Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 89150.50 kilometrów - w tym 3444.84 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.00 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2014

Dystans całkowity:1019.40 km (w terenie 76.70 km; 7.52%)
Czas w ruchu:46:57
Średnia prędkość:21.71 km/h
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:36.41 km i 1h 40m
Więcej statystyk
  • DST 18.00km
  • Czas 00:49
  • VAVG 22.04km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 17: epilog, czyli pekap-Uć

Niedziela, 31 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 9

Trasa:
PKP - Uć Żabowiec - d. - M.

Postanowiliśmy wysiąść na Żabowcu - stąd już blisko do d. (by podlać k.) - nad szarymi kamienicami wstawało zamglone słońce - urokliwie, jak na szczyty dziadostwa ;) Na Rynku B. na tablicy z mapą - m.in. moim dziele - siedziały sobie napuszone gołąbki - miło jest wiedzieć, że czemuś (jeśli nawet nie komuś) toto służy :)
Z d. stałą trasą (na koniec bez pętelki, bo już mieliśmy lenia) wróciliśmy zaś do M. - kończąc w ten oto sposób SzweDaNie.pl.

PODSUMOWANIE:
Przejechane kilometry - 684,8 (w tym w terenie: 72,4 - czyli 10,6 % całości - sporo!)
Liczba dni na rowerze: 17 (czyli każdy!)
Liczba dni jazdy z pełnym obciążeniem: 10
Czas: 33 h 52 min.
Średnia ilość przejechanych kilometrów w ciągu dnia: 40,28
Średni czas wycieczki: 1 h 59 min.
Średnia prędkość: 20,22 km/h
Nowych gmin (pl) - 13
Krajów - 4 (jak w tytule;) - w tym 1 nowy (Szwecja)
Awarie sprzętu i zdrowia: brak :D
Było: naprawdę fajosko!! :)


  • DST 53.80km
  • Teren 3.00km
  • Czas 02:36
  • VAVG 20.69km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 16: Pomorze pekap

Sobota, 30 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

Trasa:
Mierzeja Jeziora Kopań - Wicie - Jarosławiec - Jeziorzany - Naćmierz - Korlino - Królewo - Marszewo - Postomino - Możdżanowo - Krzemienica - Swołowo - Bruskowo Małe - Wierzbięcin - Bruskowo Wielkie - Słupsk - PKP

Po nocnym opadzie chwilę trwało suszenie namiotu - zwłaszcza, że las, więc mało słońca. Na szczęście szybko się całkiem wypogodziło - w drogę - do Wicia! Płytówa szybko się skończyła - i znów była swojska, nieco nierówna droga przez las.
W Wiciu śniadanie na słonku i ławce - obok panowie murowali przejście na plażę. Cywilizacja!
Za Wiciem jakieś pozostałości drogi ułożonej z grubych drewnianych bali - może dla czołgów - na szczęście obok wyjeżdżona normalna alternatywa piaszczysto-błotnista ;) A za trochę kolejny szosowy pas lotniskowy - na jego końcu skręciliśmy już po raz ostatni nad morze, by dosuszyć namiot i zażyć jodu. Po tychże czynnościach bardzo niespiesznie pomachaliśmy Bałtyku - i siup do wsi, do Jarosławca. Tu M. poszła zwiedzić latarnię (ja byłem na niej wcześniej parę razy). Z Jarosławca obraliśmy już kierunek w głąb lądu - na Słupsk. Przeważnie z bardzo pomocnym (zwłaszcza na dość sporych pagórkach) wiatrem dobiliśmy do granicy województwa pomorskiego za Postominem - i skręciliśmy na niewielką, urokliwą wieś Możdżanowo, gdzie m.in. jest nieduży, ciekawy kościółek, w którym miejscowy chórek piłował "Barkę" :)
Z Możdżanowa podjechaliśmy do Swołowa - słynnej "wsi w kratę" - stolicy podsłupskiej krainy chat szachulcowych. Przy drogowskazie para uśmiechniętych gospodarzy zrobionych ze zbelowanej słomy (i odpowiednio ucharakteryzowanych) wita turystów :) Wieś cała zamurowana w mur pruski, zachowane straszliwe bruki - urokliwie, ale nie do jazdy rowerami! Obeszliśmy jednak dzielnie z naszymi rumakami sioło - tu nie Dania, by je zostawić samopas spięte w 3 d - jak nawet ich nie ukradną, to sakwy pewnie i tak okradną!
We wsi jest gospoda "Wesoły Pomorzanin" - akurat szykowali się do jakiejś imprezy, więc w menu była głownie kaczka i karkówka - oba przepyszne ;) W konsumpcji (w ogródku przy ławach) dziarsko towarzyszył nam pies rasy bigiel. Nie był zainteresowany jednak żarciem (gupek!), a kotem, który uwiesił się na jabłonce tuż obok. Pies jak wściekły skakał po ławach, stole(!) i szczekał, szczekał, szczekał... cholery można było dostać, nazywał się Forest i był psem wesołopomorzanińskim.
Po konsumpcji (naszej, nie kota) zerknęliśmy jeszcze na ogrodową, ale ciekawą wystawę reprodukcji starych zdjęć miejscowych dzieci z czasów przed i powojennych - i potoczyliśmy się po brukach naokoło, kończąc po kilkunastu minutach w ten sposób wizytę w Swołowie. Trzeba przyznać, że praktycznie każdy zabytkowy dom (czyli praktycznie każdy) jest szczegółowo tu opisany, a 3/4 z nich należało do rodziny Albrechtów. Pozostałe bodaj do Szulców. Weseli ci Pomorzanie byli, jak się ze sobą tak żenili!
Za Swołowem wróciliśmy na główną trasę, zaczęło się robić ciemno - jeszcze kilka wsi - i wjechaliśmy do Słupska. Od Bruskowa Wielkiego cały czas biegnie dobra asfaltowa rowerówka - niestety, po wjeździe na osiedla zmienia się w kostropatą kostkówkę. Potem jeszcze jakieś rozkopy na rondzie, wiadukt kolejowy - i straszliwą, bez połowy kostek (chyba ukradli) kostkówką dotoczyliśmy się godzinę przez odjazdem pociągu na dworzec. M. skoczyła jeszcze trochę pozwiedzać - ja znam Słupsk lepiej niż Uć, więc sobie darowałem i przypilnowałem rowerów.
Do pekapu udało się wsiąść bezproblemowo (wagon z miejscami dla rowerów - nasz przedział obok "przez szybkę"). Oprócz nas jechała jeszcze jakaś sympatyczna młoda pani z synkiem sześcioletnim - też jechali z rowerami ze zwiedzania wybrzeża w okolicach Łazów, więc na opowieściach wyprawowych zleciało grubo do popółnocy. Wsiadł jeszcze ktoś, więc zrobiło się ciasno i niewygodnie - pospałem może ze 2 godziny - a świtem bladym, pogodnym i nieco mglistym - po ponad dwóch tygodniach - powitała nas szara Uć...


  • DST 49.50km
  • Teren 0.30km
  • Czas 02:18
  • VAVG 21.52km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 15: zachodniopomorskie ostatki

Piątek, 29 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 2

Trasa:
Łazy - Osieki - Kleszcze - Sucha Koszalińska - Iwięcino - Bielkowo - Gleźnowo - Bukowo Morskie - Dąbki - Bobolin - Żukowo Morskie - Darłowo - Darłówko - mierzeja Jeziora Kopań

