Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 86834.04 kilometrów - w tym 3396.02 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 22.99 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a teraz BATONY NA BOCZKU:
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2015

Dystans całkowity:1625.00 km (w terenie 97.60 km; 6.01%)
Czas w ruchu:76:54
Średnia prędkość:21.13 km/h
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:56.03 km i 2h 39m
Więcej statystyk
  • DST 93.10km
  • Teren 3.10km
  • Czas 04:37
  • VAVG 20.17km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.14 - Furuboda-Loderups strandbad

Piątek, 31 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0

Poranek był pochmurny, a gdy wyjechaliśmy z lasów, okazało się, że wieje znów w pysk jak diabli. Prawie na dzień dobry pokonaliśmy wysokie wzniesienie - i dociągnęliśmy najpierw bocznymi, potem większą drogą do miasteczka Brosarp. Zakupy - i w drogę! Odtąd, ponieważ nie skierowaliśmy się jeszcze na Ystad, a na Simrishamn, wiatr zaczął być naszym silnym sprzymierzeńcem. Spore pagórki przed Kivikiem pokonywaliśmy więc niemal z rozpędu. Kivik to, jak sam nazwa wskazuje szwedzkie centrum owocowe - a konkretnie jabłkowe;) Oprócz wytwórni cydru jest tu z ciekawych obiektów kamienny kopiec zwany Grobowcem Króla - w środku, do którego się wchodzi znajduje się komora grobowa, a w niej tajemnicze naskalne rysunki - petroglify. Obok kurhanu - sympatyczna, pachnąca jabłkami i cynamonem kawiarenka w dawnym młynie. Tu również kupuje się bilety do grobu ;)
Stąd już tylko rzut beretem do Parku Narodowego Kamienna Głowa - nazwa pochodzi od łysego, skalistego wzgórza, z którego roztaczają się wspaniałe widoki na morze i okolicę. Teren jest rowerowo niedostępny (musieliśmy zostawić pojazdy na parkingu), ale są wyznakowane szlaki piesze - obeszliśmy większą część parku, co zajęło nam ponad 2 godziny. Oprócz malowniczych widoków godne polecenia jest tu zwłaszcza miejscowe muzeum przyrodnicze - zarówno muzeum, jak i sam park zwiedza się bezpłatnie :)
Po wyjechaniu z parku, jadąc boczną drogą nastąpił najbardziej stromy podjazd wyprawy - udało mi się jakoś wjechać (z odpoczynkiem), ale aż mi przednie koło podrywał do góry ciężar sakw z tyłu. M. wolała rower podprowadzić - i wcale się nie dziwię ;)
Kilkanaście następnych kilometrów wzdłuż wybrzeża z wiatrem - i byliśmy w Simrishamn. Tu po kilku próbach (a to mięli drogo, a to kartą nie można było płacić) znaleźliśmy od dawna wyczekiwane rybki w portowym barze. Były niedrogie (jak na Szwecję;), dużo i pyszne!
Za Simrishamnem wykręciliśmy nieco w głąb lądu - a więc znów pod wiatr - by dotrzeć do najlepiej zachowanego średniowiecznego zamku w Szwecji - czyli do Glimmingehus. Z daleka, położony na płaskowyżu wśród pól nie robi specjalnego wrażenia, wyglądając nieco jak wbita na sztorc wielka cegła. Dopiero po dotarciu na miejsce można docenić grubość murów i ich potęgę. Zwiedzanie jest płatne, ale własnie zamykali, więc wnętrza nie obejrzeliśmy, ale za to przyoszczędziliśmy pewnie kilkadziesiąt koron.
Od zamku zjechaliśmy znów nad morze - i tak, jadąc wzdłuż nadmorskich lasów, które na szczęście nieco nas osłaniały przed wiatrem doczłapaliśmy do małego kąpieliska o wdzięcznej nazwie Loderups strandbad. W miejscowej knajpce za darmo nabraliśmy wody na herbatę do butelek, chwilę popodziwialiśmy kipiel rozszalałego od wiatru Bałtyku i po niezbyt długich poszukiwaniach rozbiliśmy się na niewielkiej polance tuż przy ujęciu wody, więc w nocy morze szumiało, a ujęcie - od czasu do czasu buczało ;)


  • DST 107.60km
  • Teren 10.30km
  • Czas 05:29
  • VAVG 19.62km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.13 - Karlshamn-Furuboda

