Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 89267.43 kilometrów - w tym 3446.39 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.00 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2013

Dystans całkowity:908.60 km (w terenie 52.20 km; 5.75%)
Czas w ruchu:45:43
Średnia prędkość:19.87 km/h
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:50.48 km i 2h 32m
Więcej statystyk
  • DST 110.80km
  • Teren 2.30km
  • Czas 05:47
  • VAVG 19.16km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

MałoPolska - dz.7: na płask

Sobota, 31 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 0

Od rana nam świeciło, więc zebraliśmy się czem-prędzej, by opuścić ten cały Tarnów - celem były na początek tarnowskie Mościce. Znów jakimiś wrednymi ciągami - potem było trochę rowerowej asfaltówki wzdłuż północnej obwodnicy. W Mościcach zerknęliśmy na przedwojenne budownictwo, zjedliśmy w Parku Kwiatkowskiego koło knajpy "Rotunda" śniadanie ze sklepu - i już byliśmy za Tarnowem. Po przejechaniu mostu na Dunajcu (żegnaj nam!) przez Wierzchosławice - tu muzeum takiego Pana Z Wąsami, za którym skierowano onegdaj list gończy - ale nie był to Wałęsa, tylko Witos. Znudzona pani muzealna opowiedziała nam co i jak - ale ekspozycja ciekawa, pełna archiwalnych zdjęć sprzed wojny.
Stąd ruszyliśmy przez lasy na zachód - trochę asfaltowo, trochę bez - przez Borzęcin, gdzie jakiś villageciclechic próbował mi wjechać pod rozpędzone koło do Szczurowej. Wszędzie przydrożne kapliczki, co drugi dom momentami. Bardzo pobożna okolica. Szczurowa okazała się w remoncie po powodzi lokalnej - wszystko - chodniki, jezdnia, dworek etc. rozbabrane - może to była Szczurowa Wodna?... Ale za to był ślub z wystrzałami (niech żyje straszenie kundli wiejskich!). Zaczęło się granatowić chmurnie, więc przez kolejne wsie pędzikiem - do Uścia Solnego. Tu miało być trochę starej drewnianej zabudowy - i rzeczywiście było. Trochę.
Następnie most na Rabie - i na południe - na Bochnię - uciekając przed burzą. Dotąd było silnie pod wiatr i ciężko, choć plaskato - teraz stało się boczniej, choć równie plaskato.
Zaliczywszy obrzeża gminy Bochnia, o ciekawym, przypominającym bodaj Czechosłowację po Monachijskim Traktacje kształcje - skręciliśmy w Niepołomicką Puszczę. Drogę zagrodził leśniczego szlaban, ale była to piękna, równa asfaltówka prowadząca w głąb puszczy. Spodziewałem się raczej odludzia, a tu chmary rowerzystów, rolkarzy, pieszych - jakoś jednak bezkolizyjnie i reasumując bardzo przyjemnie się ową jechało. Drzewa wokół też na pierwszy już rzut oka puszczańskie - stare i pokrętne.
Po przejechaniu tak paru kilometrów nastał rozstaj - i po krótkich deliberacjach z miejscową rodzinką rowerową skręciliśmy na północ, a następnie znów na zachód - i wjechaliśmy na tzw. Drogę Królewską, którą dojechaliśmy do królewskich Niepołomic. Po drodze był jeszcze uschnięty dąb zasadzony na cześć innego suchego dębu, pod którym polował bodaj August Sas - ciekawe, czy także cierpiący na suchoty? Co prawda ksywę miał Mocny, ale może tylko w dębie? Tfy, gębie?...