Wstaliśmy, zwinęliśmy - i na abarot płytówą do Łazów. Przy płytówie rosną niezwykłe, trzymetrowej wysokości rośliny z ogromnymi liśćmi - ale na pewno nie barszczyk na całe szczęście. W Łazach śniadanie - i kierunek: południe! Trzeba było znów nadrobić drogi, bo między Łazami, a Dąbkowicami na mierzei Jeziora Bukowo nie ma żadnej drogi - tylko plaża. Ruszyliśmy więc w gminę Sianów - ten od zapałek - i właśnie ta gmina okazała się być pięćsetną (i, póki co - ostatnią) w historii zaliczania gmin przez Merysię. W każdym razie plan na ten rok, jeśli chodzi o nowe gminy - wykonany!
Trasa biegła pagórkowato przez podkoszalińskie wsie (na horyzoncie majaczyły blokowiska) - a co wieś - to zabytkowy, gotycki kościółek. Wszystkie prawie takie same. Tylko w Bukowie Morskim dodatkowa atrakcja - ogromna lipa.
Okrążyliśmy Jezioro Bukowo i z Dąbek skierowaliśmy się ku Darłowu. Skręciliśmy jednak w Bobolinie (przy gosdpodzie "Obora") w lewo na plażę - w tym miejscu na samej plaży (przy ujściu rzeczki) piętrzą się potężne pozostałości po wysadzonych w powietrze poniemieckich bunkrach - i tu zalegliśmy znów na tradycyjną popołudniową sjestę w słońcu. I znów - marsz, trochę truchtu, pływanie (fale małe) - a po wszystkim kąpiel odsalająca w rzeczce (włącznie z myciem łba w dość jednak lodowatej wodzie).
Wracając z plaży wstąpiliśmy do "Obory" - fantastyczne miejsce - restauracja we wnętrzu prawdziwej dawnej ogromnej obory - jedzonko też wyśmienite ;) (ja tradycyjnie się narybałem).
Z Bobolina zrobiło się pod wiatr (zmienił się skurczybyk po, bagatela 2 tygodniach z zachodniego na wschodni), a że szosa kiepska i pagórek, więc ciężko. Dojeżdżając do Darłowa połączyłem swą trasę z 2008 r. (Świnioujście) ze starymi trasami w okolicach Słupska - i w ten sposób osiągnąłem rowerową ciągłość wzdłuż wybrzeża pomiędzy niemiecką granicą, a Władysławowem i Gdańskiem (bez Helu), Przez Darłowo przetoczyliśmy rowery oglądając miasteczko - po Trzebiatowie najładniejsze (a mi od lat dobrze znane) w zachodniopomorskiej części wybrzeża. Zamku nie zwiedziliśmy (właśnie już zamykali), za to na rynku kawa mrożona i lody - a obok Biedronka, więc zabawiliśmy głodzinkę. Stąd udaliśmy się do pobliskiego największego kościoła - a tam mauzoleum władców pomorskich - m.in. słynnego króla-korsarza (i zresztą jedynego króla pomorskiego w historii) Eryka - gorąco polecam jego historię - idealny scenariusz na film pt. "Piraci z Bałtyku"!
Pożegnawszy króla i jego rodzinkę, obejrzeliśmy jeszcze przykościelne lapidarium z ciekawymi krzyżami i kamieniami nagrobnymi uratowanymi z poddarłowskich wiejskich cmentarzyków - i w drogę do Darłówka. Tu zwiedzanie latarni morskiej (wreszcie - w Darłówku byłem dziesiątki razy, a jakoś nigdy tam na górę nie zajrzałem) - z portu wypływał oświetlony powoli zachodzącym słońcem statek wycieczkowy typu pirackiego - przy odrobinie wyobraźni można było sobie wyimaginować dostojną postać króla Eryka na kapitańskim mostku! ;)
Z Darłówka pojechaliśmy dobrą, świeżo ułożoną płytówą przez mierzeję Jeziora Kopań - nawet specjalnie nie trzęsło, a widoki na morze o zachodzie (trochę między chmury) słońca - bajkowe. Za przepustem wód jeziornych (odpływ zatamowany przez piachy) jeszcze kawałeczek do przodu - i wkrótce, przedzierając się przez wysyp maślaczków w suchym nadmorskim borze znaleźliśmy w powykręcanych sosenkach dobry biwak - tuż koło miejsca, gdzie jeszcze niedawno stała ruina willi, w której zapewne kiedyś urzędowała straż ochrony wybrzeża. Willa zniknęła - szkoda...
Wieczór był tak ciepły, że spaliśmy przy otwartym na niebo namiocie - ale, że wkrótce zaczęło padać - trzeba było się zamknąć, by nie zamoknąć.


  • DST 59.80km
  • Teren 14.70km
  • Czas 02:55
  • VAVG 20.50km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 14: Koło-brzegu

Czwartek, 28 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

Trasa:
Grzybowo - Kołobrzeg - Podczele I - lotnisko Bagicz - Sianożęty - Ustronie Morskie - Wieniotowo - Pleśna - Gąski - Sarbinowo - Chłopy - Mielno - Unieście - Łazy

Kolejny pogodny poranek - myk z lasu i za chwile dwie był już Kołobrzeg. Podjechaliśmy na stację kolejową kupić bilety powrotne na za dwa dni - wiadomo, jak to jest z pekapami - kto pierwszy, ten lepszy! :/ Bilety ostatecznie ze Słupska (choć w planach był Białogard) - na szczęście naprawili w międzyczasie tory pod Tczewem, więc można było jechać najkrótszą trasą przez Gdańsk bez przesiadek oraz korzystania (lub nie!) z wątpliwej przyjemności pt. "zastępcza komunikacja autobusowa, która weźmie rowery, albo nie weźmie".
Z Kołobrzegu (nowa gmina miejska, nowa gmina wiejska) pojechaliśmy dalej bez zwiedzania - nadmorska dedeerówa, chyba najładniejsza, jeśli chodzi o widoki - ale cóż z tego, skoro cała z fazowanej kostki - i to na przestrzeni ładnych kilku kilometrów! Zamiast na widoki, patrzyliśmy więc głównie na trzęsące się wszystko w rowerze. W końcu odbiliśmy na Podczele - osiedle przy dawnym lotnisku w Bagiczu. Tam postój pod sklepem na wreszcieśniadanko - pod sklepem na swego pana czekała także sympatyczna starsza pani - bokserka Tosia. Od jej pana (równie starszy i sympatyczny) poznaliśmy historię pieska i w ogóle sympatycznie pogadaliśmy m.in. o Danii (pan ma tam rodzinę) i duńskich zwyczajach w Polsce nieznanych, a sprowadzających się do słowa "normalność".
Z Podczela przez jakieś resztki popoligonowo-lotniskowe - jakieś betonówki, skróty, rozkopy - po drodze m.in. tablica "Bałtyckie Centrum Turystyczne - obcym wstęp wzbroniony!" :D
Kolejne miejscowości, jak to polskie nadbałtyckie kiczowiska w sezonie - specjalnie się między sobą nie różniły - Sianożęty i Ustronie Morskie wyglądają niestety tak samo, jak Pobierowo, Rewal, czy Pogorzelica...
Przy ujściu Czerwonej Rzeki postój na skraju plaży - ale bez słońca i wiało, więc długo nie poplażowaliśmy. Za kawałek szosa się skończyła, a zaczęła wyboista droga leśna, która nas doprowadziła do małej wioski o nazwie Pleśna - tu zadbany dwór, będący obecnie m.in. ... kaplicą oraz postój na kawkę w miejscowym barze z oszałamiającym graffiti, a przedstawiającym Pleśną jako coś w rodzaju Hawajów.
Za Pleśną jeszcze trochę gruntów - i już były Gąski - i latarnia - także w remoncie. Sezon wakacyjny = sezon remontowy! Była zamknięta, a jak się nagle otworzyła, to już nie mieliśmy czasu zwiedzać. Zresztą - podobnie, jak w przypadku Niechorza, była już wcześniej okazja bywać na górze.
Pod latarnią na straganie zakupiliśmy suwenira - podusię w... nie, nie gąski. Foki.
Za Gąskami znów zaczęły się grunty i doprowadziły nas do kolejnych wczasowisk-kiczowisk - Sarbinowa i (nieco mniej zeszpeconych przez kicze i ze starą zabudową) Chłopów. Tuż za nimi, w lesie, stoi kamień pokazujący przebieg 16 południka - obok tablice z ciekawymi informacjami o historii wsi. Prawie jak na Bornholmie ;)
Kawałeczek dalej, w związku z wyjściem słonka skręciliśmy na parugodzinny popas na plażę - jak zwykle przy takich okazjach na zmianę bieganie, marsz, kąpiel (wreszcie można było popływać - fale mikre) i byczenie na alumatach :)
W końcu zaczęło się robić późno, zebraliśmy się więc i nadal ładną gruntową, choć krzywą drogą przez las dociągnęliśmy do Mielna. Zerknąwszy na to, na co w ogóle warto tu jedynie zerknąć (miejsce po grodzisku, kościół gotycki, stary dwór) minęliśmy kurort (wraz z Unieściem) tak szybko, jak się dało - i wkrótce znaleźliśmy się na pustaciach (chyba popoligonalnych?) mierzei dzielącej Bałtyk od Jeziora Jamno. Lepsza lub gorsza dedeerówa doprowadziła nas do Łaz(uf!) - tu postój pod sklepem i następnie na koniec wsi do lasu celem znalezienia miłego, równego miejsca pod namiot. Niestety, las był strasznie zachaszczono-liściasty, a przy drodze wisiała tablica "Monitoring" - w końcu jednak znalazłem całkiem dobrą miejscówkę pod wiekowymi świerkami (albo jodłami, nie pomnę) - po lekkim zamaskowaniu stertą gałęzi od strony płytówki, którą przyjechaliśmy i ukryciu rowerów (a zwłaszcza ich odblasków!) w najgorszym chynchu - zrobiło się wyśmienicie :)
Nowe gminy: oba Kołobrzegi, Będzino, Mielno.