Czwartek, 30 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0

Po porannych tuszach i zjedzeniu śniadania na słodko w campingowej kawiarni - ruszyliśmy zwiedzać centrum Karlshamnu. Prawie od razu M. (która zawsze jechała nieco z tyłu) się zgubiła na jakiejś krzyżówce o ograniczonej widoczności - i minęło nieco czasu, nim się odnalazła. Po obejrzeniu pomnika poświęconego emigrantom szwedzkim odpływającym do Ameryki podjechaliśmy do centrum - miasto w sumie niewielkie i nieciekawe, natomiast wyjazd z centrum świetnym, choć krótkim tunelem wydrążonym w litej skale! W Morrum (kolejne miasteczko) zakupy - i w Pukaviku;) ostatecznie pożegnaliśmy trasę E22, która już więcej nam nie pomogła (ani nie przeszkodziła) w drodze do Ystad.
Na południe od Pukaviku znajduje się półwysep z miasteczkiem Mjallby i rezerwatem-punktem widokowym o wysokości 83 m n.p.m. - wjechaliśmy tam (a częściowo wtoczyliśmy, tak było stromo) - widoki ładne, owszem, ale oczu nie urywa. W dodatku aby dostać się na teren rezerwatu trzeba było przejechać (a potem wrócić!) przez najokropniejsze miejsce, jakie widzieliśmy na całej trasie - potwornie śmierdzącą ni to spółdzielnię produkcyjną, ni to fermę hodowlaną. Waliło tak, jakby w jednym miejscu były chlewnie, oczyszczalnia ścieków i hodowla tchórzofretek albo lisów. Makabra!!
Za to kolejne miasteczko, nadmorski Solvesborg okazał się bardzo sympatyczny i ładny. Jest tu dość ozdobny most i stary kościół, w którym w mroku sączą się z głośników po cichu śpiewy a capella. Bardzo klimatyczne miejsce - aż znów poplątaliśmy drogę. W końcu, znów nadrobiwszy kilometrów wyjechaliśmy z miasta - i wkrótce ukazała się ogromna papiernia dymiąca ze z daleka widocznych kominów. Obok stary młyn - niezwykły kontrast.
I znów bezleśne obszary omiatane silnym zachodnim wiatrem - i znów pod ten cholerny wiatr. W końcu skręciliśmy na południe, by przez lasy zeskrótować trasę do Ahus. Gdzieś w tym miejscu trzasnął tysięczny kilometr wyprawy, co uczciliśmy malinami ;)
Niedługo jednak drogę zastąpił nam szlaban - zakaz wjazdu - poligon szwedzkiej armii. Co tu robić? Na szczęście po wczytaniu się w tablice informacyjne odkryliśmy, że po szwedzku poligon jest otwarty dla postronnych od połowy czerwca do połowy sierpnia. Mimo to teren przemierzyliśmy z pewną taką nieśmiałością ;) W sumie był to tylko las z ogromną, sięgającą morza łąką. I już byliśmy w Ahus. Tu przedwieczorne zakupy, tradycyjne pogubienie drogi - w końcu wyjechaliśmy na szosę do Ystad. Krajobraz zmienił się już nie do poznania w stosunku do okolic Sztokholmu - las rośnie jedynie na wydmach wzdłuż piaszczystego już tu wybrzeża, zaś wnętrze lądu to pofalowana równina uprawna - na szerokich horyzontach zamajaczyły nam już wzgórza najbardziej na południe wysuniętej, pagórowatej części Skanii. Gdzieś za nimi znajdował się Ystad - ale trzeba było się tam przetelepać, więc mimo zachodzącego słońca pociągnęliśmy jeszcze dość pustawą, szeroką szosą z widokami jeszcze ładnych kilka kilometrów.
W końcu zjechaliśmy z niej w Furubodzie - kawałek za tym kąpieliskiem ukryliśmy się w wydmowym lesie - a ja jeszcze na chwilę wlazłem w świetle księżyca do morza. Brr!


  • DST 82.70km
  • Teren 1.90km
  • Czas 04:13
  • VAVG 19.61km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.12 - Mjovik-Karlshamn

Środa, 29 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 2

Z Mjoviku wróciliśmy najpierw do Nattraby - tu zakupy i śniadanie na przystanku (wiata!) w tradycyjnym już, porannym deszczu. Przeleciało szybko, więc też się zwinęliśmy - znów na Mjovik i dalej na Almo - wyspę połączoną z lądem groblą i mostem. Sama wyspa to rezerwat przyrody - jeden z wielu w tych okolicach archipelagicznych - zaś na grobli, na łące stoją sobie jakieś megality z epoki dawnej. Teren ogrodzony - ale jest furtka - wchodzimy - i w tym momencie nastąpił zaskakujący nagły i niepodziewany zwrot akcji - pojawiła się chmara owiec biegnąca i becząca wprost na nas! Sądziłem z początku, że atakują, a one mnie chyba wzięły za pasterza który dostarcza żryć - stały niepocieszone, że nic nie mam dla nich, więc najodważniejszą na pocieszenie poczochraliśmy za uchem ;)
Dalej musieliśmy znów wrócić do trasy E22 - i tu zaczęły się kłopoty: ktokolwiek nas mijał - trąbił! Prawdopodobnie ten odcinek jest tu traktowany jak autostrada - ale nie było jak jechać inaczej! Na szczęście za trochę pojawiła się rowerówka, ale dalej już nie ryzykowaliśmy i przy pierwszym skrzyżowaniu odbiliśmy (przy ładnym kościółku w Forkarla, który sobie zwiedziliśmy) w bok na Johannishus, nadrabiając w ten sposób ładnych kilka kilometrów, ale lepsze to, niż trąby. Po drodze m.in. nieogrodzone (jak właściwie wszystkie) gospodarstwo z trzema luźno biegającymi ogromnymi wilczarzami. Szczeknęły pro forma parę razy i tyle. W ogól psi problem na wsiach tu nie istnieje - albo nie ma psów, albo są tak posłuszne, że w ogóle ich nie słychać. Przeważnie są to goldeny i labradory, a z mniejszych - jorki i małe buldogi. Sporo też pudli, zdarzają się jamniki.
Z Johannishus znów w stronę E22 - przy skrzyżowaniu miał być runiczny kamień z wyrytym przekleństwem, a był parking, bar z kebabami i kawiarnia. Miejscowi nic nie wiedzieli, albo nas kierowali z powrotem - więc daliśmy sobie spokój z przekleństwami - w końcu oprócz pogody naprawdę nie nie ma tu na co kląć!
A pogoda taka, że znów wiało w pysk i mordowało - do Ronneby było więc ciężko. Za to samo miasto - jedno z ciekawszych w tej części wybrzeża. Nad centrum góruje kościół, w którym szwedzcy najeźdźcy onegdaj wymordowali podobno 3000 broniących się tu Duńczyków - nie wiem, jak taka ilość ludu zmieściłaby się w środku, ale na starych drewnianych drzwiach wciąż można dostrzec ślady po toporach oraz ponoć krew...
Z kościółkowego wzgórka sprowadza do centrum urokliwa uliczka pełna kolorowych domków - a za rzeką rozciąga się wspaniały park zdrojowy. Zaczerpnęliśmy żelazistej wody z miejscowego źródła, zwiedziliśmy bezpłatną ekspozycję przyrodniczą w jednym z sanatoryjnych pawilonów, pooglądaliśmy piękną roślinność - w drogę!
Z miasta jechaliśmy sobie dalej wzdłuż wybrzeża znów mocno pagórkowatą boczną drogą - po drodze raz lutnęło chwilę z wielkiej czarnej chmury, którą goniliśmy - w końcu była szybsza i sobie poszła, a na koniec dnia wyszło słońce. Bocznymi drogami wzdłuż trasy E22 dociągnęliśmy na camping w Karlshamnie - położony na lesisto-skalistym półwyspie nad morzem. Po terenie chodzą sobie króliczki i sarenki, a namiot rozbiliśmy tuż przy ogromnym kłębowisku malin - krzaki były aż czerwone, więc dobre kilkanaście minut zajadaliśmy się ile wlezie! W ogóle o tej porze roku Szwecja to kraina malin, poziomek i jagód! Nieraz nas opóźniały w naszej drodze do Ystad ;)
Po malinach pospacerowaliśmy nad morzem skalistymi ścieżkami o zachodzie słońca. Bieda nastąpiła nieco później - okazało się, że prysznice działają na specjalne żetony, które można kupić w recepcji - a recepcja już poszła spać. Musieliśmy więc poczekać aż do następnego poranka :(



