Info
Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 89267.43 kilometrów - w tym 3446.39 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.00 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Grudzień5 - 29
- 2024, Listopad4 - 25
- 2024, Październik14 - 86
- 2024, Wrzesień10 - 38
- 2024, Sierpień7 - 19
- 2024, Lipiec17 - 31
- 2024, Czerwiec1 - 4
- 2024, Maj17 - 71
- 2024, Kwiecień13 - 36
- 2024, Marzec13 - 56
- 2024, Luty7 - 30
- 2024, Styczeń2 - 6
- 2023, Grudzień3 - 14
- 2023, Listopad7 - 21
- 2023, Październik10 - 39
- 2023, Wrzesień12 - 72
- 2023, Sierpień14 - 96
- 2023, Lipiec10 - 40
- 2023, Czerwiec7 - 25
- 2023, Maj13 - 54
- 2023, Kwiecień11 - 50
- 2023, Marzec10 - 61
- 2023, Luty5 - 28
- 2023, Styczeń15 - 76
- 2022, Grudzień3 - 21
- 2022, Listopad5 - 27
- 2022, Październik9 - 43
- 2022, Wrzesień4 - 18
- 2022, Sierpień13 - 93
- 2022, Lipiec11 - 48
- 2022, Czerwiec5 - 24
- 2022, Maj15 - 70
- 2022, Kwiecień11 - 54
- 2022, Marzec12 - 77
- 2022, Luty8 - 40
- 2022, Styczeń8 - 39
- 2021, Grudzień9 - 54
- 2021, Listopad12 - 68
- 2021, Październik11 - 41
- 2021, Wrzesień10 - 47
- 2021, Sierpień13 - 53
- 2021, Lipiec13 - 60
- 2021, Czerwiec19 - 74
- 2021, Maj16 - 73
- 2021, Kwiecień15 - 90
- 2021, Marzec14 - 60
- 2021, Luty6 - 35
- 2021, Styczeń7 - 52
- 2020, Grudzień12 - 44
- 2020, Listopad13 - 76
- 2020, Październik16 - 86
- 2020, Wrzesień10 - 48
- 2020, Sierpień18 - 102
- 2020, Lipiec12 - 78
- 2020, Czerwiec13 - 85
- 2020, Maj12 - 74
- 2020, Kwiecień15 - 151
- 2020, Marzec15 - 125
- 2020, Luty11 - 69
- 2020, Styczeń17 - 122
- 2019, Grudzień12 - 94
- 2019, Listopad25 - 119
- 2019, Październik24 - 135
- 2019, Wrzesień25 - 150
- 2019, Sierpień28 - 113
- 2019, Lipiec30 - 148
- 2019, Czerwiec28 - 129
- 2019, Maj21 - 143
- 2019, Kwiecień20 - 168
- 2019, Marzec22 - 117
- 2019, Luty15 - 143
- 2019, Styczeń10 - 79
- 2018, Grudzień13 - 116
- 2018, Listopad21 - 130
- 2018, Październik25 - 140
- 2018, Wrzesień23 - 215
- 2018, Sierpień26 - 164
- 2018, Lipiec25 - 136
- 2018, Czerwiec24 - 137
- 2018, Maj24 - 169
- 2018, Kwiecień27 - 222
- 2018, Marzec17 - 92
- 2018, Luty15 - 135
- 2018, Styczeń18 - 119
- 2017, Grudzień14 - 117
- 2017, Listopad21 - 156
- 2017, Październik14 - 91
- 2017, Wrzesień15 - 100
- 2017, Sierpień29 - 133
- 2017, Lipiec26 - 138
- 2017, Czerwiec16 - 42
- 2017, Maj25 - 60
- 2017, Kwiecień20 - 86
- 2017, Marzec18 - 44
- 2017, Luty17 - 33
- 2017, Styczeń15 - 52
- 2016, Grudzień14 - 42
- 2016, Listopad18 - 74
- 2016, Październik17 - 81
- 2016, Wrzesień26 - 110
- 2016, Sierpień27 - 197
- 2016, Lipiec28 - 129
- 2016, Czerwiec25 - 79
- 2016, Maj29 - 82
- 2016, Kwiecień25 - 40
- 2016, Marzec20 - 50
- 2016, Luty20 - 66
- 2016, Styczeń16 - 52
- 2015, Grudzień22 - 189
- 2015, Listopad18 - 60
- 2015, Październik21 - 52
- 2015, Wrzesień27 - 38
- 2015, Sierpień26 - 37
- 2015, Lipiec29 - 42
- 2015, Czerwiec27 - 77
- 2015, Maj27 - 78
- 2015, Kwiecień25 - 74
- 2015, Marzec21 - 80
- 2015, Luty20 - 81
- 2015, Styczeń5 - 28
- 2014, Grudzień16 - 60
- 2014, Listopad27 - 37
- 2014, Październik28 - 113
- 2014, Wrzesień28 - 84
- 2014, Sierpień28 - 58
- 2014, Lipiec28 - 83
- 2014, Czerwiec26 - 106
- 2014, Maj25 - 88
- 2014, Kwiecień24 - 75
- 2014, Marzec18 - 133
- 2014, Luty17 - 142
- 2014, Styczeń13 - 68
- 2013, Grudzień21 - 115
- 2013, Listopad23 - 102
- 2013, Październik22 - 64
- 2013, Wrzesień28 - 108
- 2013, Sierpień18 - 66