  • DST 64.20km
  • Teren 1.40km
  • Czas 02:54
  • VAVG 22.14km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 13: morze-ląd-morze. I słoń w dodatku.

Środa, 27 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

Trasa:
Łukęcin - Pobierowo - Pustkowo - Trzęsacz - Rewal - Pogorzelica - Konarzewo - Rogozina - Zapolice - Trzebiatów - Trzebusz - Mrzeżyno - Rogowo - Dźwirzyno - Grzybowo

Poranek wstał słoneczny. Spakowaliśmy manele i ruszyliśmy ku Pobierowu. Po drodze szosowy odcinek lotniskowy - mknęło się jak boeing na rozbiegu - a na koniec, na granicy kolejnej nowej gminy (Rewal) - skręciłem w bok - w polną drogę przy stercie złomu - i w ten sposób ustrzeliłem za jednym zamachem drugą - Świerzno, bo właśnie tu był trójstyk graniczny.
Po powrocie na szosę skręciliśmy na Pobierowo, trochę pogmatwali (bo sporo było jednokierunkowych) - wreszcie nieco gruntowo dobiliśmy do Pustkowa - i dalej - na Trzęsacz. Trzęsąca kostka i równie trzęsący asfalt sprawił, że w końcu przegapiliśmy skręt na słynną ruinę kościoła - nic straconego jednak - byliśmy tam dwa lata temu podczas kijowej wędrówki na trasie Hel-Świnioujście, więc tym razem mogliśmy go sobie dar(ł)ować.
Przebiliśmy się jakoś przez Rewal nadmorskim deptakiem, choć było tłoczno i jakieś znowu zakazy - szlak rowerowy prowadzi ulicą z zakazem ruchu - cała pl. :/ Podczas postoju pod pomnikiem Małego Księcia na skutek podmuchu wiatru rymneła mi Meridzia, a próbując ją łapać w locie - sam pofrunąłem. Skończyło się na szczęście omal bezboleśnie, ale przedstawienie deptakowe przednie ;)
Z Rewala już sympatyczną szosą dociągnęliśmy do Niechorza - a tu latarnia morska w częściowym remoncie - podjechaliśmy jednak pod ową i zjedliśmy cośtam z sakw. Ponadto w Niechorzu jest wielki napis "NiecXorze" - nie wiem po jakiemu to (może po transsyberyjsku?), ale widzę tu silne wpływy kreatywności za wszelką cenę ;)
Po minięciu "NiecXorza" była w planie plaża w Pogrzelicy - ale się w międzyczasie pochmurzyło - więc pociągnęliśmy dalej od morza - na Trzebiatów. Trzeba było zrobić takie kółko ze względu na poligon pomiędzy Pogorzelicą, a Mrzeżynem. Szosa do Trzebiatowa (najpierw boczna, ale dobra - potem główna, ale kostropata - a na koniec wreszcie porządna) biegła łagodnymi wzniesieniami - a że zrobiło się idealnie z coraz silniejszym wiatrem - mknęło się, aż miło. Nowe gminy - cośtam i Trzebiatów :)
Trzebiatów powitał nas dedeerówą, Biedronką i znów fatalnymi asfaltami - jakie to wszystko polskie...
Po dokonaniu zakupów skierowaliśmy się do centrum - i tu miłe zaskoczenie: Jak dotąd zdecydowanie najładniejsze i najciekawsze miasteczko zachodniopomorskie! Na początek trafiliśmy na jakiś dawny kościół gotycki (współcześnie - cerkiew!) - miejsce historyczne, gdzie ustanowiono reformację na całym Pomorzu. Pod kościołem okazało się, że to jeden z przystanków tzw. Szlaku Słonia - miejskiej ścieżki turystycznej, łączącej najważniejsze zabytki. A czemu słoń? Ano temu, że prawie 400 lat temu, podczas swej podróży przez pół Europy, pewien słoń będący własnością kolejno kilku ówczesnych możnych tego świata, zawitał z resztą świty do miasteczka, wprawiając w osłupienie (by nie rzec: osłonienie) większość mieszkańców - na cześć tego wydarzenia wymalowano na miejskiej kamienicy graffiti ze słoniem, a współcześni promotorzy miasta sprytnie tę historię wykorzystali do stworzenia szlaku. I git! :)
Podążając za czerwonymi znakami słoniowymi wymalowanymi na chodnikach i jezdni, wkrótce znaleźliśmy się pod bramą o wspaniale brzmiącej nazwie "Kaszana". Nazwa związana z kolejną legendą mówiącą o tym, że kasza uratowała miasto - pewien strażnik, siedząc na wieży wywalił niechcący gorącą kaszę za blanki - a że traf chciał, że tuż pod wieżą przyczaił się właśnie wróg (z Gryfic!) gotujący się do ataku - gorąca kasza narobiła wrzasku, bigosu i zamieszania w szeregach Gryfitów - i niczym kapitolińskie gęsi uratowała gród (choć nie głód).
Kolejnymi przystankami na słoniowym szlaku był pałac i duży kościół, a na koniec (choć początek szlaku) - rynek. Bardzo ładny i (jak na polskie realia) zadbany.
Z Trzebiatowa skierowaliśmy się (niestety, pod silny, przednio-boczny wiatr) do Mrzeżyna - na szczęście nie było bardzo daleko, choć wygwizdów, że hej - płaskie łąki i pola. Po drodze ładny stary kościółek w Trzebuszu. Niemal na całej długości szosie z Trzebiatowa do Mrzeżyna towarzyszy dobra asfaltowa rowerówka - polecamy!
W Mrzeżynie wstąpiliśmy do znanej nam z nadbałtyckiej wędrówki wędzarni - dobre, pyszne, ale Bornholm to to już nie był. Zadowoliłem się tatarem z łososia ;)
Za Mrzeżynem (koło Rogowa) wreszcie zrobiło się słonecznie, więc skręciliśmy na plażę - mocno wiało, ale przy wejściu na wydmie trwał w tym wiuwie rosnący wprost na piasku dorodny słonecznik - jak on to zrobił? Niezwykłe! :)
Posiedzieliśmy trochę, ja chlupnąłem w fale - i ruszyliśmy dalej. A fale potężne - w pewnym momencie jedna, ponaddwumetrowa załamała się centralnie nade mną, a pęd wody rozgiął mi okulary!
Za Dźworzynem (swoją drogą ciekawe, że Mrzeżyno kończy się na "żyno" - a Dźwirzyno - na "rzyno":) aż do Kołobrzegu biegnie wzdłuż brzegu doskonała rowerowa asfaltówka - klasy naprawdę... normalnej ;D Za Rogowem, korzystając z chwilowej przerwy w sporym ruchu rowerowo-pieszo-rolkowym (na szczęście droga jest na tyle szeroka, że wszyscy się bez problemu mieszczą!) czmychnęliśmy w las, znaleźliśmy zaciszne, osłonięte miejsce w sam raz na namiot - i mieliśmy już nocleg z szumem morza w odsłuchu :)


  • DST 58.20km
  • Teren 4.00km
  • Czas 02:45
  • VAVG 21.16km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 12: na stały ląd

Wtorek, 26 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 3

Trasa:
Wapnica - Dargobądz - Wolin - Recław - Laska - Sibin - Kukułowo - Dusin - Skarchowo - Jarszewo - Kamień Pomorski - Wrzosowo - Dziwnówek - Łukęcin