Niepołomice okazały się bardzo ładnym i bardzo zatłoczonym przez turystów miasteczkiem - w centrum naszą uwagę zwróciły bardzo sensowne, wąziutkie (bo jednokierunkowe) pasy na jezdni tylko dla rowerów - asfalt jak marzenie! Po obejrzeniu kościoła Iluś Tam Męczenników (na ścianie była półeczka z pleksi, a za tym pleksi jakieś kości, czaszki i piszczele ku obejrzeniu - aż cud prawdziwy, że żaden miejski burek się dotąd nie pożywił) objechaliśmy słynny zamek, zwany drugim Wawlem. Gdy dojechaliśmy do bramy i nim zdążyliśmy zsiąść z rowerów, drogę zastąpił nam wybitnie chamski pan portier, który zagradzając nam wejście wyciągnął łapę ku tablicy, gdzie był przekreślony pies, lód i rower i zapytał: "co, nie widzą?". "Ależ widzą, tylko jeszcze nie zdążyli, więc stawiamy rowery tu i już". Na to pan "Gdzie tu?! Po drugiej stronie jest stojak na rowery! Tu to ja mam dziś trzy wesela!". Faktycznie - dziedziniec zatłoczony, no tośmy postawili tam, gdzie kazał i najpierw ja wlazłem pooglądać i pocykać komórką foty, a potem M. Jak robiłem ostatnią fotę (w bramie na wejściu) to się na mnie rozdarł, żebym "nie blokował wejścia gościom!". Na to mu powiedziałem, że ja też tu jestem gość ;) Po czym na odchodnym, z udanym zainteresowaniem spytałem niby: "to mówisz pan, że masz tu dziś trzy wesela?" Po odpowiedzi typu "E he" pan usłyszał następnie, że niech się w takim razie bardziej weseli, bo jakby miał cztery, to mógłby mieć przy okazji jeden pogrzeb. Nie wiemy czy zrozumiał, ale specjalnie nas to nie zainteresowało, a pan ów tuż po tym jak opuściliśmy obiekt zamknął go na cztery spusty! :D
Po owych deliberacjach ruszyliśmy ku Wisłu i (majaczącemu z oddali) przemysłu Nowej Huty - ale południowym brzegiem. I tak sobie jechaliśmy aż do granic Krakowa (zaliczając przy okazji kolejną gminę - Wieliczka) wzdłuż wiślanych wałów. Po drodze był pożar chynchów, potem zrobił się Kraków i coraz bardziej miastowo oraz kościół, który nie udawał kury, tylko wręcz dinozaura. Może zresztą podwawelskiego.
W końcu wjechaliśmy na trasę imienia Botewa (Bułgar taki, sprawdzałem w podstawówce, to wiem!) i bardzo przyzwoitą asfaltową dedeerówą dociągnęliśmy już w centrum do wiślanego mostu - i dalej rowerowymi bulwarami (mijając już w zmierzchu Wawla) do Alei Trzech Wieszczów. I tu na koniec jeszcze były kombinacje w stylu niewiadomym, bo chodnik krzywy, wąski i pełen ludzi i parkujących aut, następnie pas tylko dla busów i taksówek, a potem dwa, czy trzy pasy cholernego i bardzo szybkiego ruchu. W końcu zazwyczaj jechaliśmy zabronionymi buspasami, potem jakimiś bocznymi robiąc kółko niepotrzebne całkiem i dotarliśmy do noclegowni "Nawojka" już po ciemku w momencie, gdy zaczęło kropić. A tu pełna kultura - pozwolili naszym rowerom nocować u nas w pokoju, w dodatku ubolewając, że nie mają dla nich dodatkowych posłań :D Niech żyje Kraków!
No, a potem to i jeszcze włóczyliśmy się po pobliskim Starym Mieście chyba do północy, natrafiając na Festiwal Świateł - i to w mżawie. Ale to już całkiem inna, bo piesza historia z żarciem gruzińskim w tle ;)

