dni!) - i spać (a jutro prać! - stąd dwie noce w domku, a nie jedna).
- DST 41.80km
- Teren 10.50km
- Czas 02:28
- VAVG 16.95km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 9: bornholmskie i szwedzkie ostatki
Sobota, 23 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 6
Trasa:Egelslokkegaard - Vang - Jons Kapel - Teglkaas - Helligpeter - Hasle - Sorthat-Muleby - Nyker - Knudsker - Ronne - katamaran do Ystad - Ystad - prom "Polonia"
W nocy festiwal dudnił. A potem ulewa o ścianki namiotu. Poranek nie lepszy - krótkie przerwy w opadach wykorzystaliśmy na szybkie przeniesienie gratów do wiaty - w sumie udało się zachować wszystko (oprócz namiotu i paru drobiazgów) w stanie niezmokłym. Pakowanie, przestało padać - no to w drogę - bo to ostatni dzień na wyspie, a atrakcji jeszcze wiele!
Wrzuciliśmy należność za biwak do ogólnootwartej skrzynki na listy Pana Gospodarza (wg instrukcji zawieszonej po polsku w łazience) - i wio na ciężko z gratami do sąsiadującego z gospodarstwem Muzeum Kamieniołomiarstwa - muzeum, pomni cen obejrzeliśmy z zewnątrz (bardzo ciekawy budynek zbudowany ze wszystkich rodzajów granitów występujących na wyspie) - sam kamieniołom niezbyt rozległy, ale bardzo głęboki - w łazience biwakowej wisiały zresztą fotki wspinaczy na tutejszych ścianach.
Z kamieniołomu przez lasy z niewielkimi polanami i pojedynczymi gospodarstwami szutrową (i niestety miejscami zatopioną przez deszcz, choć - o dziwo - raczej wodnistą, niż błotnistą), a potem wygodną szeroką równą terenową drogą (wspaniały zjazd!) dotarliśmy do wsi rybackiej o nazwie Vang wciśniętej między morze, a stromy zalesiony stok. W porcie mała galeria sztuki, a obok - w wiacie - wystawa starych zdjęć rybaków i różnych takich. Wszystko ciekawe, tylko wiało znad morza znów potężnie. Przespacerowaliśmy się kilkadziesiąt metrów wzdłuż nabrzeża szukając zaznaczonego na mapie młyna postawionego na ujściu strumienia do morza - okazał się być nieco wyżej w lesie. Wtarabaniliśmy się tam - młynek miniaturowy, jak to większość rzeczy na Bornholmie, bardzo stary i ładnie odremontowany.
Z vangowego młynka trochę pod górę przez las - i dobiliśmy do ciągu dalszego rowerowej obwodnicy wyspy - na tym odcinku przeważnie szutrowej. Nieco pod górkę wyjechaliśmy na rozleglejszy widokowo płaskowyż - to tzw. Ringebakker - czyli Okrągły Pagór. Stąd częściowo asfaltowa rowerówka robiąc wiele zakrętasów wyprowadziła nas na szosę do Jons Kapel - chyba najsłynniejszej skały wyspy. Legenda głosi, że tysiąc lat temu siadał na niej mnich Jon i głosił kazania, których słuchały nawet mewy. Chyba raczej tylko, bo nawet dziś skała sprawia wrażenie dostępnej wyłącznie dla wspinaczy. Tak, czy siak, zostawiliśmy rowery na parkingu i przespacerowaliśmy się w wyjrzałym w międzyczasie słonku do skały. Najpierw droga wygląda niewinnie - przez łąkę i pola, potem obok jeżyn, potem dochodzi do nadmorskiej ścieżki biegnącej zalesionym klifem - i nagle - bach! 170 schodów w szczelinie między skałami sprowadza na sam dół do głazowiska o które rozbijają się fale - a na wprost rzeczona Jons Kapel. Zapiera pierś w dechach - zdecydowanie najwspanialszy jednostkowy widok bezpanoramiczny wyspy!