Wyprani i wypoczęci ruszyliśmy nie tak całkiem z rana samego z gratami na ciąg dalszy eskapady. Tuż za Wapnicą skończył się asfalt, a zaczęła koszmarna kostka brukowa - z wyjeżdżonymi miejscami po bokach piaszczystymi alternatywami. Wiadomo - park narodowy, więc nie można normalnej drogi (choćby dla rowerów) z asfaltu zrobić. Dziwię się tylko, że nie wpadli jeszcze na pomysł, że bruk jest także nienaturalny - i nie rozebrali go. Pewnie jakiś zabytek. Biedne rowery! W końcu na szczęście doczołgaliśmy do międzynarodówki Świnioujście-reszta kraju i już pięknym szerokim poboczem (via Dargobądz, gdzie dla większej spokojności przez wieś starą drogą) myknęliśmy do miasta Wolin. Tu najpierw stary murowany wiatrak typu Holender w dość opłakanym stanie - ale jest tabliczka, że zaczyna się remont. Oby!
Spod wiatraka póki co omijając centrum - na Wzgórze Wisielców z kurhanami. Sielankowe miejsce :) Stąd jakimś zarośniętym dawnym parkiem do pomnika Trygława, skąd roztacza się ładny widok na bloczyska w centrum. Podjechaliśmy więc tam - a tu między parkingiem, a placem zabaw - pomnik Światowida. Bogowie na Wolinie nie mają letko...
Samo centrum, gdyby nie wciśnięte weń bloki robi miłe wrażenie, jednak nie zabawiliśmy tu długo - przeprawiliśmy się wreszcie (przez Dziwną) na stały ląd (żegnaj wakacyjny archipelagu wysp wszelakich!) i za chwilę skręciliśmy na Osadę Słowian i Wikingów. Bardzo ciekawe miejsce - w odtworzonych chatach pracownicy obiektu w strojach z jakichś tam epok cośtam sobie dłubią, wiążą w pęczki etc., ponadto pieką pyszne podpłomyki z jeszcze pyszniejszym twarogiem z czosnkiem i ziołami, a nad wszystkim unosi się rżenie konia prawdziwego szt. 1. Kible też są w chacie z epoki, kiedy kibli nie było - a w środku pomyslowy mix wnętrza chałupy jakby żywcem przeniesionej z Kajka i Kokosza oraz nowoczesnych rozwiązań sanitarno-wszelakich. Po zwiedzeniu dosłownie każdej z chat (w jednej np. wisiał koński czerep - w innej tarcze w swastyki) i pamiątkowej suitfoci w hełmie i z mieczem - czas był ruszać dalej w drogę. Tą samą trasą (znów okropna kostka - na szczęście był chodnik obok) do krzyżówki - i na północ - na Kamień Pomorski.
Pierwsza wioska nazywała się Laska, potem było podobnie - wioski jak to pomorskie wioski - stare kościoły i ogolny postpegieer. Z lewej strony od czasu do czasu błyskała w słońcu Dziwna Rzeka. Wiatr, dotąd sprzyjający, zaczął nam coraz bardziej wykręcać prosto w twarze, więc znów jechało się ciężko. Za to pojawiły się wreszcie nowe gminy do zaliczenia - na początek Kamień Pomorski.
Sam wjazd do miasteczka to asfaltówa-dedeerówa - i asfalt to jej jedyny plus. Co chwila zmienia stronę jezdni i kończy się niczym. Groarr! Po samym Kamieniu przetoczyliśmy niespiesznie rowery, żeby nie przegapić atrakcji - zamiast starego miasta jest blokowisko i - oprócz ratusza - dosłownie kilka kamieniczek oraz średniowieczna brama z muzeum przypominają, że Kamień to miejsce niemal równie historyczne jak Wolin. Na nabrzeżu zrobiliśmy postój żarciowy, potem jeszcze obejrzeliśmy zakątek z największym gotyckim kościołem i pobliskim pałacem biskupim (takoż muzeum). Nie właziliśmy jednak do środka, bo zaczynało się robić późnawo - z miasta wyjechaliśmy na Dziwnówek (haha - kolejna nowa gmina - Dziwnów!) - i wkrótce zaczęła się już wygodna, asfaltowa droga rowerowa bez żadnych wątpliwych gzygzaków - nie można tak częściej? Widać nie - "niedasię.pl"
W Dziwnówku droga rowerowa się skończyła, wykręciliśmy na wschód w kierunku Łukęcina - i znów zrobiło się z wiatrem. W Łukęcinie po krótkich poszukiwaniach noclegu (znów pod dachem - zapowiadała się bardzo zimna noc) znaleźliśmy przyzwoity ośrodek wypoczynkowy o dziarskiej nazwie "Pionier" - 32 zł od osoby za pokój to nie jest w wakacje majątek. Ponadto 500 m do morza, z czego skwapliwie skorzystaliśmy udawszy się na spacer plażą o zachodzie. Robiło się coraz zimniej - i w pewnym momencie okazało się, że wędrówka w strefie przyboju na bosaka powoduje uczucie rozgrzania stóp - taki zimny był już piasek na samej plaży. No to z godzinę łaziłem po wodzie, a słońce zapadło pod horyzont i kolejną wielką czarną chmurę (wiszącą gdzieś na kierunku bornholskim...) która wyciągała coraz bardziej swe szpony w kierunku naszego wybrzeża, więc szybko (choć już po ciemku) zmyliśmy się do naszego ośrodka jakimś zakazanym skrótem. A w nocy rzeczywiście musiało padać, bo rano balkon pokoju był mokry - ale nasz ośrodek to nie namiot - i nie przeciekł był :)


  • DST 17.90km
  • Teren 3.50km
  • Czas 00:54
  • VAVG 19.89km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 11: Wolin lajtowo

Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 4

Trasa:
Wapnica - Wicko Zalesie - Międzyzdroje - Zalesie Wicko - Wapnica

Od rana ładne słonko, więc pranie totalne, wieszanie - i w drogę na lekko - na plażę między Międzyzdrojami, a Świnoujściem. Namiot zabraliśmy ze sobą celem ponownego definitywnego wysuszenia bez dodatkowych opłat klimatycznych - udało się! Ponadto posłużył jako parawan, bo znów mocniej wiało. Nim dojechaliśmy na plażę jeszcze szybki rzut okiem na nadmorskie bunkry - nawet mało zaśmiecone, choć mocno zasypane liśćmi.
Po paru godzinach plażowania i kąpieli w morzu (nareszcie! Po 10 dniach...) powrót prawie tą samą trasą - zahaczyliśmy jeszcze o centrum Międzyzdrojów, gdzie kebab i kurczak ;)
Wracając do Wapnicy postanowiłem jeszcze zobaczyć zaznaczony na mapie Dąb Prastary - ale coś drogi polne doń prowadzące się okazały nie tymi, którymi próbowaliśmy się przebić - w końcu po prostu dojechaliśmy do Wapnicy chynchem i przez jakieś podwórko. Potem się okazało, że dąb rośnie bardzo blisko naszej kwatery - tuż przy szosie!
Pochmurzyło się w międzyczasie całkiem, więc zwinęliśmy pranie juz wyschnięte, przekąsiliśmy cośtam i postanowiliśmy pieszkom zwiedzić okolicę mimo niepewnej aury. Punkt pierwszy to oddalone o 200 m Turkusowe Jeziorko - kolejne kolorowe jeziorko na naszej wyprawie. Okazało się być... turkusowe ;) O Turkusowym Jeziorku - dawnym wyrobisku wapieni - opowiadał Pan Przewodnik w Bunkrze poprzedniego dnia - wspominał m.in. o tym, że na jego dnie, 20 m pod wodą znajduje się domek zarządcy kamieniołomu - po porzuceniu wydobycia skał wody podskórne, dotąd wypompowywane zalały kamieniołom. I w ten właśnie sposób powstało jeziorko. Na powierzchni też chwilę pokropiło. Obeszliśmy jezioro wspinając się przez piękny las - to już Park Narodowy. Potem jeszcze wyszliśmy z lasu na rozległą łąkę koło Lubina - a tam widok jak z bajki - ponieważ się trochę rozchmurzyło, więc powoli zachodzące słońce rozświetliło niezmierzone przestrzenie Zalewu Szczecińskiego i wstecznej Delty Świny - ptasiego raju. Cofnąwszy się do lasu, za chwilę znów wyszliśmy schodkami pod górę na jego skraj - na następny, o nieco innej perspektywie punkt widokowy, czyli Wzgórze Zielonka. Ze wzgórza zeszliśmy już do Lubina (na skraju wsi dzieci proponowały, że porobią nam zdjęcia - "pierwsze gratis!" :D). W Lubinie szeroko reklamuje się punkt widokowy na dawnym grodzisku - cóż z tego, skoro teren prywatny zamknięty na głucho? A byliśmy tam równo z zachodem słońca... No trudno. Wędrując przez Lubin doszliśmy do sterty przydrożnych ruin i jakiejś starej bramy - znak, że to miejsce, gdzie stała przed wojną słynna cementownia! I rzeczywiście - zagłębiwszy się w teren (opadający ku Zalewowi Szczecińskiemu) odnaleźliśmy wciąż stojące zabudowania pofabryczne, niewielki port i mnóstwo zruinowanych zabudowań nieznanego przeznaczenia ukrytych w chynchach. To, co przetrwało do tej pory w dobrym stanie, służy jako magazyny rybackie. Poprzedniego dnia Pan Przewodnik w Bunkrze opowiadał m.in. o tym, że całkiem sprawną cementownię rozkradli po 1945 roku Rosjanie, zaś ostatnie kominy wysadzić był raczył w powietrze niejaki Wajda kręcąc film pt. "Kanał". Niezły kanał.
Zrobiło się ciemno, więc już szosą wróciliśmy do Wapnicy (obok "Dębu Prastarego";), mijając po drodze jeszcze nietypową przedwojenną bramę do Lubina (chyba górą szedł taśmociągami urobek z obecnego Turkusowego Jeziorka do cementowni) i oryginalny długi dom - pewnie wybudowany dla mieszkaniowych potrzeb kadry kierowniczej w czasach cementowej świetności... Na kolację zaś były m.in. dwa wiezione w sakwie z Bornholmu piwa "Svaneke" :)