  • DST 44.00km
  • Czas 02:08
  • VAVG 20.62km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

MałoPolska - dz.6: najbardziej lajtowo

Piątek, 30 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 2

Od rana postanowiliśmy pozwiedzać pieszo Ciężkowice - miasteczko godne najwyższego polecenia! Położone na pagórze, z rozległym rynkiem wspartym na podcieniowych chatach - opodal kościół żywo przypominający gotyk ("zły dotyk boli całe życie - ale zły gotyk boli całą wieczność!"). Uwagę przykuwa również podkościelna tablica ogłoszeniowa ("kury, jarząbki sprzedam; szatany wypędzam - egzorcysta siódmej klasy" etc.). Po zjedzeniu rynkowego śniadania przy makiecie województwa małopolskiego (w 10 sekund można przemierzyć naszą rowerową trasę!) ruszyliśmy na obchód Skamieniałego Miasta - już pod jedną z pierwszych skałek - Czarownicą - rąbnąłem się w łeb o poręcz barierki, gdy wyginałem śmiało ciało celem kadru uchwycenia najkorzystniej. Potem udaliśmy się niebieskim szlakiem via pozostałe skałki - najciekawsza była taka z krzyżem - w formie nieregularnego sześcianu z wewnętrzną szczeliną o szerokości kilkudziesięciu cm, którą prowadzi najkrótszy, bo liczący z 5 m długości szlak na górę - coś w sam raz dla kol. Meteora;). Góra była niestety zajęta przez jakiegoś pątnika rozwalonego plackiem pod krzyżem.
Stąd ruszyliśmy do Wąwozu Czarownic (był) i Wodospadu (wysechł). A potem już na kwaterę pakować graty i żegnać gospodarza, jednak nie na długo - wkrótce przywitaliśmy się z nim ponownie - tym razem w Muzeum Przyrodniczym, które jest interaktywne i zawiera głównie wypchaną kolekcję ptaków i ssaków jego twórcy - Pana Tomka (Włodzimierza bodaj). Pan Tomek (i Pani Tomek) mieli prawdziwe leśne zoo - zbierali zwierzaki, które były chore i ranne i je leczyli, a później wypuszczali na wolność, lub zatrzymywali w obszernym ogródku. Pan Tomek był ponadto zapalonym myśliwym, polującym na owe wypuszczone oraz dzikie - więc summa summarum było co wypychać! Ale twórcy muzeum jakoś nie wypchano ostatecznie. Ponadto ukochał przyrodę, co widać po zbiorach oraz infokiosku multiaktywniemedialnym, choć w ścianie.
Po odwiedzeniu Chaty W. Tomka, ponownie obdarowani folderami, ruszyliśmy na Tuchów - ruch przeogromny, tiry, brak pobocza - ale na szczęście gładki asfalt, a przed miastem odbiliśmy w boczną szosę wjeżdżając do miasteczka bezkolizyjnie wprost na rynek. Tam równie pyszne (i tańsze, choć mniejsze) lody jak w Krynicy oraz ratusz i św. Florian - patron sikawek. Ponieważ nadal nie padało (i tak już miało pozostać tego dnia) - w boczną na Pleśną. Po drodze kilka krótkich, omal już ostatnich podjazdów i cmentarz z I wojny (kilka mijaliśmy wcześniej przed Tuchowem) - pokłosie operacji gorlickiej.
Za Pleśną wypłaszczyło się beznadziejnie - a my cały czas wzdłuż Białej - na Rzuchową, stąd już ruchliwą szosą via Koszyce do granic Tarnowa. Przed granicą - piękna panorama na bloczyska w oddaleniu.
Zaczął się Tarnów - i zaczęło się chyba najgorsze pod względem rowerowym miasto, po jakim miałem okazję jeździć - wszędzie, nawet wzdłuż bocznych ulic kostkowe ciągi pieszych rowerzystów - bez wjazdów i zjazdów - pierdolca można dostać :/ W takich momentach staję się NAPRAWDĘ agresywnym rowerzystą, skłonnym do rozjeżdżania wszystkiego i wszystkich oraz bycia rozjeżdżanym (na skrzyżowaniach, które pokonywałem z racji braku zjazdów i wjazdów jezdnią via wysoki krawężnik, robiąc niebezpieczne zygzaki). Jakoś dotarliśmy na dworzec PKP (gdzie zawczasu kupiliśmy bilety z Krakowa do Łodzi, żeby mieć w pociągu miejsce dla rowerów), potem do baru mlecznego "Smakosz" (gdzie niedrogo i smacznie, aczkolwiek maaaało!) i na zaklepaną wcześniej kwaterę w bursie "Karabela". Tam, mimo, iż wcześniej telefonicznie informowałem, że będą 2 rowery i żeby mieli gdzie je przechować, okazało się, że rowery mają całą noc stać na ogólnie uczęszczanym korytarzu :<
Reasumując: zdecydowanie odradzam Tarnów wszelkim szanującym się rowerzystom.
A wieczorem, by jakoś odreagować stresy, ruszyliśmy piechotą via Park Strzelecki (Mauzoleum Bema na wyspie z kaczorami) na Stare Miasto i okoliczne drewniane kościółki (zamknięte i już po ciemku, a także cmentarz) ostatecznie lądując na Rynku na piwach i kebabu w barze Efes - bardzo duży i bardzo dobry, a piwo do niego za 4 zyle :) I to by było jeśli chodzi o ten dzień na tyle, bo powrót był jakiś pokrętny, więc nie wiem sam, co by można o drodze powrotnej przez ospałe północą miasto dodać.
Acha - wpadły nowe gminy: Gromnik, Tuchów, Pleśna i Tarnów.