- 2013, Lipiec30 - 95
- 2013, Czerwiec30 - 79
- 2013, Maj30 - 55
- 2013, Kwiecień29 - 81
- 2013, Marzec16 - 39
- 2013, Luty19 - 62
- 2013, Styczeń9 - 18
- 2012, Grudzień22 - 62
- 2012, Listopad22 - 19
- 2012, Październik20 - 8
- 2012, Wrzesień25 - 6
- 2012, Sierpień2 - 3
- 2012, Lipiec14 - 4
- 2012, Czerwiec26 - 14
- 2012, Maj23 - 24
- 2012, Kwiecień26 - 23
- 2012, Marzec27 - 20
- 2012, Luty21 - 35
- 2012, Styczeń23 - 59
Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2013
Dystans całkowity: | 908.60 km (w terenie 52.20 km; 5.75%) |
Czas w ruchu: | 45:43 |
Średnia prędkość: | 19.87 km/h |
Liczba aktywności: | 18 |
Średnio na aktywność: | 50.48 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
- DST 110.80km
- Teren 2.30km
- Czas 05:47
- VAVG 19.16km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
MałoPolska - dz.7: na płask
Sobota, 31 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 0
Od rana nam świeciło, więc zebraliśmy się czem-prędzej, by opuścić ten cały Tarnów - celem były na początek tarnowskie Mościce. Znów jakimiś wrednymi ciągami - potem było trochę rowerowej asfaltówki wzdłuż północnej obwodnicy. W Mościcach zerknęliśmy na przedwojenne budownictwo, zjedliśmy w Parku Kwiatkowskiego koło knajpy "Rotunda" śniadanie ze sklepu - i już byliśmy za Tarnowem. Po przejechaniu mostu na Dunajcu (żegnaj nam!) przez Wierzchosławice - tu muzeum takiego Pana Z Wąsami, za którym skierowano onegdaj list gończy - ale nie był to Wałęsa, tylko Witos. Znudzona pani muzealna opowiedziała nam co i jak - ale ekspozycja ciekawa, pełna archiwalnych zdjęć sprzed wojny.Stąd ruszyliśmy przez lasy na zachód - trochę asfaltowo, trochę bez - przez Borzęcin, gdzie jakiś villageciclechic próbował mi wjechać pod rozpędzone koło do Szczurowej. Wszędzie przydrożne kapliczki, co drugi dom momentami. Bardzo pobożna okolica. Szczurowa okazała się w remoncie po powodzi lokalnej - wszystko - chodniki, jezdnia, dworek etc. rozbabrane - może to była Szczurowa Wodna?... Ale za to był ślub z wystrzałami (niech żyje straszenie kundli wiejskich!). Zaczęło się granatowić chmurnie, więc przez kolejne wsie pędzikiem - do Uścia Solnego. Tu miało być trochę starej drewnianej zabudowy - i rzeczywiście było. Trochę.
Następnie most na Rabie - i na południe - na Bochnię - uciekając przed burzą. Dotąd było silnie pod wiatr i ciężko, choć plaskato - teraz stało się boczniej, choć równie plaskato.
Zaliczywszy obrzeża gminy Bochnia, o ciekawym, przypominającym bodaj Czechosłowację po Monachijskim Traktacje kształcje - skręciliśmy w Niepołomicką Puszczę. Drogę zagrodził leśniczego szlaban, ale była to piękna, równa asfaltówka prowadząca w głąb puszczy. Spodziewałem się raczej odludzia, a tu chmary rowerzystów, rolkarzy, pieszych - jakoś jednak bezkolizyjnie i reasumując bardzo przyjemnie się ową jechało. Drzewa wokół też na pierwszy już rzut oka puszczańskie - stare i pokrętne.
Po przejechaniu tak paru kilometrów nastał rozstaj - i po krótkich deliberacjach z miejscową rodzinką rowerową skręciliśmy na północ, a następnie znów na zachód - i wjechaliśmy na tzw. Drogę Królewską, którą dojechaliśmy do królewskich Niepołomic. Po drodze był jeszcze uschnięty dąb zasadzony na cześć innego suchego dębu, pod którym polował bodaj August Sas - ciekawe, czy także cierpiący na suchoty? Co prawda ksywę miał Mocny, ale może tylko w dębie? Tfy, gębie?...