  • DST 67.10km
  • Teren 14.00km
  • Czas 03:35
  • VAVG 18.73km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 10: Nie.pl

Niedziela, 24 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 2

Trasa:
Prom "Polonia" - Świnoujscie - Seebad Ahlbeck - Korswandt - Garz - Kamminke - Wydrzany - Karsibór - Przytór - Zalesie Wicko - Wapnica
Zerwaliśmy się skoro świt - a tu już Świnioujście! Zebraliśmy graty, na dek po zadekowane rowery - prom przybił, tam gdzie miał - w drogę.pl! Najpierw na pobliską stację benzynową - tu zakup Super Glue, żeby skleić mój sandał, któremu urwał się jeden z pasków - i jak to się na koniec okazało - była to w ogóle jedyna awaria czegokolwiek na wyprawce! :) Sprawa jednak gardłowa, bo butów na wyjazd w ogóle nie brałem, a jazda z urwanym paskiem w sandałku zakrawała o wielką niewygodę. Po udanym klejeniu - tym razem, dla odmiany - na kolejny prom - na drugą stronę Świny - bo przecież wyprawka nazywała się SzweDaNie.pl - więc o Nie też trzeba było zahaczyć, no nie?
Po przeprawieniu się tradycyjnym Orlikiem wio przez Park Zdrojowy - wyjeżdżamy na część sanatoryjną - i co widzimy? Pełno policji i wielka ustawka kibiców! O siódmej rano. Ci to mają zdrowie (w tym uzdrowisku). Ominęliśmy zbiegowisko i dalej już bez przygód dotarliśmy rowerówką (najpierw wstrętnie kostkową, potem, w lesie - przyjemnie asfaltową) do granicy. Połaziwszy w te i nazad i obejrzawszy niedawno wybudowaną promenadę do morza oświetlaną bateriami słonecznymi wjechaliśmy do Niemiec i, skręciwszy na plażę - zalegliśmy w koszu plażowym rozłożywszy pierwej namiot celem definitywnego wysuszenia. Siedzimy, jemy śniadanie, namiot schnie w słoneczku - a tu nagle pojawiają się filance i pytają, czy mamy pozwolenie na bycie tu. Pozwolenie kosztuje na dzień 3 ojro od osoby. My na to, że nie wiedzieliśmy, a że my tylko na chwilę - więc możemy zapłacić kartą - albo gotówką w PLN. Nic z tego. Jak niepyszni musieliśmy zwinąć prawie już suchy namiot i pożegnać kosz plażowy - dobrze, że nie skończyło się karą! Okazało się potem, że opłata (niby klimatyczna) jest TYLKO dla Polaków i oprócz plaży dotyczy także mól i deptaków nadmorskich w pobliskich kurortach (Ahlbeck, Heringsdorf i Bansin). I jak tu lubić Niemców? :(
Nie wiedząc jednak póki co tego pojechaliśmy oczywiście deptakiem w Achlebku i na molo - na szczęście nikt już nas nie ścignął. Przy molo w Achlebku wiszą dumnie flagi wszystkich krajów bałtyckich na czele z Rosją i Niemcami - tylko polskiej flagi jakoś brak. Przypadek? :/ Z Achlebku (gdzie bezskutecznie szukaliśmy Aldiego celem zakupu Coli Waniliowej) skierowaliśmy się wgłąb wyspy - zrobiło się pagórkowato, a malownicza rowerówka szutrowo-asfaltowa (ale jakości dedeerówowatej bardziej niestety, niż duńskiej) wyprowadziła nas nad malownicze jeziorko w Korswandt - okrążając je niemal dookoła na chwilę znów znaleźliśmy się w Polsce, by obejrzeć zabytkową stację świnoujskich wodociągów w tzw. Worku. Teren ten został dołączony do Polski dopiero kilka lat po wojnie, gdy okazało się, że Świnoujście zostało pozbawione źródeł wody pitnej - stąd dziwny przebieg granicy w tym miejscu.
Z Korswandt przeważnie lasami do Garz - w Garze wyhaczyliśmy ulicę Ernesta Telmana (czy jak on się tam pisał) - DDR nadal żywy!
Malownicza gruntówka doprowadziła nas do Kamminke (po drodze ciekawy stary cmentarzyk m.in. z pomnikiem z I wojny światowej),  gdzie zaskakująco stromy zjazd kamienną uliczką wyprowadził nas wprost do portu nad Zalewem Szczecińskim. W ten sposób przecięliśmy Uznam w poprzek i uznałem, że czas już wracać ostatecznie do kraju. Poszwędaliśmy się chwilkę po porcie, zawróciliśmy - i wkrótce ukazał się mostek pieszo-rowerowy z tablicą witającą Polskę. Na tablicy było napisane "Swinemunde". I tyle. Brawo. Postuluję wprowadzić jeszcze opłaty w euro dla Polaków wracających z zagranicy. Zwolnieni z nich byliby oczywiście Niemcy :/
Pożegnaliśmy więc Niemcy bez żalu - może oprócz kwestii jakości dróg - to, na cośmy natrafili tuż za granicą jadąc przez las w stronę przeprawy w Karsiborze - to było jak zimny prysznic. Pan leśniczy (no bo kto?) "utwardził" drogę na przestrzeni ok. 2 km cegłami, gruzem, jakimś śmieciem i kamorami... Drżąc dosłownie (oraz o całość bicykli) przetelepaliśmy jakoś - na koniec wstrętne pokruszone płyty :(
Wyjechaliśmy na trasę Świnoujście-Karsibór - i tu miłe zaskoczenie: wygodna asfaltowa rowerówka do przeprawy promowej! Dojechaliśmy w dwie chwile, promy też kursują non-stop - i już po kilku minutach byliśmy na Wolinie. Żeby nie było zbyt prosto, postanowiliśmy udać się jeszcze na tzw. Wyspę Karsiborską - okazja może jedyna taka? Elegancki most wyprowadził nas prosto na dawny basen u-bootów, potem jeszcze kawałek przez las - i kostropaty już asfalt doprowadził prosto do Karsiboru - i sklepu z normalnymi cenami w PLN :D
Żarto, pożarto i ruszono dalej - na sam koniec osady - a tam stary i spiczasty kościół. Zawróciliśmy, a po chwili skręciliśmy w polną drogę w stronę wspaniale zachowanego cmentarzyka ewangelickiego - niemal każdy grób jest wciąż ogrodzony ozdobną, kutą żelazna kratką. Podziwiam morale miejscowych zbieraczy złomu!
W trakcie buszowania po cmentarzu przyszła znów wielka czarna chmura - ujechaliśmy kawałek w las - i znów lunęło. Ech. Ale, jak się okazało na koniec - był to w ogóle ostatni deszcz podczas jazdy :) Póki co jednak solidnie zmokliśmy, bo nie było się gdzie schować - sandałki enty raz mokrutkie... A wystarczyło przejechać jeszcze kilkaset metrów i była wiata koło pomnika zestrzelonych lotników RAF-u w 1945 roku. Gdybyśmy wiedzieli tylko.
Obejrzeliśmy pomnik - szlak rowerowy, bardzo pokrętnie oznakowany wyprowadził nas w jakieś ścinkowe rozryte błotniste drogi - w końcu zlaliśmy go totalnie i nadkładając nieco drogi - wróciliśmy w okolice cmentarzyka.
Znów kostropaty asfalt, znów nowy most - i odtąd zrobiło się bajecznie - wreszcie z wiatrem! Gnaliśmy tak szosą (całkiem pustą - widać akurat prom na Świnie płynął w drugą stronę) ładnych parę kilometrów, a gdy pojawił się sznur rozpędzonych aut, które wypluł prom - skręciliśmy na Przytór. Tu jakiś kolejny kościół, na koniec wsi - i pojawił się dylemat - miał być rowerowy szlak przez lasy w kierunku Międzyzdrojów - a jest zarośnięta jakaś przecinka. Nie chciało mi się telepać z pełnym obciążeniem (o kapcia i kłopot z tym związany nietrudno) - więc pojechaliśmy główną trasą Świnoujście-reszta kraju. Ruch wielki, ale szerokie wygodne pobocze (pas awaryjny) doprowadził nas po kilkunastu minutach jazdy z wiatrem na skrzyżowanie wszelkich dróg koło Międzyzdrojów. Zaoszczędziliśmy w ten sposób sporo czasu - a że w planach mieliśmy zamiar przenocować wreszcie pod dachem w okolicach Lubina nad Zalewem Szczecińskim (zawsze to taniej niż w samych Międzyzdrojach), więc było jeszcze sporo czasu na pozwiedzanie po drodze tutejszych atrakcji. Okazja pojawiła się niebawem - Bunkier-Muzeum wyrzutni V3 w Zalesiu Wicku. W samym bunkrze jest salka wystawowa dokumentująca nie tylko prace nad ówcześnie fenomenalnym typem broni, ale także bar i sklepik z pamiątkami i literaturą. Po salce z niezwykłą swadą oprowadza Pan Przewodnik - nie szkodzi, że się przy tym jąka - opowieściami i ciekawostkami sypał jak z rękawa, wszystkim wręczał do fotografii RKM zupełnie taki, jaki miał Janek z Czterech Pancernych, z dwóch starszych pań w średnim wieku (oraz dwóch hełmów) zrobił na poczekaniu Lidkę i Marusię - nieważne, że to była niemiecka wyrzutnia... ;D
Po posłuchaniu i pomacaniu eksponatów muzealnych (można wszystko macać) poszliśmy jeszcze schódkami leśnymi wyżej zobaczyć co zostało z tej zadziwiającej broni, z której strzelano w 1944 roku na odległość 160 km. Zostały filary.
Wróciliśmy - i pojechaliśmy ku ostatecznemu celowi dnia dzisiejszego - czyli do Lubina. Dziś wioska typowo agroturystyczna położona na skraju Wolińskiego Parku Narodowego - przed wojną miejsce, gdzie buchała pyłem największa cementownia w Europie! Poszukiwania śladów przeszłości zostawiliśmy sobie jednak na następny dzień - po drodze, w ostatniej wsi przed Lubinem, czyli w Wapnicy, także jest dużo kwater i po krótkich negocjacjach z panią w sklepie, która ma też miejsca noclegowe - udało się wynająć na dwie noce cały drewniany domek campingowy za 30 zł od osoby za noc - super! A po sąsiedzku, w takim samym domku mieszkały niezwykle towarzyskie kotki dwa, które wyłaziły przez uchylone okienko - i nas odwiedzały. Na koniec dnia jeszcze pyszna polsko-NIEniemiecko-duńska wyżerka prosto z sakw - ileś odcinków Kiepskich i Daleko od Noszy (pierwszy kontakt z TV od 9 dni!) - i spać (a jutro prać! - stąd dwie noce w domku, a nie jedna).