  • DST 70.40km
  • Teren 0.20km
  • Czas 03:18
  • VAVG 21.33km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

MałoPolska - dz.5: na dół

Czwartek, 29 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 2

Ze względu na zmęczenia z poprzedniego dnia, zaplanowaliśmy na początek niespieszne piesze zwiedzanie Krynicy w doborowym towarzystwie koleżanki K. i jej m. ;) Krynica rozbebłana przed szczytem ekonomicznym - wszędzie rusztowania, montaż podestów etc. - wygrodzenia i ekipy w 'rowerowych' kamilelkach i kaskach ;) Zakosztowaliśmy Jana i Józefa, porobiliśmy fotek, a następnie poszliśmy na taaakie lody! Ponoć kolejki ustawiaja się na kilkadziesiąt metrów w pogodne weekendowe popołudnia - a ponieważ był pochmurny poranek w środku tygodnia, więc kolejki nie było. Po konsumpcji na skwerku poszliśmy oglądać kolejki (i nie tylko) w miejscowym Muzeum Zabawek - placówka niewielka, ale ze wszech miar godna polecenia - są zabawki sprzed stu i więcej lat - m.in. lis zarzynający gąskę, czy tam coś w podobie ;D
Z muzeum już na kwaterę - i w rowerową drogę! Najpierw pod górkę i z górki do Tylicza (tu: kościół, rynek, cerkiew), a następnie na Mochnaczkę szlakiem drewnianych cerkiewek. Niestety, zaczęło paskudnie mżyć, a nawet momentami szkwałowato loć, więc zwiedzanie kolejnych (Czyrna, Piorunka, Berest) było symboliczne-fotograficzne jeno li tylko. W Bereście wyskoczyliśmy na główną na Grybów - po drodze ostatnia, murowana cerkiew we Florynce, ale za to drewniany kościół w Kąclowej. Po minięciu zadeszczonego Grybowa i Stróży - skok w bok do Muzeum Pszczelarstwa. Muzeum tradycyjnie już nieczynne, bo późno, ale w jeszcze czynnej restauracji pożarliśmy niedrogo i supersmacznie duży obiad na bazie pyłków i miodów częściowo oparty oraz błyskawicznie (bo już zmierzchało, a musieliśmy jeszcze dojechać tego dnia do Ciężkowic) obejrzeliśmy miejscowe minizoo (też pewnie do zjedzenia), gdzie były dwie owce z czarnymi twarzami, napis "koza na zagrodzie równa wojewodzie" oraz ogromna kurza farma z domkami o nazwach odpowiednio: "Kuratorium", "Prokuratura" i "Kurna Chata", więc do Ciężkowic wyjeżdżaliśmy z ciężkim sercem (i żołądkiem).
Po drodze skoczyłem w bok w Wilczyskach przez most do nowej gminy (Korzenna), a M. popedałowała dalej - była na tyle rozpędzona, że mimo właśnie zapadłych ciemności oraz kamizelki i światełek dopiero dobre 10 minut później udało mi się ją dościgać - tuż przed Bobową.
Bobowej (Bobowy?) nie zwiedzaliśmy, bo nie było czasu. Na wjeździe do Ciężkowic, tuż za Skamieniałym Miastem dostrzegliśmy napis 'noclegi' - niestety, nikogo nie było doma - a może, zgonie z napisem wszyscy spali?... Na szczęście był Pan Taksówkarz, który miał notes, a tam telefony do innych okolicznych noclegów - i po krótkich dzwonieniach znalazł nam całkiem przyjemną kwaterkę o nazwie "Końskie Zdrowie". Gospodarzem okazał się zaś pracownik miejscowego Muzeum Przyrodniczego, który jeszcze z wieczora zdążył obsypać nas folderami tematycznymi do wożenia w sakwach!
I padliśmy, przemoczeni i zmęczeni, mimo skromnego kilometrażu, obiecując sobie kolejny dzień jako pół-restowy.