  • DST 103.40km
  • Teren 2.90km
  • Czas 05:24
  • VAVG 19.15km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.11 - Kolboda-Mjovik

Wtorek, 28 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0

Z Kolbody wróciliśmy na naszą trasę w kierunku południowym. Pierwsze miasteczko (czyli sklep) które napatoczyło się po drodze to była Soderakra.
Ponieważ nie ma tu typowych wsi, więc jedyne sklepy, które są po drodze - są w miastach i miasteczkach, które często dzieli odległość rzędu kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu kilometrów. Stanowi to z pewnością sporą uciążliwość - zwłaszcza w kwestii uzupełniania napojów na trasie. Po prostu trzeba się dodatkowo wozić z pewnymi zapasami prowiantu, a to zawsze też i dodatkowe obciążenie.
W Soderakra musieliśmy przeczekać znów z godzinę, bo lało, ale za to zjedliśmy megawypasione śniadanko z licznymi kawami z automatu ;) Przez przypadek pożarliśmy również jakieś chyba płatne ciasteczka z płatków owsianych - zresztą cynamonowe - ale leżały tak przy tym automacie z kawą i pachniały... To jedyne "przestępstwo", którego dopuściliśmy się (poza dwukrotnymi chwilowymi przypadkowymi wjazdami na typowe autostrady) w tym kraju ładu i porządku ;)
Za Soderakrą znów dłuższy odcinek trasą E22 - przeważnie ma ona dwa pasy ruchu, ale czasem tylko jeden - więc nie jest to autostrada z prawdziwego zdarzenia (na szczęście) - i w takich miejscach, mimo wąskości jezdni oraz niemożliwości wyprzedzenia nas na odcinku kilkuset zazwyczaj metrów nikt na nas nie trąbił i nie mijał "na gazetę". Ech, cywilizacjo, czemuś nie zawitała jeszcze na tę stronę Bałtyku?...
Koło drogowskazu na Skubneby (i obok adekwatnie skubiących trawę krów) zjechaliśmy na Kristianopel - za chwilę ukazał się nam pomnik graniczny upamiętniający przyłączenie całej współczesnej południowej Szwecji w 1658 roku - wcześniej Skania, Blekinge (do którego właśnie wjeżdżaliśmy) i coś tam jeszcze należały do Danii. Zmienił się też typ zabudowy - dotąd przeważały drewniane bordowe domki rozproszone wśród lasów i wzgórz, choć już Kalmarszczyzna była bardziej rolnicza i zwarto-wiejska. Teraz zaczęły się kolorowe, na zmianę drewniane lub murowane domki - widać, że to już pogranicze duńskie, mimo ponad 300 lat szwedzkiego panowania. Prowincja Blekinge to taki krajobrazowy mix - przeplatanka pagórków (Kalmar był plaskaty wszak), lasów, pól i pastwisk.
Kristianopel to kolejna perełka wybrzeża - mikromiasteczko z przystanią jachtów opasaną murem (no, może murkiem;) dawnej twierdzy, kolorowymi drewnianymi domkami. Do tego biały jak zwykle kościół. Niestety, nie było tu typowych barów-wędzarni, tylko nastawione na bogatych jachtowiczów jakieś bistra.
Z Kristiana-Opla na Jamjo - nieco ścięliśmy w ten sposób mocno pagórkowaty półwysep - a stąd już ponownie E22 na Karlskronę. To był chyba najcięższy odcinek całej trasy - kilkunastokilometrowy odcinek wąskiej i ruchliwej ekspresówki pod piekielny, wyduszający wszystkie siły wiatr po szerokich rozłożystych pagórach bez cienia możliwości schowania się przed świecącym prosto w oczy słońcem. Całkiem wypompowani zostaliśmy miło zaskoczeni  tablicą informacyjną - po raz pierwszy i ostatni również po polsku - witającą wszystkich przybyszów we wpisanej na listę UNESCO Karlskronie. Potem było jednak tylko gorzej - wreszcie pojawiła się rowerówka (dlaczego nie tam, gdzie była naprawdę potrzebna - czyli przy ruchliwej, wąskiej trasie, a dopiero w mieście?!), która oczywiście wyprowadziła nas po chwili w jakieś willowe osiedle - i tam zanikła. Znów kluczenie, znów strata czasu i dodatkowe zmęczenie - w końcu na czuja, raz korzystając z jakichś rowerówek, a raz całkiem je ignorując i jadąc "na słońce" dojechaliśmy po chyba 10 km do malowniczej zatoki - a za nią na wyspie rozciągało się już centrum tego niezwykłego, przede wszystkim ze względu na położenie miasta. Kilkanaście zabudowanych i kilkadziesiąt niezabudowanych wysp w kilku zatokach - to nie przelewki! ;)