Podziwiwszy zmyliśmy się (w sam czas, bo już nadciągała cała wycieczka Niemców, a to już niekoniecznie;) na abarot do rowerów - i dalej w drogę. Szosa się skończyła - zaczęła się znów szutrowa część rowerówki. A tu nagle znak - zjazd - 22%! Orzeszku! Próbowałem - i może bym nawet zjechał bez bagażu, ale jak mi tył zachciał być bardziej z przodu niż przód roweru - zrezygnowałem i sprowadziłem Merysię. M. zresztą też postąpiła podobnie. Na końcu zjazdu na środku rowerówki zapobiegliwi Duńczycy wysypali niedużą stertę piachu, która wyhamowywuje tych, którzy zjeżdżają. Oni naprawdę myślą o wszystkim.
Skończył się zjazd - zaczął się odcinek najładniejszej nadmorskiej szosy na wyspie: na Riwierze szosa biegnie, owszem, blisko morza, ale przeważnie górą - więc widoki są co prawda rozległe, ale morze często jest przysłonięte a to przez drzewa, a to przez farmy. Tu, w Teglkas (i dalej - w Helligpeder, który oczywiście od razu przemianowałem na Helikopter;D) szosa biegnie tuż przy morzu - z lewej stromy, zalesiony klif, z prawej tylko pas skał i morze - plaży brak - a że fale spore, więc chwilami morze chlapało na szosę :D
A pomiędzy to wszystko wciśnięte dwie wspomniane mikroosady rybackie - i choć każda liczy dosłownie po kilka domów - każda ma malutki porcik rybacki i dla niewielkich żaglówek.
Za Helikopterem szosa poszła do góry, a rowerówka (znów szutrówka) dalej pomykała tuż nad morzem - tym razem po łąkach. Tuż przed Hasle jeszcze podjazd 17% - pokonany, a jakże z sakwami!
W Hasle (spore miasteczko) przejechaliśmy przez centrum i skierowaliśmy koła na Muzeum Śledziarstwa Wyspowego - z czynną wędzarnią. I oczywiście trzeba było jeszcze raz skorzystać z rybnego bufetu ;))
Obżarci objechaliśmy jeszcze raz miasteczko, obejrzeliśmy miejscowy kościółek położony na końcu stromej, brukowanej uliczki - i dalej w drogę. Za Hasle zrobiło się płasko i zaczęły się lasy sosnowe - trochę nam to pomogło, bo nadal silnie wiało z boku. Po kilku kilometrach zjechaliśmy z wygodnej asfaltowej rowerówki, by obejrzeć starą fabrykę klinkieru (teren prywatny i jakieś tablice duńsko-ostrzegawcze - to się nie pchaliśmy na jej teren) - uwagę zwraca zwłaszcza ogromna długa wiata - chyba do suszenia cegieł. Nasz cel był na tym odcinku jednak inny - znaleźć ukryte w lesie kolorowe jeziorka-glinianki. Wg mapy pierwsze miało być Szmaragdowe, a drugie - Rubinowe. Po poszukiwaniach w krzakach okazało się, że Szmaragdowe ma kolor rubinowy. Ścieżka wyprowadziła nas nad morze - i okazało się, że jedziemy tamą sztucznie niegdyś usypaną z nieproduktywnej części urobku - jakieś gliny, łupki kruszące się i podmywane stopniowo przez fale. Pokazało się za chwilę Jeziorko Rubinowe - i rzeczywiście - było szmaragdowe ;p
Z tablicy informacyjnej na brzegu dowiedzieliśmy się, że właśnie w miejscowych formacjach skalnych odnaleziono odciski łap dizożarłów miejscowych - tych, cośmy o nich słyszeli i oglądali w Naturbornholm w Aakirkeby.
Pozostawiwszy na szutrówce ślady naszych opon (ciekawe, czy za kilkaset milionów lat też je wystawią?) wskoczyliśmy na asfalt i skierowaliśmy się wraz z wiatrem na wschód - bo Ronne było na tyle blisko, że nie było sensu już tam jechać i czekać parę godzin na katamaran do Szwecji.