  • DST 41.80km
  • Teren 10.50km
  • Czas 02:28
  • VAVG 16.95km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 9: bornholmskie i szwedzkie ostatki

Sobota, 23 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 6

Trasa:
Egelslokkegaard - Vang - Jons Kapel - Teglkaas - Helligpeter - Hasle - Sorthat-Muleby - Nyker - Knudsker - Ronne - katamaran do Ystad - Ystad - prom "Polonia"

W nocy festiwal dudnił. A potem ulewa o ścianki namiotu. Poranek nie lepszy - krótkie przerwy w opadach wykorzystaliśmy na szybkie przeniesienie gratów do wiaty - w sumie udało się zachować wszystko (oprócz namiotu i paru drobiazgów) w stanie niezmokłym. Pakowanie, przestało padać - no to w drogę - bo to ostatni dzień na wyspie, a atrakcji jeszcze wiele!
Wrzuciliśmy należność za biwak do ogólnootwartej skrzynki na listy Pana Gospodarza (wg instrukcji zawieszonej po polsku w łazience) - i wio na ciężko z gratami do sąsiadującego z gospodarstwem Muzeum Kamieniołomiarstwa - muzeum, pomni cen obejrzeliśmy z zewnątrz (bardzo ciekawy budynek zbudowany ze wszystkich rodzajów granitów występujących na wyspie) - sam kamieniołom niezbyt rozległy, ale bardzo głęboki - w łazience biwakowej wisiały zresztą fotki wspinaczy na tutejszych ścianach.
Z kamieniołomu przez lasy z niewielkimi polanami i pojedynczymi gospodarstwami szutrową (i niestety miejscami zatopioną przez deszcz, choć - o dziwo - raczej wodnistą, niż błotnistą), a potem wygodną szeroką równą terenową drogą (wspaniały zjazd!) dotarliśmy do wsi rybackiej o nazwie Vang wciśniętej między morze, a stromy zalesiony stok. W porcie mała galeria sztuki, a obok - w wiacie - wystawa starych zdjęć rybaków i różnych takich. Wszystko ciekawe, tylko wiało znad morza znów potężnie. Przespacerowaliśmy się kilkadziesiąt metrów wzdłuż nabrzeża szukając zaznaczonego na mapie młyna postawionego na ujściu strumienia do morza - okazał się być nieco wyżej w lesie. Wtarabaniliśmy się tam - młynek miniaturowy, jak to większość rzeczy na Bornholmie, bardzo stary i ładnie odremontowany.
Z vangowego młynka trochę pod górę przez las - i dobiliśmy do ciągu dalszego rowerowej obwodnicy wyspy - na tym odcinku przeważnie szutrowej. Nieco pod górkę wyjechaliśmy na rozleglejszy widokowo płaskowyż - to tzw. Ringebakker - czyli Okrągły Pagór. Stąd częściowo asfaltowa rowerówka robiąc wiele zakrętasów wyprowadziła nas na szosę do Jons Kapel - chyba najsłynniejszej skały wyspy. Legenda głosi, że tysiąc lat temu siadał na niej mnich Jon i głosił kazania, których słuchały nawet mewy. Chyba raczej tylko, bo nawet dziś skała sprawia wrażenie dostępnej wyłącznie dla wspinaczy. Tak, czy siak, zostawiliśmy rowery na parkingu i przespacerowaliśmy się w wyjrzałym w międzyczasie słonku do skały. Najpierw droga wygląda niewinnie - przez łąkę i pola, potem obok jeżyn, potem dochodzi do nadmorskiej ścieżki biegnącej zalesionym klifem - i nagle - bach! 170 schodów w szczelinie między skałami sprowadza na sam dół do głazowiska o które rozbijają się fale - a na wprost rzeczona Jons Kapel. Zapiera pierś w dechach - zdecydowanie najwspanialszy jednostkowy widok bezpanoramiczny wyspy!
Podziwiwszy zmyliśmy się (w sam czas, bo już nadciągała cała wycieczka Niemców, a to już niekoniecznie;) na abarot do rowerów - i dalej w drogę. Szosa się skończyła - zaczęła się znów szutrowa część rowerówki. A tu nagle znak - zjazd - 22%! Orzeszku! Próbowałem - i może bym nawet zjechał bez bagażu, ale jak mi tył zachciał być bardziej z przodu niż przód roweru - zrezygnowałem i sprowadziłem Merysię. M. zresztą też postąpiła podobnie. Na końcu zjazdu na środku rowerówki zapobiegliwi Duńczycy wysypali niedużą stertę piachu, która wyhamowywuje tych, którzy zjeżdżają. Oni naprawdę myślą o wszystkim.
Skończył się zjazd - zaczął się odcinek najładniejszej nadmorskiej szosy na wyspie: na Riwierze szosa biegnie, owszem, blisko morza, ale przeważnie górą - więc widoki są co prawda rozległe, ale morze często jest przysłonięte a to przez drzewa, a to przez farmy. Tu, w Teglkas (i dalej - w Helligpeder, który oczywiście od razu przemianowałem na Helikopter;D) szosa biegnie tuż przy morzu - z lewej stromy, zalesiony klif, z prawej tylko pas skał i morze - plaży brak - a że fale spore, więc chwilami morze chlapało na szosę :D
A pomiędzy to wszystko wciśnięte dwie wspomniane mikroosady rybackie - i choć każda liczy dosłownie po kilka domów - każda ma malutki porcik rybacki i dla niewielkich żaglówek.
Za Helikopterem szosa poszła do góry, a rowerówka (znów szutrówka) dalej pomykała tuż nad morzem - tym razem po łąkach. Tuż przed Hasle jeszcze podjazd 17% - pokonany, a jakże z sakwami!
W Hasle (spore miasteczko) przejechaliśmy przez centrum i skierowaliśmy koła na Muzeum Śledziarstwa Wyspowego - z czynną wędzarnią. I oczywiście trzeba było jeszcze raz skorzystać z rybnego bufetu ;))