Niepołomice okazały się bardzo ładnym i bardzo zatłoczonym przez turystów miasteczkiem - w centrum naszą uwagę zwróciły bardzo sensowne, wąziutkie (bo jednokierunkowe) pasy na jezdni tylko dla rowerów - asfalt jak marzenie! Po obejrzeniu kościoła Iluś Tam Męczenników (na ścianie była półeczka z pleksi, a za tym pleksi jakieś kości, czaszki i piszczele ku obejrzeniu - aż cud prawdziwy, że żaden miejski burek się dotąd nie pożywił) objechaliśmy słynny zamek, zwany drugim Wawlem. Gdy dojechaliśmy do bramy i nim zdążyliśmy zsiąść z rowerów, drogę zastąpił nam wybitnie chamski pan portier, który zagradzając nam wejście wyciągnął łapę ku tablicy, gdzie był przekreślony pies, lód i rower i zapytał: "co, nie widzą?". "Ależ widzą, tylko jeszcze nie zdążyli, więc stawiamy rowery tu i już". Na to pan "Gdzie tu?! Po drugiej stronie jest stojak na rowery! Tu to ja mam dziś trzy wesela!". Faktycznie - dziedziniec zatłoczony, no tośmy postawili tam, gdzie kazał i najpierw ja wlazłem pooglądać i pocykać komórką foty, a potem M. Jak robiłem ostatnią fotę (w bramie na wejściu) to się na mnie rozdarł, żebym "nie blokował wejścia gościom!". Na to mu powiedziałem, że ja też tu jestem gość ;) Po czym na odchodnym, z udanym zainteresowaniem spytałem niby: "to mówisz pan, że masz tu dziś trzy wesela?" Po odpowiedzi typu "E he" pan usłyszał następnie, że niech się w takim razie bardziej weseli, bo jakby miał cztery, to mógłby mieć przy okazji jeden pogrzeb. Nie wiemy czy zrozumiał, ale specjalnie nas to nie zainteresowało, a pan ów tuż po tym jak opuściliśmy obiekt zamknął go na cztery spusty! :D
Po owych deliberacjach ruszyliśmy ku Wisłu i (majaczącemu z oddali) przemysłu Nowej Huty - ale południowym brzegiem. I tak sobie jechaliśmy aż do granic Krakowa (zaliczając przy okazji kolejną gminę - Wieliczka) wzdłuż wiślanych wałów. Po drodze był pożar chynchów, potem zrobił się Kraków i coraz bardziej miastowo oraz kościół, który nie udawał kury, tylko wręcz dinozaura. Może zresztą podwawelskiego.
W końcu wjechaliśmy na trasę imienia Botewa (Bułgar taki, sprawdzałem w podstawówce, to wiem!) i bardzo przyzwoitą asfaltową dedeerówą dociągnęliśmy już w centrum do wiślanego mostu - i dalej rowerowymi bulwarami (mijając już w zmierzchu Wawla) do Alei Trzech Wieszczów. I tu na koniec jeszcze były kombinacje w stylu niewiadomym, bo chodnik krzywy, wąski i pełen ludzi i parkujących aut, następnie pas tylko dla busów i taksówek, a potem dwa, czy trzy pasy cholernego i bardzo szybkiego ruchu. W końcu zazwyczaj jechaliśmy zabronionymi buspasami, potem jakimiś bocznymi robiąc kółko niepotrzebne całkiem i dotarliśmy do noclegowni "Nawojka" już po ciemku w momencie, gdy zaczęło kropić. A tu pełna kultura - pozwolili naszym rowerom nocować u nas w pokoju, w dodatku ubolewając, że nie mają dla nich dodatkowych posłań :D Niech żyje Kraków!
No, a potem to i jeszcze włóczyliśmy się po pobliskim Starym Mieście chyba do północy, natrafiając na Festiwal Świateł - i to w mżawie. Ale to już całkiem inna, bo piesza historia z żarciem gruzińskim w tle ;)
- DST 44.00km
- Czas 02:08
- VAVG 20.62km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
MałoPolska - dz.6: najbardziej lajtowo
Piątek, 30 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 2
Od rana postanowiliśmy pozwiedzać pieszo Ciężkowice - miasteczko godne najwyższego polecenia! Położone na pagórze, z rozległym rynkiem wspartym na podcieniowych chatach - opodal kościół żywo przypominający gotyk ("zły dotyk boli całe życie - ale zły gotyk boli całą wieczność!"). Uwagę przykuwa również podkościelna tablica ogłoszeniowa ("kury, jarząbki sprzedam; szatany wypędzam - egzorcysta siódmej klasy" etc.). Po zjedzeniu rynkowego śniadania przy makiecie województwa małopolskiego (w 10 sekund można przemierzyć naszą rowerową trasę!) ruszyliśmy na obchód Skamieniałego Miasta - już pod jedną z pierwszych skałek - Czarownicą - rąbnąłem się w łeb o poręcz barierki, gdy wyginałem śmiało ciało celem kadru uchwycenia najkorzystniej. Potem udaliśmy się niebieskim szlakiem via pozostałe skałki - najciekawsza była taka z krzyżem - w formie nieregularnego sześcianu z wewnętrzną szczeliną o szerokości kilkudziesięciu cm, którą prowadzi najkrótszy, bo liczący z 5 m długości szlak na górę - coś w sam raz dla kol. Meteora;). Góra była niestety zajęta przez jakiegoś pątnika rozwalonego plackiem pod krzyżem.Stąd ruszyliśmy do Wąwozu Czarownic (był) i Wodospadu (wysechł). A potem już na kwaterę pakować graty i żegnać gospodarza, jednak nie na długo - wkrótce przywitaliśmy się z nim ponownie - tym razem w Muzeum Przyrodniczym, które jest interaktywne i zawiera głównie wypchaną kolekcję ptaków i ssaków jego twórcy - Pana Tomka (Włodzimierza bodaj). Pan Tomek (i Pani Tomek) mieli prawdziwe leśne zoo - zbierali zwierzaki, które były chore i ranne i je leczyli, a później wypuszczali na wolność, lub zatrzymywali w obszernym ogródku. Pan Tomek był ponadto zapalonym myśliwym, polującym na owe wypuszczone oraz dzikie - więc summa summarum było co wypychać! Ale twórcy muzeum jakoś nie wypchano ostatecznie. Ponadto ukochał przyrodę, co widać po zbiorach oraz infokiosku multiaktywniemedialnym, choć w ścianie.