Wyjeżdżając z lasów natknęliśmy się na stojącą przy szosie zabytkową Pabiedę (chyba) - i dalej znów kierując się na wschód dojechaliśmy przez niewielkie osady do Nyker - tu smarowanie łańcuchów (definitywny koniec jazdy terenowej, przynajmniej na Bornholmie) i oglądanie drugiego z czterech kościołów-rotund na wyspie (pierwszy obejrzeliśmy pierwszego dnia w pobliskim Nylars). Ten był zamknięty, ale coś tam widać było przez szybkę.
Z Nylars wykręciliśmy na południe, a po dobiciu do głównej szosy do Ronne - na zachód. Pod wiatr koszmarnie, bo teren niezalesiony - i płaskowyż, więc duło w pysk niemiłosiernie. Na szczęście do stolicy było już blisko - po drodze jeszcze mała odbitka w bok celem zerknięcia na ostatni już wiejski kościółek na szlaku - w Knudsker. Kościółek (tym razem najmniejszy na wyspie) bardzo ładny, biały, romański i elegancki w swym minimaliźmie - antypody Lichenia ;)
Za Knudsker długi zjazd do Ronne - trochę na czuja jakimiś bocznymi uliczkami wprost na rynek i do Netto, potem jeszcze do informacji turystycznej nad morzem - a tu, niestety - zamknięte :( A chcieliśmy kupić jakieś pamiątki za resztkę koron, wysłać pocztówki etc. W końcu, szukając tam i siam - kupiliśmy: w pobliskim markecie 2 piwa najsłynniejszego browaru na wyspie (czyli Svaneke:) oraz słoiki przepysznej musztardy bornholmskiej - oprócz ryb prawdziwego kulinarnego odkrycia wyprawy! Tak dobrej musztardy (jest jej kilka rodzajów, ale niewiele się między sobą różnią) w życiu nie jadłem! Przez tydzień pobytu na wyspie jedliśmy ją dosłownie do wszystkiego, a jak nie było nic - to do chleba :)
W niewielkim sklepiku kupiliśmy pocztówki, wysłałem jedną (do p. na P.;) i już trzeba było co rowery wyskoczą zmykać na katamaran - znaną nam już Leonorę Christinę.
Odcumowaliśmy - i oswietlony na pożegnanie słońcem Bornholm powoli zaczął nam znikać za rufą. Nim jednak zniknął - od dziobu zaczęła się wyłaniać Szwecja. Zresztą - już poprzedniego dnia, dzięki dobrej widoczności widzieliśmy w oddali zarys jej brzegów z okolic zamku Hammershus.
Tymczasem kiwało nieco, bo fale duże, na pokładzie wiało i chlapało, ale jakoś niecałe dwie godziny dało radę wytrzymać. Tymczasem słonko powoli zachodziło - zachód słońca na pełnym morzu to jest to!
Znany nam już Ystad przywitał nas chlodem wieczora - podjechaliśmy dwa kroki do centrum - ładnie, ale całkiem prawie wymarle. Przy rynku ze dwie knajpy otwarte - ceny bornholmskie (co najmniej). Poszwędaliśmy się więc po bocznych uliczkach zostawiwszy rowery przypięte przy rynku, przemierzyliśmy główny deptak - w bocznej kamiennej uliczce spotkaliśmy stadko kaczek spacerujących sobie niczym gołębie środkiem :D
Wróciliśmy do rowerów - a ponieważ byłem nieco głodny - podjechaliśmy do obczajonej wcześniej kebabowni - cenowo wyszło tak sobie, ale porcja dobra i pyszna! Cóż z tego - wydawało mi się, że prom do Polski mamy o 23:30 - spojrzałem czekając na żarcie na bilety - i zmartwiałem: nie 23:30, a 22:30! Spojrzałem na czas - była 21:17, a koniec zaokrętowania jest godzinę przed odpłynięciem! Mieliśmy 13 minut na doczekanie kebaba, zjedzenie i znalezienie w porcie odpowiedniej bramki do odprawy - a do portu mały, ale jednak kawałek! Tak szybko kebaba jeszcze w życiu nie pożarłem! Z frytkami. Poradziliśmy się szybko miłej Panny Kebabówny gdzie tu najszybciej - skrót prowadził bardzo wysokimi i stromymi schodami nad torami kolejowymi. Wtarabanienie (i starabanienie) się z pełnym obciążeniem bez żadnego upadku - to był tego dnia majstersztyk - spóźnieni pięć minut z jęzorami do pasa dobiliśmy do odprawy - a tu nasz polski pan odprawiacz nas oświecił, że prom to nie samolot i że, spoko, jeszcze czas. Uff!