Centrum jest zaskakująco, nawet jak na szwedzkie realia pagórkowate i miejscami po prostu strome - może powinno się więc nazywać Karlstrom? ;) Na szczęście od razu był McDonald's - a my wyczerpani walką z wiatrami ;D - więc nie omieszkaliśmy. W środku strasznie zaśmiecony i po prostu brudny kibel - wielkie zaskoczenie - przecież to Szwecja, a nie Polska! ;P
Poszlajaliśmy się po starówce tam i siam - obejrzeliśmy pomnik króla Karola Krzywogębego (a właściwie Długowargiego, ale Krzywogęby brzmi prawie jak Krzywousty;), kultową lodziarnię, gdzie lody kupuje się nie na kulki, a na smaki (i ile się nałoży - tyle się zjada;) - ale byliśmy opchani w Maku i nie skorzystaliśmy. Stoi tu także największy w Skandynawii drewniany kościół pod którym jest drewniany pomnik Pana Żebraka. Pan ten to ponoć prawdziwa postać - został pobity przez miejscowego rzeźbiarza i zmarł, a skruszony rzeźbiarz wyrzeźbił pomnik ze specjalnym odchylanym kapelutkiem, pod którym w głowie Pana Żebraka znajduje się skarbonka. Każdy może coś dorzucić, a że dochód idzie na cele dobroczynne - wrzuciliśmy i my. Oto piękny przykład pozytywnego i praktycznego podejścia Szwedów do rzeczywistości - nawet z nieszczęścia potrafią wyciągnąć pozytywne wnioski. To całkiem jak my - tylko dokładnie na odwrót ;P
Obok znajduje się jeszcze jeden pomniczek - chłopca znanego z książki Selmy Lagerlof "Cudowna Podróż". Chłopiec wyskakuje z książki i ucieka - zapewne przed rozzłoszczonym przezeń Królem Krzywogębym - prosto pod Kapelusz Pana Żebraka. A przynajmniej tak w przewodniku napisali ;p
Z pomników trafiliśmy jeszcze na popiersie szwedzkiego kartografa z czasów potopu - dzięki niemu mamy mapy Polski z tamtych czasów. Ech, żeby nas najechali bardziej pokojowo, za to skuteczniej, to w ogóle byśmy nie jeździli rowerami po Szwecji, bo po co? Wszystko byśmy mieli ładnie, a klimat nasz ;P
Obejrzeliśmy jeszcze na szybko wysepkę z Muzeum Marynarki, ponownie przetoczyli przez centrum via dawny targ rybny (tu: pomnik Rybaczki) - na Brzozową Wyspę. Kolejne magiczne miejsce na trasie - miniaturowe kolorowe drewniane szeregowe domki na wzgórzu.
Tu przestał działać na trochę licznik nie do końca zamontowany po przetaczaniu rowerów przez centrum, więc ze dwa kilometry umknęły na zawsze.
W końcu wyjechaliśmy jako-tako bez plątania z miasta - zazwyczaj problemy były przy wyjazdach - a tu proszę - odwrotnie! Z pewnością pomógł nam jednak szczegółowy plan miasta z miejscowej informacji - oczywiście bezpłatny :)
Jadąc rowerówką znalazłem jakieś odbicia terenowe w lasy - ale miejsca na rozbicie nie było (same skały i krzaczory) - zresztą okazało się, że to rezerwat przyrody. W końcu znów zaczęło kropić, ponowne zjazdy w las - i znów nic, pogrodzone wszysko w trzy druty, albo krzywo. Już niemal o zmroku dociągnęliśmy do kolejnego, na szczęście niewielkiego miasta, czyli Nattraby - próbowaliśmy znaleźć jakiś biwak w parku nad rzeką, ale strasznie bylibyśmy wszędzie na widoku, bo park składał się głównie z trawników i rzeki. W końcu, już całkiem zdesperowani, w kolejnej miejscowości - Mjoviku - skręciliśmy do miejscowej przystani-kąpieliska - i tam, wreszcie, po ciemku niemal znaleźliśmy kawałek trawnika obok szopy zapewne z łódkami. Po ścieżce kręciło się trochę biegaczy, ale nikt nas na szczęście nie przepędził.



  • DST 111.40km
  • Teren 4.40km
  • Czas 05:21
  • VAVG 20.82km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.10 - Em-Kolboda