Obżarci objechaliśmy jeszcze raz miasteczko, obejrzeliśmy miejscowy kościółek położony na końcu stromej, brukowanej uliczki - i dalej w drogę. Za Hasle zrobiło się płasko i zaczęły się lasy sosnowe - trochę nam to pomogło, bo nadal silnie wiało z boku. Po kilku kilometrach zjechaliśmy z wygodnej asfaltowej rowerówki, by obejrzeć starą fabrykę klinkieru (teren prywatny i jakieś tablice duńsko-ostrzegawcze - to się nie pchaliśmy na jej teren) - uwagę zwraca zwłaszcza ogromna długa wiata - chyba do suszenia cegieł. Nasz cel był na tym odcinku jednak inny - znaleźć ukryte w lesie kolorowe jeziorka-glinianki. Wg mapy pierwsze miało być Szmaragdowe, a drugie - Rubinowe. Po poszukiwaniach w krzakach okazało się, że Szmaragdowe ma kolor rubinowy. Ścieżka wyprowadziła nas nad morze - i okazało się, że jedziemy tamą sztucznie niegdyś usypaną z nieproduktywnej części urobku - jakieś gliny, łupki kruszące się i podmywane stopniowo przez fale. Pokazało się za chwilę Jeziorko Rubinowe - i rzeczywiście - było szmaragdowe ;p
Z tablicy informacyjnej na brzegu dowiedzieliśmy się, że właśnie w miejscowych formacjach skalnych odnaleziono odciski łap dizożarłów miejscowych - tych, cośmy o nich słyszeli i oglądali w Naturbornholm w Aakirkeby.
Pozostawiwszy na szutrówce ślady naszych opon (ciekawe, czy za kilkaset milionów lat też je wystawią?) wskoczyliśmy na asfalt i skierowaliśmy się wraz z wiatrem na wschód - bo Ronne było na tyle blisko, że nie było sensu już tam jechać i czekać parę godzin na katamaran do Szwecji.
Wyjeżdżając z lasów natknęliśmy się na stojącą przy szosie zabytkową Pabiedę (chyba) - i dalej znów kierując się na wschód dojechaliśmy przez niewielkie osady do Nyker - tu smarowanie łańcuchów (definitywny koniec jazdy terenowej, przynajmniej na Bornholmie) i oglądanie drugiego z czterech kościołów-rotund na wyspie (pierwszy obejrzeliśmy pierwszego dnia w pobliskim Nylars). Ten był zamknięty, ale coś tam widać było przez szybkę.
Z Nylars wykręciliśmy na południe, a po dobiciu do głównej szosy do Ronne - na zachód. Pod wiatr koszmarnie, bo teren niezalesiony - i płaskowyż, więc duło w pysk niemiłosiernie. Na szczęście do stolicy było już blisko - po drodze jeszcze mała odbitka w bok celem zerknięcia na ostatni już wiejski kościółek na szlaku - w Knudsker. Kościółek (tym razem najmniejszy na wyspie) bardzo ładny, biały, romański i elegancki w swym minimaliźmie - antypody Lichenia ;)
Za Knudsker długi zjazd do Ronne - trochę na czuja jakimiś bocznymi uliczkami wprost na rynek i do Netto, potem jeszcze do informacji turystycznej nad morzem - a tu, niestety - zamknięte :( A chcieliśmy kupić jakieś pamiątki za resztkę koron, wysłać pocztówki etc. W końcu, szukając tam i siam - kupiliśmy: w pobliskim markecie 2 piwa najsłynniejszego browaru na wyspie (czyli Svaneke:) oraz słoiki przepysznej musztardy bornholmskiej - oprócz ryb prawdziwego kulinarnego odkrycia wyprawy! Tak dobrej musztardy (jest jej kilka rodzajów, ale niewiele się między sobą różnią) w życiu nie jadłem! Przez tydzień pobytu na wyspie jedliśmy ją dosłownie do wszystkiego, a jak nie było nic - to do chleba :)
W niewielkim sklepiku kupiliśmy pocztówki, wysłałem jedną (do p. na P.;) i już trzeba było co rowery wyskoczą zmykać na katamaran - znaną nam już Leonorę Christinę.
Odcumowaliśmy - i oswietlony na pożegnanie słońcem Bornholm powoli zaczął nam znikać za rufą. Nim jednak zniknął - od dziobu zaczęła się wyłaniać Szwecja. Zresztą - już poprzedniego dnia, dzięki dobrej widoczności widzieliśmy w oddali zarys jej brzegów z okolic zamku Hammershus.
Tymczasem kiwało nieco, bo fale duże, na pokładzie wiało i chlapało, ale jakoś niecałe dwie godziny dało radę wytrzymać. Tymczasem słonko powoli zachodziło - zachód słońca na pełnym morzu to jest to!
Znany nam już Ystad przywitał nas chlodem wieczora - podjechaliśmy dwa kroki do centrum - ładnie, ale całkiem prawie wymarle. Przy rynku ze dwie knajpy otwarte - ceny bornholmskie (co najmniej). Poszwędaliśmy się więc po bocznych uliczkach zostawiwszy rowery przypięte przy rynku, przemierzyliśmy główny deptak - w bocznej kamiennej uliczce spotkaliśmy stadko kaczek spacerujących sobie niczym gołębie środkiem :D
Wróciliśmy do rowerów - a ponieważ byłem nieco głodny - podjechaliśmy do obczajonej wcześniej kebabowni - cenowo wyszło tak sobie, ale porcja dobra i pyszna! Cóż z tego - wydawało mi się, że prom do Polski mamy o 23:30 - spojrzałem czekając na żarcie na bilety - i zmartwiałem: nie 23:30, a 22:30! Spojrzałem na czas - była 21:17, a koniec zaokrętowania jest godzinę przed odpłynięciem! Mieliśmy 13 minut na doczekanie kebaba, zjedzenie i znalezienie w porcie odpowiedniej bramki do odprawy - a do portu mały, ale jednak kawałek! Tak szybko kebaba jeszcze w życiu nie pożarłem! Z frytkami. Poradziliśmy się szybko miłej Panny Kebabówny gdzie tu najszybciej - skrót prowadził bardzo wysokimi i stromymi schodami nad torami kolejowymi. Wtarabanienie (i starabanienie) się z pełnym obciążeniem bez żadnego upadku - to był tego dnia majstersztyk - spóźnieni pięć minut z jęzorami do pasa dobiliśmy do odprawy - a tu nasz polski pan odprawiacz nas oświecił, że prom to nie samolot i że, spoko, jeszcze czas. Uff!
Zaokrętowawszy się - tym razem nie na "Skanii", a na "Polonii" - ogarnęliśmy się ze wszystkim - i wylegliśmy na pokład. Prom akurat żegnał Ystad i odpływał w czarną noc - z tyłu światełka Skandynawii mrugały nam na pożegnanie.