Po odwiedzeniu Chaty W. Tomka, ponownie obdarowani folderami, ruszyliśmy na Tuchów - ruch przeogromny, tiry, brak pobocza - ale na szczęście gładki asfalt, a przed miastem odbiliśmy w boczną szosę wjeżdżając do miasteczka bezkolizyjnie wprost na rynek. Tam równie pyszne (i tańsze, choć mniejsze) lody jak w Krynicy oraz ratusz i św. Florian - patron sikawek. Ponieważ nadal nie padało (i tak już miało pozostać tego dnia) - w boczną na Pleśną. Po drodze kilka krótkich, omal już ostatnich podjazdów i cmentarz z I wojny (kilka mijaliśmy wcześniej przed Tuchowem) - pokłosie operacji gorlickiej.
Za Pleśną wypłaszczyło się beznadziejnie - a my cały czas wzdłuż Białej - na Rzuchową, stąd już ruchliwą szosą via Koszyce do granic Tarnowa. Przed granicą - piękna panorama na bloczyska w oddaleniu.
Zaczął się Tarnów - i zaczęło się chyba najgorsze pod względem rowerowym miasto, po jakim miałem okazję jeździć - wszędzie, nawet wzdłuż bocznych ulic kostkowe ciągi pieszych rowerzystów - bez wjazdów i zjazdów - pierdolca można dostać :/ W takich momentach staję się NAPRAWDĘ agresywnym rowerzystą, skłonnym do rozjeżdżania wszystkiego i wszystkich oraz bycia rozjeżdżanym (na skrzyżowaniach, które pokonywałem z racji braku zjazdów i wjazdów jezdnią via wysoki krawężnik, robiąc niebezpieczne zygzaki). Jakoś dotarliśmy na dworzec PKP (gdzie zawczasu kupiliśmy bilety z Krakowa do Łodzi, żeby mieć w pociągu miejsce dla rowerów), potem do baru mlecznego "Smakosz" (gdzie niedrogo i smacznie, aczkolwiek maaaało!) i na zaklepaną wcześniej kwaterę w bursie "Karabela". Tam, mimo, iż wcześniej telefonicznie informowałem, że będą 2 rowery i żeby mieli gdzie je przechować, okazało się, że rowery mają całą noc stać na ogólnie uczęszczanym korytarzu :<
Reasumując: zdecydowanie odradzam Tarnów wszelkim szanującym się rowerzystom.
A wieczorem, by jakoś odreagować stresy, ruszyliśmy piechotą via Park Strzelecki (Mauzoleum Bema na wyspie z kaczorami) na Stare Miasto i okoliczne drewniane kościółki (zamknięte i już po ciemku, a także cmentarz) ostatecznie lądując na Rynku na piwach i kebabu w barze Efes - bardzo duży i bardzo dobry, a piwo do niego za 4 zyle :) I to by było jeśli chodzi o ten dzień na tyle, bo powrót był jakiś pokrętny, więc nie wiem sam, co by można o drodze powrotnej przez ospałe północą miasto dodać.
Acha - wpadły nowe gminy: Gromnik, Tuchów, Pleśna i Tarnów.