Poniedziałek, 27 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0

W planach od rana mieliśmy odnalezienie zamku lub pałacu z mapy położonego nad Emską Rzeką u jej ujścia do morza. Miejsce okazało się prześliczne - również na biwak - i to zaledwie kilometr od krzywego podłoża, na którym spaliśmy. Żebyśmy tylko wcześniej wiedzieli. Sam pałacyk nic szczególnego, ale szumiąca na bystrzach rzeka, przewieszony nad tym most i otaczający pałacową polanę ni to las - ni to park z wiekowymi dębami - a na końcu rzeki szeroko rozlane w tym miejscu wody Bałtyku - to było to! Ponadto pod drzewami włóczyły się sarenki. Aż się nie chciało jechać dalej - nie chciało, ale musiało!
E22 dojechaliśmy do kolejnego urokliwego (wbrew nazwie) miejsca - miasteczka Monsteras. Ciche, spokojne miejsce z małymi domkami i wąskimi uliczkami. Po zakupach i śniadaniu pojechaliśmy jeszcze kawalątek trasą E22 - i wkrótce znów mogliśmy z niej zjechać. A ledwo to zrobiliśmy - ukazały nam się ruiny ważnego niegdyś klasztoru-kościoła Kronoback na pątniczej trasie do Santiago de Compostela. Zresztą nieraz napotykaliśmy wcześniej, lub później na naszej drodze kościoły będące punktami tego szlaku.
Kawałek dalej ukazał się drogowskaz na Stromsrum i Pataholm - zdecydowane ichacha i z pewnością jedno z Top 10 szwedzkich nazw mijanych po drodze! :D
Stromsrum okazało się być jedynym na naszej trasie drewnianym pałacem - i to całkiem okazałym. Prowadziła doń piękna aleja - ale teren prywatny, więc tylko szybkie fotki - i na Pataholm! A w Pataholmie brzeg morza to będące rezerwatem przyrody mokradła pełne niezliczonych okazów ptactwa - cisza przerywana co rusz darciem, kwakaniem, gęganiem i co tam jeszcze.
Do Kalmaru nie było już specjalnych atrakcji - teren się zdecydowanie wypłaszczył, mniej było lasów, a pojawiły się już bardziej zdecydowanie pola uprawne. Krajobraz można by rzec niemal mazowiecki. Najpierw E22, a potem jakąś cudem odnalezioną długodystansową rowerówką dobrnęliśmy późnym popołudniem do słynnego z zamku i historii z nim związanych Kalmaru. Miasto przywitało nas brakiem McDonald'sa :( - w końcu na starówce znaleźliśmy Subway'a - dobre, ale dość drogo. Samo Stare Miasto wygląda miejscami jak osada krasnoludków - malutkie kolorowe drewniane domki dawnych marynarzy. A w tle ogromny most na drugą co do wielkości szwedzką wyspę - czyli Olandię. Połaziliśmy z rowerami po starówce, wreszcie trafiliśmy na zamek. Choć obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz - jest na czym oko zawiesić. Widoki z bastionów też przednie (oraz naokoło;). Niestety - pełno wycieczek, głównie dzieciowych, więc wrzaskliwych i rozbrykanych - zresztą odbywał się tu jakiś koncert typu "Fasolki" właśnie. W końcu zaczęło padać, popadało przez chwilę, a że zrobiło się późno, więc zwinęliśmy się dalej. Jakąś rowerówką prowadzącą Thor z Odynem raczą wiedzieć dokąd dojechaliśmy na czuja do Ljungbyholmu, przecięliśmy E22 - i na południe dociągnęliśmy do nadmorskiej Kolbody. Tu się okazało, że jest camping płatny (miałem nadzieję na bezpłatne pole biwakowe typu parking czy coś, bo tak sugerowały znaki drogowe) - ale niedaleko odnaleźliśmy prawdopodobnie dawny kamieniołom żelazistych łupków otoczony lasem - jak się okazało doskonałym do rozbicia namiotu. Sam kamieniołom był oznaczony jako jakieś miejsce spotkań pielgrzymkowych, czy coś i że dawniej stały tu jakieś zabudowania - czort wie. W każdym razie zakazu biwakowania nie było - więc zabiwaczyliśmy opodal ławeczki i stołu (bez zbędnego przecież daszku), czym wywołaliśmy w głębi boru nagłe gniewne porykiwanio-poszczekiwania jakiegoś dzika, czy innego łosia, który widać tym faktem się potwornie zbulwersował, bo i dźwięki były wprost potworne. Myśmy jednak nic z tego sobie nie robili, więc dźwięki chyżo umknęły w głębia kniei. I nastała noc.


  • DST 101.80km
  • Teren 30.70km
  • Czas 05:27
  • VAVG 18.68km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.9 - Vastrum-Em

Niedziela, 26 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 4

Rano słoneczko ładnie sobie poczynało już od wczesnego świtu (a pora wstawania na wyprawie przypadała zazwyczaj pomiędzy godz. 6:00, a 7:00), więc nastąpiło wielkie suszenie nr 2 (głównie jednak namiotu, bo reszta jakoś przetrwała dżdż pod daszkiem stodoły). Pojechaliśmy sobie dalej malowniczą drogą leśną wijącą się wśród wzgórz z widokami na morskie zatoczki. W Blankaholm uroczy mikroryneczek ze sklepem spożywczym - ciekawscy letnicy zapytali nas skąd jedziemy i dokąd, skąd jesteśmy itp. W ogóle na całej trasie spotykaliśmy dość często tego typu ciekawskich w pozytywnym tego słowa znaczeniu - zawsze byli bardzo uprzejmi i chyba szczerze życzyli nam dalszej szczęśliwej drogi. Częstym zwyczajem jest też pozdrawianie się wzajemne podczas jazdy - u nas rzecz raczej nie do pomyślenia. Machaliśmy więc i byliśmy odmachiwani przez idących poboczami wędrowników, rowerzystów, traktorzystów - a nawet motocyklistów. Kto wie - może przez kierowców czasami też, tylko zza szyb nie było tego widać?
Pewnie gdzieś w tej okolicy stuknęła nam połowa drogi do Ystad - starając się omijać jak się dało ruchliwą trasę E22 nadrabialiśmy sporo kilometrów, ale za to jechało się w ciszy i pięknych okolicznościach przyrody, choć z pewnością trudniej - bo lokalne kręte asfalty i szutry co chwila przecinają niewielkie, ale strome pasma wzgórz.
Ominąwszy bokiem miasteczko o zabawnej dla nas nazwie Misterhult oraz ładne jezioro z miejscem biwakowym - dociągnęliśmy do największej szwedzkiej elektrowni atomowej przed Oskarhamn. Chciałem objechać teren, porobić fotki - ale brama wjazdowa z kamerą i zakaz wjazdu bez specjalnej przepustki skutecznie nas zastopowały. Tuż przy bramie na jakiejś skałce rozłożyliśmy się więc tylko z jedzonkiem na oku kamery - aż przejechali zdziwieni ochroniarze bacznie nam się przyglądając ;)
Kawałek za atomówką znów wskoczyliśmy na drogę E22, ale przed Oskarhamnem udało się ją opuścić - i przez jakieś wczasowo-magazynowe opłotki wjechaliśmy do miasta. Oprócz słynnej najdłuższej ławki w kosmosie oraz ładnego dworca nic specjalnego (poza sklepem) tu nie było, a że wieczór się powoli, acz nieubłaganie zbliżał, więc wyjechaliśmy z miasta - najpierw boczną drogą na Paskalavik, potem znów E22 - byle jeszcze natrzaskać kilka kilometrów i nadrobić straty z poprzedniego dnia.
Tuż przy moście na Emskiej Rzece (Eman) był przytrasowy parking wypasiony we wszelką infrastrukturę (toalety z ciepłą wodą, zadaszone wiaty, śmietniki etc.) - ale zakaz biwakowania :( Pożarliśmy więc kolację w wiacie i ogarnęliśmy parkingowo. Pokręciwszy się po obu stronach rzeki tak i siam (rzeka ogrodzona siatką - zakaz wszystkiego oraz łowienia ryb) w końcu już niemal po ciemku wylądowaliśmy w lesie w niezbyt dogodnym miejscu, ale nie było już czasu na poszukiwania wymarzonego biwaku z równo skoszoną trawką ;p