Zaokrętowawszy się - tym razem nie na "Skanii", a na "Polonii" - ogarnęliśmy się ze wszystkim - i wylegliśmy na pokład. Prom akurat żegnał Ystad i odpływał w czarną noc - z tyłu światełka Skandynawii mrugały nam na pożegnanie.
- DST 9.60km
- Teren 1.70km
- Czas 00:32
- VAVG 18.00km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
SzweDaNie.pl - dz. 8: cypel głównie pieszkom
Piątek, 22 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 2
Trasa:Egelslokkegaard - Allinge - Madsebakke - Sandvig - (dalej pieszkom) - Hammer Odde - Hammeren - zamek Hammerhus - Hammer Fyr - Sandvig - (dalej rowerami) - Allinge - Egelslokkegaard
W nocy dudniło - jednak to tym razem nie burza niemal conocna, ale coroczny największy na wyspie festiwal w Hammershus, zaś poranek wstał, o dziwo, pogodny - w drogę! Na lekko :) Dzisiejszym celem były wszelkie atrakcje północnego kawałka wyspy - a jest tu ich chyba największe nagromadzenie na kilometr kwadratowy. Zaczęliśmy od cmentarza żołnierzy... RADZIECKICH! Tak, tak - polegli (jak głosi napis, choć bitwy tu żadnej nie było) oni byli pod koniec wojny. Armia radziecka po wojnie stacjonowała rok na wyspie, a rok dla wątroby radzieckiej to cała epoka, jak podejrzewam ;)
Oddawszy cześć i czołgiem, dotarliśmy po chwili do Madsebakke - największego skupiska prehistorycznych rytów naskalnych na wyspie z czasów, gdy Wikingowie nawet jeszcze agugu nie mówili, bo ich po prostu jeszcze nie było. Wśród wykutych w granitowych płaskich skałach-kamorach przewijają się głównie motywy łodzi (wyglądających trochę jak sanie św. Mikołaja;), odciski stóp (mały rozmiar, wielkości dłoni) i jakieś dołki-kropki. Wszystko ciekawe i pociągnięte czerwoną farbką, żeby w ogóle było coś widać ;p
Z Madsebakke rzut głazem - i już byliśmy w ostaniej na północy miejscowości - Sandvig. Tu bar z wszędobylskim trolem Królle-Bólle i rzadkość prawdziwa w tych stronach oraz okolicznościach barycznych: skąpana w słońcu niewielka plaża piaszczysta :D Poleżakowalim, zrobiła się czternasta - trzeba koniecznie jechać dalej zwiedzać, nie spać! Nie ujechaliśmy daleko: na sam północny koniec Bornholmu rowerom wstęp wzbroniony - dalej wędruje się pieszo! I nic dziwnego - najpierw co prawda wygodna, ale wąziutka asfaltówka doprowadza wśród bajkowego krajobrazu (mix nadmorskich wrzosów, owiec i lasów sosnowych) do latarni morskiej Hammerodde Fyr (najpółnocniejszy cypel Bornholmu, cały z granitowej skały), a potem nadal wzdłuż brzegu biegnie ścieżka na przestrzeni kilku kilometrów - z lewej wrzosowiska i zarośla na stromym stoku - z prawej skały i morze. To jedno z dwóch-trzech (obok dolinki Majdal w Paradisbakkerne i Jons Kapel, który odwiedziliśmy następnego dnia) zdecydowanie najpiękniejszych miejsc, jeśli chodzi o krajobraz i przyrodę. Wędrując tak w słońcu i silnym wietrze od morza spotkaliśmy stadko owieczek, które dbają o to, aby roślinność za bardzo się nie rozkrzewiła (cały teren półwyspu Hammeren jest ogrodzony antyowczo - przechodzi się więc przez spec-furtki:), dotarliśmy do kamiennych ruin Kaplicy Salomona, wreszcie po obejściu minifiordu i wdrapaniu się nieco wyżej - oczętom naszym ukazał się rozległy widok na dalszy ciąg wybrzeża w kierunku