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 70.40km
- Teren 0.20km
- Czas 03:18
- VAVG 21.33km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
MałoPolska - dz.5: na dół
Czwartek, 29 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 2
Ze względu na zmęczenia z poprzedniego dnia, zaplanowaliśmy na początek niespieszne piesze zwiedzanie Krynicy w doborowym towarzystwie koleżanki K. i jej m. ;) Krynica rozbebłana przed szczytem ekonomicznym - wszędzie rusztowania, montaż podestów etc. - wygrodzenia i ekipy w 'rowerowych' kamilelkach i kaskach ;) Zakosztowaliśmy Jana i Józefa, porobiliśmy fotek, a następnie poszliśmy na taaakie lody! Ponoć kolejki ustawiaja się na kilkadziesiąt metrów w pogodne weekendowe popołudnia - a ponieważ był pochmurny poranek w środku tygodnia, więc kolejki nie było. Po konsumpcji na skwerku poszliśmy oglądać kolejki (i nie tylko) w miejscowym Muzeum Zabawek - placówka niewielka, ale ze wszech miar godna polecenia - są zabawki sprzed stu i więcej lat - m.in. lis zarzynający gąskę, czy tam coś w podobie ;DZ muzeum już na kwaterę - i w rowerową drogę! Najpierw pod górkę i z górki do Tylicza (tu: kościół, rynek, cerkiew), a następnie na Mochnaczkę szlakiem drewnianych cerkiewek. Niestety, zaczęło paskudnie mżyć, a nawet momentami szkwałowato loć, więc zwiedzanie kolejnych (Czyrna, Piorunka, Berest) było symboliczne-fotograficzne jeno li tylko. W Bereście wyskoczyliśmy na główną na Grybów - po drodze ostatnia, murowana cerkiew we Florynce, ale za to drewniany kościół w Kąclowej. Po minięciu zadeszczonego Grybowa i Stróży - skok w bok do Muzeum Pszczelarstwa. Muzeum tradycyjnie już nieczynne, bo późno, ale w jeszcze czynnej restauracji pożarliśmy niedrogo i supersmacznie duży obiad na bazie pyłków i miodów częściowo oparty oraz błyskawicznie (bo już zmierzchało, a musieliśmy jeszcze dojechać tego dnia do Ciężkowic) obejrzeliśmy miejscowe minizoo (też pewnie do zjedzenia), gdzie były dwie owce z czarnymi twarzami, napis "koza na zagrodzie równa wojewodzie" oraz ogromna kurza farma z domkami o nazwach odpowiednio: "Kuratorium", "Prokuratura" i "Kurna Chata", więc do Ciężkowic wyjeżdżaliśmy z ciężkim sercem (i żołądkiem).
Po drodze skoczyłem w bok w Wilczyskach przez most do nowej gminy (Korzenna), a M. popedałowała dalej - była na tyle rozpędzona, że mimo właśnie zapadłych ciemności oraz kamizelki i światełek dopiero dobre 10 minut później udało mi się ją dościgać - tuż przed Bobową.
Bobowej (Bobowy?) nie zwiedzaliśmy, bo nie było czasu. Na wjeździe do Ciężkowic, tuż za Skamieniałym Miastem dostrzegliśmy napis 'noclegi' - niestety, nikogo nie było doma - a może, zgonie z napisem wszyscy spali?... Na szczęście był Pan Taksówkarz, który miał notes, a tam telefony do innych okolicznych noclegów - i po krótkich dzwonieniach znalazł nam całkiem przyjemną kwaterkę o nazwie "Końskie Zdrowie". Gospodarzem okazał się zaś pracownik miejscowego Muzeum Przyrodniczego, który jeszcze z wieczora zdążył obsypać nas folderami tematycznymi do wożenia w sakwach!
I padliśmy, przemoczeni i zmęczeni, mimo skromnego kilometrażu, obiecując sobie kolejny dzień jako pół-restowy.
Kategoria 5. Nieśpiesznie z M.:), 4. Dzień to za mało!
- DST 105.10km
- Teren 6.50km
- Czas 05:37
- VAVG 18.71km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
MałoPolska - dz.4: najtrudniej
Środa, 28 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 0
Wstaliśmy skoro mglisty świt, a tu opadły nam mgły i wyjszło słoneczko. Nareszcie! Zwinęliśmy graty i (już grzecznie asfaltem oraz jakimiś kostkami rowerowymi) pognaliśmy na Łysą nad Dunajcem granicę. Tam pierwsze studenckie czekolady (ach mniam!) i w drogę - tym razem słowackim brzegiem Dunajca do Czerw.Klasztoru. Po drodze, podobnie zresztą jak przez większą część tego długiego dnia mijali nas słowaccy kierowcy - i omal po czwartym, czy piątym nie poryczałem się ze szczęścia i wzruszenia, gdy stało się pewne, że metr-półtora odstępu od roweru w trakcie wyprzedzania rowerów to norma, a nie jakaś szóstka w totolotku... W Czerw.Klasztorze wysiadła matryca w aparacie, więc druga część wyprawy polegała na robieniu fotek komórką. Mijając w Haligowcach najładniejsze fragmenty Pienin