  • DST 30.10km
  • Teren 4.00km
  • Czas 01:41
  • VAVG 17.88km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.8 - Vastervik-Vastrum

Sobota, 25 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0

Ranek wstał pogodny i powitały nas szwendające się po campingu całą rodzinką łabądki. Zresztą Szwedzi też się szwendają często-gęsto całymi rodzinami - widoczne jest to zwłaszcza w zawsze pełnych ludzi McDonald's-ach, ale także właśnie na campingach, czy w muzeach. Standart to rodzice plus dwójka-trójka - nierzadko częściowo adoptowanych dzieci o rysach azjatyckich lub afrykańskich. Rodzice są generalnie bardzo pobłażliwi, co skwapliwie wykorzystuje młodzież włażąca gdzie się da. Niezwykle popularne jest również rodzinne uprawianie wszelkich sportów - biegi, rower, rolki etc.
Nim się spakowaliśmy, niebo zdążyło się zachmurzyć, a nim zrobiliśmy zakupy - słońce całkiem zaszło za chmury. Wg prognoz na www.meteo.pl, z których korzystaliśmy przez większą część drogi miało padać od 14:00 do 18:00, więc nie spodziewaliśmy się niczego dobrego ze strony pogody, ale to, co nastąpiło po przejechaniu zaledwie 25 km sprawiło, że poważnie zaczęliśmy się obawiać, czy w ostatecznym rozrachunku zdążymy przejechać rowerami całą zaplanowaną trasę tak, by zdążyć na powrotny prom z Ystad! Z początku zaczęło w środku lasów siąpić. Jakoś przy wjeździe do Vastrum znalazłem stodołę stanowiącą część ośrodka jazdy konnej - stodoła od szosy była zamknięta, ale miała wysunięty na jakieś 20 cm daszek. Na początek pomogło, mieliśmy też nadzieję, że może prognoza coś pokręciła. Otóż owszem - pokręciła - okazała się zbyt optymistyczna: jak zaczęło siąpić o 12:00, a lać o 13:00, tak stojąc (nie było jak usiąść, daszek był za wąski) do godziny 19:00 ćwiczyliśmy cnotę cierpliwości. Dramat - istny szwedzki potop! Non-stop ściana rzęsistego dżdżu - jazda w takich warunkach oznaczałaby przemoczenie wszystkiego w 5 minut, a potem nie byłoby się jak wysuszyć w warunkach namiotu.
Przed wieczorem deszcz ustał i odkleiwszy się od ściany stodoły potoczyliśmy się jeszcze kawałek leśną, szutrową i mokrą drogą kawałek za Vastrum. Minąwszy ładną kafejkę na przesmyku między dwoma jeziorami, w końcu znaleźliśmy kawałek lasu bez skał, gdzie rozbiliśmy się na połaci mokrego chrobotka reniferowego - i tu nauczka: miejsca, gdzie się wydaje, że nie ma skał - a jest chrobotek - to w rzeczywistości jednak skała, więc śledzie i szpilki weszły na 3 cm.
Ale na szczęście już nie padało.


  • DST 94.50km
  • Teren 6.10km
  • Czas 04:41
  • VAVG 20.18km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.7 - Bjornsmala-Vastervik