  • DST 9.60km
  • Teren 1.70km
  • Czas 00:32
  • VAVG 18.00km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 8: cypel głównie pieszkom

Piątek, 22 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 2

Trasa:
Egelslokkegaard - Allinge - Madsebakke - Sandvig - (dalej pieszkom) - Hammer Odde - Hammeren - zamek Hammerhus - Hammer Fyr - Sandvig - (dalej rowerami) - Allinge - Egelslokkegaard

W nocy dudniło - jednak to tym razem nie burza niemal conocna, ale coroczny największy na wyspie festiwal w Hammershus, zaś poranek wstał, o dziwo, pogodny - w drogę! Na lekko :) Dzisiejszym celem były wszelkie atrakcje północnego kawałka wyspy - a jest tu ich chyba największe nagromadzenie na kilometr kwadratowy. Zaczęliśmy od cmentarza żołnierzy... RADZIECKICH! Tak, tak - polegli (jak głosi napis, choć bitwy tu żadnej nie było) oni byli pod koniec wojny. Armia radziecka po wojnie stacjonowała rok na wyspie, a rok dla wątroby radzieckiej to cała epoka, jak podejrzewam ;)
Oddawszy cześć i czołgiem, dotarliśmy po chwili do Madsebakke - największego skupiska prehistorycznych rytów naskalnych na wyspie z czasów, gdy Wikingowie nawet jeszcze agugu nie mówili, bo ich po prostu jeszcze nie było. Wśród wykutych w granitowych płaskich skałach-kamorach przewijają się głównie motywy łodzi (wyglądających trochę jak sanie św. Mikołaja;), odciski stóp (mały rozmiar, wielkości dłoni) i jakieś dołki-kropki. Wszystko ciekawe i pociągnięte czerwoną farbką, żeby w ogóle było coś widać ;p
Z Madsebakke rzut głazem - i już byliśmy w ostaniej na północy miejscowości - Sandvig. Tu bar z wszędobylskim trolem Królle-Bólle i rzadkość prawdziwa w tych stronach oraz okolicznościach barycznych: skąpana w słońcu niewielka plaża piaszczysta :D Poleżakowalim, zrobiła się czternasta - trzeba koniecznie jechać dalej zwiedzać, nie spać! Nie ujechaliśmy daleko: na sam północny koniec Bornholmu rowerom wstęp wzbroniony - dalej wędruje się pieszo! I nic dziwnego - najpierw co prawda wygodna, ale wąziutka asfaltówka doprowadza wśród bajkowego krajobrazu (mix nadmorskich wrzosów, owiec i lasów sosnowych) do latarni morskiej Hammerodde Fyr (najpółnocniejszy cypel Bornholmu, cały z granitowej skały), a potem nadal wzdłuż brzegu biegnie ścieżka na przestrzeni kilku kilometrów - z lewej wrzosowiska i zarośla na stromym stoku - z prawej skały i morze. To jedno z dwóch-trzech (obok dolinki Majdal w Paradisbakkerne i Jons Kapel, który odwiedziliśmy następnego dnia) zdecydowanie najpiękniejszych miejsc, jeśli chodzi o krajobraz i przyrodę. Wędrując tak w słońcu i silnym wietrze od morza spotkaliśmy stadko owieczek, które dbają o to, aby roślinność za bardzo się nie rozkrzewiła (cały teren półwyspu Hammeren jest ogrodzony antyowczo - przechodzi się więc przez spec-furtki:), dotarliśmy do kamiennych ruin Kaplicy Salomona, wreszcie po obejściu minifiordu i wdrapaniu się nieco wyżej - oczętom naszym ukazał się rozległy widok na dalszy ciąg wybrzeża w kierunku południowym - w krajobrazie dominują tu potężne ruiny zamku Hammershus - ponoć niegdyś największej twierdzy średniowiecznej w północnej części Europy. Zamek, z burzliwymi dziejami (ciągle przechodził z rąk do rąk - a to biskupich, a to królewskich, a to szwedzkich, czy niemieckich - bo lubeckich) robi wrażenie do dziś, mimo znacznego zruinowania - oraz również dzięki temu. Do zamku był jednak jeszcze kawałek - a pod zamkiem całe obozowisko miejscowych woodstokowiczów, bo to właśnie tu w sierpniu odbywa się największy festiwal muzyczny w ciągu roku na wyspie - i właśnie na niego trafiliśmy (co objawiło się łomotaniem w noce obie - poprzednią i następną - mimo, że nasze biwakowisko było ładnych parę kilometrów od sceny). Póki co trwało jednak leniwe popołudnie i wszędzie rozwlekły się gromadki młodzieży współczesnej. Po sąsiedzku zaś ze stoickim spokojem, na tle rozległego widoku na Bałtyk pasły się owieczki. I znów: natura i cywilizacja w jednym. Czytelnikowi zaś pozostawiam rozstrzygnięcie dylematu, co w tym przypadku jest bardziej naturalne, a co cywilizowane ;p
Przy wejściu do zamku stoi sobie menhir-gigant, a droga na rozległy dziedziniec (na którym funkcjonuje do dziś niewielkie sztuczne jeziorko wykute w skale, by zapewnić wodę obrońcom w razie oblężenia) biegnie kamiennym mostem - jedynym takim w całej Danii. Zamek położony jest na skalistym wzgórzu - z trzech stron otoczony jest owczymi pastwiskami i śladami po dawnej fosie - z czwartej teren zamyka stromy nadmorski klif.
Poszwędaliśmy się po zamku gdzie się dało - i na abarot.
Droga powrotna do rowerów pozostawionych ładnych kilka kilometrów dalej na parkingu w Sandvig biegła tym razem wnętrzem półwyspu Hammeren - najpierw na płask między polodowcowym jeziorem Hammerso, a sztucztym (powstałym w wyniku zalania dawnego kamieniołomu granitów) Jeziorkiem Opalowym. Okrążając to ostatnie wspinała się dziarsko do góry - i my też dziarsko wspinaliśmy się do góry, bo przyszła kolejna czarna chmura i zaczęła straszyć. Do, połozonej na szczycie półwyspu kolejnej latarni morskiej - Hammer Fyr (nie mylić ze wspomnianą wcześnie Hammerodde Fyr!) dotarliśmy równo z chmurą - a ta, figlarka, zawisła - i nic. Weszliśmy na szczyt latarni, popodziwialiśmy rozległość i malowniczość okolicy, poczekaliśmy trochę w towarzystwie owiec za drutem na pójście chmury - jak poszła - ruszyliśmy szosą w dół serpentynami przez las, a potem jakąś ścieżką pełną jeżyn i tak po chyba czterech godzinach z hakiem wróciliśmy do naszych rowerów. Rzecz jasna - stały sobie jakby nigdy nic.
Wskoczyliśmy na bicykle i pognaliśmy z powrotem na nasze biwakowisko - ale po drodze było jeszcze Allinge - i znów rybny bufet ;))) W cenie - oprócz rybek - nóżki kurczaka (to był chyba kurczak-stonoga - tyle ich było!) i lody i bita śmietana. Cóż więcej pisać... do biwaku znów dotarliśmy po ćmaku ;) Na koniec zrobiliśmy sobie jeszcze krótki nocny spacer do pobliskiego jeziorka, gdzie jest druga część biwakowiska. Tyz piknie.
A dodam na deser jeszcze to, że w pół drogi z namiotu do prysznica już rano została odkryta, sfotografowana i pożarta do śniadania gałąź pełna ogromnych, soczystych jeżyn! :D Znaczy: bez listków i łodygi :p