Słowackich powoli wtoczyliśmy się na przełęcz, a potem podobnie, tylko szybciej stoczyliśmy się w dół. Już z przełęczy (Kofola, Studencka;) widać było pięknie majaczący w oddali Lubowniański Hrad - nasz kolejny cel tego dnia. Najpierw jednak dojechaliśmy do szosy głównej, tąże do miasta i przy Lidlu (za mostem na Popradzie) wbiliśmy się pod górkę w stare miasto. Ładne, ale zaromowane bardzo - wszystkie ławeczki zajęte i nie było gdzie odsapnąć, a ciekawskie spojrzenia na nasze sakwy to nie jest to, co by mogło w perspektywie perspektywicznem się okazać.Pobłądziwszy nieco uliczkami wyjechaliśmy nad Popradem na kładkę - no to na drugą, hradową stronę - a tu Roma normalnie: wśród domków z ogródkami - sklecone ze wszystkiego szopy, ściek w ulicy i gromady miejscowej ludności... szybko (na tyle, na ile się dało) zwialiśmy pod ostrą górkę z owego getta - niestety mapa skłamała - i droga, miast prowadzić do hradu - prowadziła w góry :( Cofnęliśmy się do skraju owego armagedonu - i polną w górę! Tu nie dało rady wjechać, trzeba było wciągnąć rowery pieszo - w krzakach wyprzedziło nas pieszkom trzech śniadych dżentelmenów z tajemniczym błyskiem w oku i zębami kilkoma. Na szczęście wkrótce znaleźliśmy jakieś bardziej wypłaszczone podjazdy i do hradu dotarliśmy jak Bozia przykazała - czyli niezbyt ruchliwym, za to gładkim asfaltem. W hradzie pokaz sokolnictwa przykuł naszą uwagę na kilka chwil: był np. orzeł stepowy, którego rozpiętości skrzydeł, nawet okiem sokolim nie zmierzysz - co najwyżej miarką, a było to 2 metry. Oraz ospały puchacz. Potem na krzywy ryj załapaliśmy się na oprowadzanie po słowacku i tak to zleciało ze 2 h - a tymczasem zaczęło się chmurzyć, a tu jeszcze 60 km po górach - więc w drogę! Za Lubownią zaczął się na drodze na Mniszek miejscami stromy podjazd - ale najgorszy był wiatr, który przybrał na sile i był prosto w przednie światełko :/ W końcu osiągnęliśmy przełęcz i zaczął się zawijaśny zjazd - odbiliśmy stromo w dół z głównej szosy do najbliższej wsi, bo miała być tam cerkiewka - i była, ale nie chciało nam się z powrotem targać pod górę szosą do głównej, więc sprytnie wytaszczyliśmy pojazdy jakimiś schódkami-skrótkami.
Głód doskwierać począł z każdą chwilą coraz większy - na szczęście przed Mniszkiem była opodal drogi knajpka "U Dietricha" - a tu (oprócz jedzenia) cała menażeria - króliki, papużki, świnki, kanarki i pies rasy brodatej Dasza. Więc w sumie część do zjedzenia też ;)
Po wyprażonych serach (ja aż 3 rodzaje!) pędzikiem do Mniszka, tam kolejne graniczne zakupy czekoladowe, M. spoczęła pod potravinami - a ja skoczyłem przez granicę zaliczyć gminę Piwniczna Zdrój - i ruszyliśmy niby na Polskę, ale słowackim brzegiem Popradu, by oszczędzić sobie polskiej ruchliwej szosy i polskich kierowców, przy których można się popłakać, ale bynajmniej nie ze wzruszenia.
Poprzez Kacze ledwo asfaltowa dróżka biegła sobie wzdłuż Popradu, miejscami pozarywana i zaszutrzona - a tu nagle bęc! - się asfalt skończył. Mieliśmy już mało czasu do ciemnicy, a tu kamienista, polna droga... Nic to, jakoś się przedarliśmy, za parę kilometrów asfalt znów się pojawił. Droga była generalnie płaska, za wyjątkiem odcinka vis-a-vis Żegiestowa, gdzie za źródełkiem z przepyszna mineralką - Sulinką - raptem zrobił się podjazd - a potem zjazd. Za ostatnią wsią przed granicą - czyli Legnawą - bezpowrotnie skończyły się wszelkie słowackie asfalty, ale od spotkanych pieszych turystów z Polski dowiedzieliśmy się, że spokojnie dojedziemy polnymi drogami do granicy - i położonej za nią Muszyną oraz mostu na Popradzie.
Jeszcze przed granicą okazało się, że trzeba kawałek rowery wciągnąć pod górkę - i tak, trochę rowerowo, a trochę pieszorowerowo przekroczyliśmy słupek graniczny i za chwilę byliśmy (via jeden traktor z przyczepką rozkraczony na środku) w Muszynie.
A stąd już po ciemku całkiem do Krynicy najprostszą, czyli przez Powroźnik, gdzie M. złamała nóżkę - ale od swego roweru - i była to jedyna w ogóle awaria naszych bicykli na wyprawie.
W Krynicy zaś bezstresowo, bo mieliśmy zaklepany nocleg u kol. Kaloryny z pracy i jej mamy, które tu właśnie spędzały wakacje, więc jeszcze był miły wieczór przy czekoladzie z opowieściami dotychczasowymi.