południowym - w krajobrazie dominują tu potężne ruiny zamku Hammershus - ponoć niegdyś największej twierdzy średniowiecznej w północnej części Europy. Zamek, z burzliwymi dziejami (ciągle przechodził z rąk do rąk - a to biskupich, a to królewskich, a to szwedzkich, czy niemieckich - bo lubeckich) robi wrażenie do dziś, mimo znacznego zruinowania - oraz również dzięki temu. Do zamku był jednak jeszcze kawałek - a pod zamkiem całe obozowisko miejscowych woodstokowiczów, bo to właśnie tu w sierpniu odbywa się największy festiwal muzyczny w ciągu roku na wyspie - i właśnie na niego trafiliśmy (co objawiło się łomotaniem w noce obie - poprzednią i następną - mimo, że nasze biwakowisko było ładnych parę kilometrów od sceny). Póki co trwało jednak leniwe popołudnie i wszędzie rozwlekły się gromadki młodzieży współczesnej. Po sąsiedzku zaś ze stoickim spokojem, na tle rozległego widoku na Bałtyk pasły się owieczki. I znów: natura i cywilizacja w jednym. Czytelnikowi zaś pozostawiam rozstrzygnięcie dylematu, co w tym przypadku jest bardziej naturalne, a co cywilizowane ;p
Przy wejściu do zamku stoi sobie menhir-gigant, a droga na rozległy dziedziniec (na którym funkcjonuje do dziś niewielkie sztuczne jeziorko wykute w skale, by zapewnić wodę obrońcom w razie oblężenia) biegnie kamiennym mostem - jedynym takim w całej Danii. Zamek położony jest na skalistym wzgórzu - z trzech stron otoczony jest owczymi pastwiskami i śladami po dawnej fosie - z czwartej teren zamyka stromy nadmorski klif.
Poszwędaliśmy się po zamku gdzie się dało - i na abarot.
Droga powrotna do rowerów pozostawionych ładnych kilka kilometrów dalej na parkingu w Sandvig biegła tym razem wnętrzem półwyspu Hammeren - najpierw na płask między polodowcowym jeziorem Hammerso, a sztucztym (powstałym w wyniku zalania dawnego kamieniołomu granitów) Jeziorkiem Opalowym. Okrążając to ostatnie wspinała się dziarsko do góry - i my też dziarsko wspinaliśmy się do góry, bo przyszła kolejna czarna chmura i zaczęła straszyć. Do, połozonej na szczycie półwyspu kolejnej latarni morskiej - Hammer Fyr (nie mylić ze wspomnianą wcześnie Hammerodde Fyr!) dotarliśmy równo z chmurą - a ta, figlarka, zawisła - i nic. Weszliśmy na szczyt latarni, popodziwialiśmy rozległość i malowniczość okolicy, poczekaliśmy trochę w towarzystwie owiec za drutem na pójście chmury - jak poszła - ruszyliśmy szosą w dół serpentynami przez las, a potem jakąś ścieżką pełną jeżyn i tak po chyba czterech godzinach z hakiem wróciliśmy do naszych rowerów. Rzecz jasna - stały sobie jakby nigdy nic.
Wskoczyliśmy na bicykle i pognaliśmy z powrotem na nasze biwakowisko - ale po drodze było jeszcze Allinge - i znów rybny bufet ;))) W cenie - oprócz rybek - nóżki kurczaka (to był chyba kurczak-stonoga - tyle ich było!) i lody i bita śmietana. Cóż więcej pisać... do biwaku znów dotarliśmy po ćmaku ;) Na koniec zrobiliśmy sobie jeszcze krótki nocny spacer do pobliskiego jeziorka, gdzie jest druga część biwakowiska. Tyz piknie.
A dodam na deser jeszcze to, że w pół drogi z namiotu do prysznica już rano została odkryta, sfotografowana i pożarta do śniadania gałąź pełna ogromnych, soczystych jeżyn! :D Znaczy: bez listków i łodygi :p