Piątek, 24 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0

Rano szybko zwinęliśmy się z lasu do pobliskiego nadmorskiego miasteczka - tu na skwerku przy przystani śniadanie z kawką i kawkami, które tuczyliśmy chlebkiem. Było ich momentami 3 po 3 ;)
Z Valdemarsviku via Tryserum(!) dojechaliśmy po kilkunastu kilometrach do głównej trasy prowadzącej ze Sztokholmu do Malmo - to droga E22, której starymi, nieautostradowymi odcinkami przemieszczaliśmy się od Sztokholmu aż niemal do Ystad. Tu musieliśmy przejechać kilka kilometrów główną trasą, ale widać na tym odcinku można, bo nikt na nas nie trąbił, a 99% aut omijało nas w bezpiecznej odległości metr-półtora zwalniając przy tym maksymalnie. Ponadto nikt raczej nie przekraczał dozwolonej prędkości rzędu 80-90 km/h. W końcu zjechaliśmy na bok - chcieliśmy znaleźć jakieś przydrożne ruiny, więc po zasięgnięciu języka od miejscowego chłopa zrozumiale (jak każdy, kogo spotkaliśmy w Szwecji!) mówiącego po angielsku zjechaliśmy łąką, a następnie podjechaliśmy jakąś polną drogą do ruin - niestety, nie zastaliśmy ich tym razem, tylko jakiś kościół.
Stąd znów asfaltami bocznymi oraz przygodnie napotkaną rowerówką pomknęliśmy w stronę Gamleby - bo trzeba zbyło zrobić pilne zakupy. W Gamleby trochę znów pobłądziliśmy, w końcu, znalazłwszy sklep, skierowaliśmy nasze koła na półwysep łączący Gamleby z Vastervikiem. Niezwykłe to miejsce - morze przebłyskuje tu raz z jednej, a raz z drugiej strony, a wąska asfaltówka tnie górzysty krajobraz sprawiając, że nie ma 10 sekund jazdy, by nie trzeba było zmienić przerzutki - raz się jedzie 8 km/h pod stromy pagórek, by po minucie mknąć 50 km/h w drodze na kolejny podjazd. W ogóle cały północny odcinek naszej dwutygodniowej trasy wyglądał podobnie, ale tu nagromadzenie podjazdów i zjazdów było wręcz groteskowe.
Podziwiając widoki, sapiąc i pozdrawiając miejscowe stworzenia pasące się na łąkach słynnym szwedzkim "hej hej!" w końcu dotarliśmy do zdecydowanej perełki tego odcinka wybrzeża - czyli Vasterviku. Do miasta wjeżdża się przez most u wrót cieśniny, wzdłuż której jechaliśmy. W mieście miła pani w Intersporcie w porcie dała mi plan, co znakomicie ułatwiło tego dnia dojazd na camping, zaś następnego dnia wyjazd z Vasterviku.
Dotoczyliśmy się na duży nadmorski camping i po zabuleniu oraz ogarnięciu się poszliśmy się poprać do budynku z pralkami i suszarkami bębnowymi. Pralki były dwie, z czego jedna nie chciała się załączyć, w dodatku cała lista kolejkowa do prania, ale w końcu jakoś o 23:00 udało się doprowadzić garderobę do ładu, suchu i składu, darując sobie w ten właśnie sposób odrobinę luksusu ;) A to właśnie było głównym powodem decyzji o płaceniu za nocleg tym razem.


  • DST 103.50km
  • Teren 14.60km
  • Czas 05:12
  • VAVG 19.90km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.6 - Stavsjo-Bjornsmala

Czwartek, 23 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0

Po porannym skorzystaniu z parkingowych udogodnień ruszyliśmy dalej - kolejny dzień pod wiatr - i dalej wczorajszą doliną przeważnie pod górkę. W końcu się znów rozpadało - na szczęście była właśnie przydrożna wiata z jakimiś deskami i styropianami przy gospodarstwie - zadaszona!:) Po przeczekaniu szybki zjazd w dół - nad Zatokę Nordszopingową, przy końcu której leży szwedzki Manchester - czyli Nordkoping właśnie - chyba największe po Sztokholmie miasto na naszej trasie. Bajeczny zjazd z widokami na zatokę w słońcu zrekompensował nam wcześniejszy deszcz - i widokową trasą dociągnęliśmy do miasteczka Aby. Aby się skierować na Nordszoping, musieliśmy znów trochę kluczyć i pytać w plątaninie tym razem autostradowych rozjazdów - w końcu jakiś Pan Dziadek na moje pytanie o to zacne miasto rzekł był: "chrum brum" (albo podobnie) - więc jechaliśmy raczej dobrze;)
Na wjeździe do miasta był sobie McDonald's - więc mu nie przepuściliśmy - a potem jeszcze się dopytując znaleźliśmy się w centrum. Tu ładny park (podobno słynny z powodu jakichś egzotyków), piękny secesyjny teatr - i rzeka Motala. Rzeka w mieście robi ogromne zakrętasy, skręca pod kątem prostym, a jej bystry, kamienisty nurt został onegdaj wykorzystany przy budowie ogromnych włókienniczych fabryk. Ich potężne zabudowania ciągną się wzdłuż rzeki - pięknie odrestaurowane służą dziś muzeom i innych instytucjom pożytku publicznego. Cały teren pofabryczny jest wspaniale zrewitalizowany, w rzece woda czysta i przejrzysta, a na progach wodnych porobione kaskady i wodospady. Bajka! - zwłaszcza w porównaniu do miasta Uć.
Oczarowani tym wszystkim oczywiście poplątaliśmy drogę wyjazdową z miasta, ale w końcu jakoś udało się wydostać - tym razem na Soderkoping(-szoping). Po drodze jeszcze jakaś zagadnięta o kierunek jazdy pani koniecznie nas chciała zaprosić na lody, które właśnie będą robić z siostrą - i jak tu nie lubić Szwedów?
Po przecięciu Kanału Gotajskiego w Soderszopingu skręciliśmy na wschód - i odtąd do końca dnia mieliśmy prawie cały czas z wiatrem. Nareszcie!
Skierowaliśmy się bocznymi drogami do zamku Stegeborg - malowniczo położonego na małej wysepce pośrodku cieśniny. Wiedzie doń most, a obok znajduje się niewielka przystań. Widok stąd wspaniały, choć wstęp - płatny. Sam zamek to ruina z białą wieżą widoczną z daleka. Kilometr wcześniej zaś znajduje się pałacyk.
Za Stegeborgiem skończył nam się asfalt, a zaczęła kilkunastokilometrowa gruntówka - ale równa (w sensie nawierzni, choć nie pagórkowatości;) jak szwedzki stół ;) Biegła przeważnie lasami sosnowo-świerkowymi - po drodze mijaliśmy skupiska wiekowych dębów. Rozczuliły nas także stojące przy drodze ograniczenia prędkości do 70 km/h :D Od czasu do czasu mijaliśmy wioski - choć w tej części Szwecji (aż po Skanię) trudno mówić o typowych wsiach - coś, co zostało na mapie oznaczone jako "wieś", było prawie zawsze luźnym skupiskiem kilku drewnianych zagród w obowiązkowo bordowym kolorze, rozsianych wśród lasów i niewielkich łączek. Łączki były tam, gdzie nie było głazów i skał - natomiast pagórkowate lasy to istna plątanina kamieni i drzew. Upraw rolnych zaś tu praktycznie brak. Ale ponoć tak właśnie wygląda większa część Wschodniego Gotlandu i Smalandii - krain położonych między Sztokholmem, a rolniczą Skanią na samym południu Półwyspu Skandynawskiego. Tu dodatkową atrakcją i tak już wyjątkowo malowniczego krajobrazu było przebłyskujące od czasu do czasu morze.
Jechało się więc pięknie i wspaniale, znów zaczął się boczny asfalt, stada krów pasły się w przydrożnych skałach porośniętych sosnami - ale niestety dzień dobiegał kresu. W małej wiosce od miejscowego farmera, co właśnie nadjechał rowerem nabraliśmy wody - i po kilku kilometrach znaleźliśmy miejsce na kolejny biwak w iglastym lesie - opodal pięknego prawdziwka i skał niczym z bajek o trollach.