- DST 88.40km
- Teren 7.40km
- Czas 04:32
- VAVG 19.50km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
MałoPolska - dz.3: na lekko
Wtorek, 27 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 7
Po trudach dnia poprzedniego - tym razem na lekko (tzn. M. na lekko, a ja sakwy wypchane, powiedzmy w 3/4):Z Niedzicy via zamek (którego nie zwiedzaliśmy) i spichlerz (który zwiedziliśmy) oraz cmentarz Salomonów (który odwiedziliśmy) na Falsztyn - i Frydman. Przed Frydmanem superwidokowy zjazd - i znów 55 km/h. Frydman był w ogóle ciekawy, a Dębno - kościółek. Potem przez Dunajec - i na Przełęcz Knurowską. Stromo, ale do przeżycia. Za to zjazd (gdyby nie pod wiatr) via obie Ochotnice i Tylmanową - bajka! Krótki postój pod kościołem w Dolnej (zwiedzanie i opowieści sympatycznej Pani Siostry), a potem M. na chwilę została na rozstajach - a ja pojdjechałem z kilometr zaliczyć gminę Łącko. Następnie ruchliwą trasą na Krościenko (M. chodnikiem kostkowym, póki był), gdzie zjedliśmy pyszne rzeczy w barze "Przełom". Stąd wspaniałym rowerowym (i nie tylko) mostem oraz wybitnie denną ścieżką rowerową do Szczawnicy - tu, na rowerowym ciągu pieszym nad Grajcarkiem próbował mnie rozjechać jadący na czołowe jakiś samochodowy lokals :/ Następnie wizyta na chwilę w parku zdrojowym i u źródła Wanda, która dała nam soliankę na ciąg dalszy.
Ze Szczawnicy pojechaliśmy klasyczną trasą rowerową (i peszą) przez Dunajszczańskie Przełomy do Czerw.Klasztoru. Po drodze mijaliśmy grupki sub i niesubordynowanych turystów pieszych i na rowerach. Muzeum w klasztorze było drogie, a ponadto zamknięte, więc zadowoliliśmy się Kofolą w klasztornym barku "Pod Lipą". Następnie jeszcze kawałeczek Słowacją i przez nową kładkę nad pięknym, modrym Dunajcem powróciliśmy na ojczyzny łono, czyli Sromowce wszelkie. A na koniec tamą dolnego zbiornika niedzickiego i zaczęło się zmierzchać, więc postanowiłem zeskrótować na kwaterę gruntami, co odbiło się błotem, krzaczorami, kamorami i znienacką bacówką z przyjaznym owczarkiem rasy białej i jeszcze zabytkowa kapliczka i już byliśmy w domu.
- DST 62.40km
- Teren 0.40km
- Czas 03:06
- VAVG 20.13km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
MałoPolska - dz.2: najwyżej
Poniedziałek, 26 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 11
Po noclegu u gościnnych Wujostwa Przyszywanego w Witowie - trasa niezbyt długa, ale wielce górzysta: z Witowa najpierw w dół do Chochołowa, ale potem całkiem pod górę do Zębu - i zjazd do Szaflar. Tu popas pod spożywczym - i dalej na Gronków i na Spisz - do Przełomu Białki. A stąd: Trybsz, przełęcz, zjazd do Łapszów Wszelkich - i wreszcie na noc do Niedzicy.Prawie cały dzień centralnie pod wiatr - na szczęście pod największy podjazd był nieco boczniejszy. Na zjazdach prędkość dochodziła do ok. 55 km/h.
Nowe gminy: Poronin, Biały Dunajec, Szaflary i Łapsze Niżne. I 7000 km w tym roku :)
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 39.00km
- Teren 0.60km
- Czas 02:16
- VAVG 17.21km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
MałoPolska - dz.1: na miejsce
Niedziela, 25 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 4
Początek wyprawy małopolsko-słowackiej:Najpierw od M. na Kaliszczańską na pekap, potem tymże do Krakowa - tu rundka po zabytkach oraz inszych Plantach - na Kaźmirzu trafiliśmy na Małopolski Festiwal Smaków ;)
A z Krakowa do Zakopanego kolejną koleją - i stąd już po ciemności rowerami do Witowa. Pierwsze podjazdy i zjazdy - szkoda tylko, że trasa po omacku.
Nowe gminy: Zakopane i Kościelisko.
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 18.20km
- Teren 3.10km
- Czas 00:51
- VAVG 21.41km/h
- Temperatura 26.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Uć poserwisowo-przedwyjazdowa
Sobota, 24 sierpnia 2013 · dodano: 24.08.2013 | Komentarze 2
Najpierw MPK-iem do Sanatorium Pod Zębatką po odbiór roweru - ostateczny koszt leniuchowania Meridy zamknął się w ok. 570 zł.Następnie do d. i z d. do M. częściowo terenowo, bo przez Kosodrzewinowe Opłotki.
Forma po 2 tygodniach bez roweru bolesna - zwłaszcza, że pod (umiarkowany) wiatr - ale Meri znów śmiga! :D
Póki co bezsakwowo - z plecaczkiem - ale od jutra sakwy i góry i gmin nowych krocie i w ogóle ho ho!... ;)
Kategoria 1. Only Uć
- DST 21.40km
- Teren 1.40km
- Czas 01:11
- VAVG 18.08km/h
- Temperatura 16.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Wyprawa na koniec napędu
Sobota, 10 sierpnia 2013 · dodano: 10.08.2013 | Komentarze 15
Po wczorajszym zgnojeniu burzowo-napędowym - od rana dylemat: jechać, czy nie jechać Meridą od M. do p. na L.? W dodatku nadal padało. Ale, że zaczęło przestawać - decyzja jedyna słuszna mogła być tylko jedna: jechać!!Najpierw więc trasą klasyczną - na skrzyżowaniu w Wiskitnie napęd nagle dostał luzu, więc ruszając ze świateł - zostałem w miejscu, a tu tira-rira i inne mniejsze z tyłu, obok etc.
Jakoś przedarłem się na pobocze, napęd zaskoczył (pozytywnie) - wziuuu! na przełożeniu 2/6 dalej. Ale już nawet ten bieg przestał dobrze działac. Najmniejsze górki - przełożenia 1/3, może 1/4 - z górek wszelkie cięższe - przeskakują tak samo. Nic to, myślę sobie, jakoś dojadę. Po kilku kilometrach rozpadało się znów paskudnie, napęd skacze, ja pod przednio boczny wiatr i deszcz, a spóźnić się nie mogę za bardzo - średnia prędkość ok. 19,5-20 km/h, kadencja zabójcza, mało nóg nie powyrywa z dupy korzeni... Jakoś przedarłem się przez opłotki, w samych imponderabiliach Rudej, na głównym skrzyżowaniu ruszam na zielonym - a tu trzask! bęc! trrrrach! - coś metalowego odpadło, wózek wygięty pod kątem 45 stopni. zszedłem z rowerzycy, badam butem, docisnąłem - nieco się wyprostował. Wsiadam, próbuję: terkocze przeraźliwie, ale ma opór, jedzie. No to ostrożnie dalej na jedynce, do p. na L. jeszcze ze 4 km, asfalt, potem terenem, żeby jak najkrócej, tam - błoto, kałuże, mżawa, terkoczący napęd. I jak już dojeżdżałem - podczas ostatniej próby zmiany z jedynki na dwójkę (szybciej! szybciej!!) - nagłe zblokowanie tylnego koła (=hamowanie w miejscu), wózek (sic!) wskoczył między zębatki, a koło - ma-sa-kra!
Doniosłem rower na miejsce, bo nawet toczyć go nie było jak - tylne koło całkiem zblokowane.
A teraz coś zjem, no bo co.
Update:
Nie mam nic do żarcia :( Ale za to odblokowałem koło, wyrywając ze szponów szprych przerzutkę i całą resztę. To z pewnością jest już koniec napędu, przynajmniej w takiej postaci, jak dotąd.
Hulaj noga - bajka nie ma!
Update statystyczny:
Od założenia, do głośnego;) końca napęd przejechał - co następuje:
5765.10km - Dystans całkowity (w tym 287,2 km w terenie, co stanowi 5% całości)
278h 43min - Czas aktywności
20.68km/h - Średnia prędkość
135 (na - uwaga - 138 maksymalnie możliwych w tym okresie!) dni z jazdą rowerem - średnia długość trasy wyniosła 42,7 km - w czasie 2 h i 3 min.
Kategoria 2. Opłotki, czyli mniej niż seta
- DST 40.40km
- Teren 2.50km
- Czas 02:12
- VAVG 18.36km/h
- Temperatura 28.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Straszność w Opłotkach, Groza w mieście Uć
Piątek, 9 sierpnia 2013 · dodano: 09.08.2013 | Komentarze 2
Od M. via najkrótszą klasyczną opłotkową terenową trasą do p. na L. - straszność w napędzie: 21,4 km w 1 h 3 minuty.Ale to jeszcze nic.
Z p. na L. do R. popomagać - i niestety za mną przylazła wielka chmura - wielka na pół Polski, bo jak się wypiętrzyła o 13.00 nad Tatrami i Krakowem, tak po 18.00 zszarzyła horyzont. Nim pomogłem - wisiała już nad południową częścią miasta Uć, ale nie było wyjścia - trzeba było wracać do M. W momencie wyjazdu zrobiło się dosłownie czarno - latarnie na ulicach nie świeciły - i chociaż był jeszcze dzień, a jakże - ledwo widziałem jezdnię! Po chwili zaczęły spadać wielkie pojedyncze kropy, a po 10 minutach - jak lunęło! - ino zdążyłem zakręcić pod wiatę przystankową, która była akurat tuż przy trasie.
Lało i waliło piorunami dobre 3 kwadranse - w końcu nieco ucichło, więc w drogę. Pojechałem drogami rowerowymi (ze względu na rwące strumienie wody na jezdniach) - po chwili znów zaczęło lać. W strugach wody i przy nadal nie działających latarniach ulicznych (w międzyczasie się ściemniło, a latarnie nie działały, bo pewnie walnął w jakiś transformator piorun) jechałem kompletnie po omacku - napęd całkiem momentami wariował, przerzutki nie działały, groza i makabra...
W końcu dojechałem. Z pięknym czasem i toną wody w sakwach.
Niech żyje przygoda. Ja wysiadam.
Kategoria 2. Opłotki, czyli mniej niż seta