  • DST 96.00km
  • Teren 2.60km
  • Czas 04:55
  • VAVG 19.53km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.5 - Trosa-Stavsjo

Środa, 22 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0

Poranek wstał na szczęście pogodny, więc nastąpiło wielkie suszenie. Po spakowaniu gratów wizyta w miejscowym spożywczaku - nie pamiętam marki - ale całkiem możliwe, że była to Ica - najpopularniejsza sieć marketów na naszej trasie. Odkryliśmy, że plastikowe butelki po napojach są tu zwrotne - wrzuca się je do specjalnej maszyny, która czasem robi wiele huku - ale zawsze wydaje w ostatecznym rozrachunku kwitek na 2 korony w przypadku butelki 1,5 l, a na 1 koronę - za butelki półlitrowe. Korzystaliśmy więc z tej opcji skwapliwie aż do końca wyjazdu, choć (o czym tego dnia jeszcze nie wiedzieliśmy) - taki kwitek można odliczyć od zakupów tylko w tym miejscu, w którym zutylizowało się butelkę. Ponadto w większych Icach są też automaty z niedrogą i dobrą kawą. Na śniadanie - jak znalazł!
Za Tosą odwiedziliśmy kolejne pałace - pierwszy, Tureholm miał ogromny podjazd (chyba większy od całej reszty) - drugi - Nynas - to pięknie zadbane całe założenie dworskie - oprócz samego pałacu jest tu śliczna oranżeria (obecnie kawiarnia), domek młynarza i wytapiacza szkła oraz wzorcowy folwark - w sumie taki skansen w pigułce. Warto tu było zajrzeć, mimo, że trzeba nieco zboczyć z drogi.
Dalsza droga znów wiodła przeważnie wśród lasów - czasem ukazywały się jeziora lub zatoczki morskie. Bałtyk w ogóle tu nie przypomina morza - zatoczki mają skaliste, albo zarośnięte trzcinami brzegi i tak fantastycznie pokręcone kształty, że gdyby nie mapa - głowę bym dał, że to jeziora, a nie morze.
Przed Nykopingiem - sporym miastem - był jeszcze jeden pałacyk, do którego wiodła ładna aleja  - okazało się, że starsza pani spacerująca sobie opodal to właścicielka - pogadaliśmy miło chwilę i ruszyliśmy dalej.
Nykoping (o którym Szwedzi mówią Nejszoping, czy jakoś tak) to przede wszystkim zamek, na którym odbywał się właśnie jarmark - sprzedawcy poprzebierani w stroje "z epoki", a uliczką, przy której stały budy krążyło na koniach trzech jeźdźców ubranych jak wyżej.
Muzeum zamkowe sobie darowaliśmy - było już po 17:00, a tu jeszcze do ujechania prawie połowa zaplanowanej tego dnia trasy. Z miasta wyjechaliśmy prosto w wiejący z zachodu bardzo silny wiatr. Trasa biegła lekko pod górkę szeroką doliną w pełnym słońcu - skończyły się lasy, więc jechało się koszmarnie, aczkolwiek zwiedzając kolejne przydrożne kościółki. Czasem nawet próbowano nas częstować kawą - taki tu zwyczaj - chyba po to, aby zwiększyć frekwencję? Jakby u nas tak kiedyś ktoś na to wpadł! ;) W końcu zmarnowani dotarliśmy nad duży staw w, a jakże - Stavsjo - gdzie po niewielkich poszukiwaniach znaleźliśmy niezłe miejsce do rozbicia w lesie opodal jakiejś stacji transformatorowej - 300 m obok był cywilizowany parking z darmowymi toaletami z ciepłą wodą i stolikami z daszkami, co stanowi rzadkość w Szwecji - miejsca typu parking to zazwyczaj tylko zatoczki przy szosie. czasem z ławeczką - żadnych koszy na śmieci i zadaszonych w razie deszczu wiat, co nieraz jeszcze nam dało się we znaki - a tu wszystko było, więc korzystając z bogactwa inwentarza możemy polecić to miejsce wszystkim chcącym chwilę odpocząć, lub jak my - przenocować opodal. A na parkingu stał polski TIR - kierowca miał na tabliczce napisane "Marek", ale wieczorem go nie zaczepiliśmy, a rano następnego dnia już go nie było. Może go pożarły (wraz z TIREM) jakieś trolle? ;)