  • DST 105.10km
  • Teren 6.50km
  • Czas 05:37
  • VAVG 18.71km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

MałoPolska - dz.4: najtrudniej

Środa, 28 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 0

Wstaliśmy skoro mglisty świt, a tu opadły nam mgły i wyjszło słoneczko. Nareszcie! Zwinęliśmy graty i (już grzecznie asfaltem oraz jakimiś kostkami rowerowymi) pognaliśmy na Łysą nad Dunajcem granicę. Tam pierwsze studenckie czekolady (ach mniam!) i w drogę - tym razem słowackim brzegiem Dunajca do Czerw.Klasztoru. Po drodze, podobnie zresztą jak przez większą część tego długiego dnia mijali nas słowaccy kierowcy - i omal po czwartym, czy piątym nie poryczałem się ze szczęścia i wzruszenia, gdy stało się pewne, że metr-półtora odstępu od roweru w trakcie wyprzedzania rowerów to norma, a nie jakaś szóstka w totolotku... W Czerw.Klasztorze wysiadła matryca w aparacie, więc druga część wyprawy polegała na robieniu fotek komórką. Mijając w Haligowcach najładniejsze fragmenty Pienin Słowackich powoli wtoczyliśmy się na przełęcz, a potem podobnie, tylko szybciej stoczyliśmy się w dół. Już z przełęczy (Kofola, Studencka;) widać było pięknie majaczący w oddali Lubowniański Hrad - nasz kolejny cel tego dnia. Najpierw jednak dojechaliśmy do szosy głównej, tąże do miasta i przy Lidlu (za mostem na Popradzie) wbiliśmy się pod górkę w stare miasto. Ładne, ale zaromowane bardzo - wszystkie ławeczki zajęte i nie było gdzie odsapnąć, a ciekawskie spojrzenia na nasze sakwy to nie jest to, co by mogło w perspektywie perspektywicznem się okazać.
Pobłądziwszy nieco uliczkami wyjechaliśmy nad Popradem na kładkę - no to na drugą, hradową stronę - a tu Roma normalnie: wśród domków z ogródkami - sklecone ze wszystkiego szopy, ściek w ulicy i gromady miejscowej ludności... szybko (na tyle, na ile się dało) zwialiśmy pod ostrą górkę z owego getta - niestety mapa skłamała - i droga, miast prowadzić do hradu - prowadziła w góry :( Cofnęliśmy się do skraju owego armagedonu - i polną w górę! Tu nie dało rady wjechać, trzeba było wciągnąć rowery pieszo - w krzakach wyprzedziło nas pieszkom trzech śniadych dżentelmenów z tajemniczym błyskiem w oku i zębami kilkoma. Na szczęście wkrótce znaleźliśmy jakieś bardziej wypłaszczone podjazdy i do hradu dotarliśmy jak Bozia przykazała - czyli niezbyt ruchliwym, za to gładkim asfaltem. W hradzie pokaz sokolnictwa przykuł naszą uwagę na kilka chwil: był np. orzeł stepowy, którego rozpiętości skrzydeł, nawet okiem sokolim nie zmierzysz - co najwyżej miarką, a było to 2 metry. Oraz ospały puchacz. Potem na krzywy ryj załapaliśmy się na oprowadzanie po słowacku i tak to zleciało ze 2 h - a tymczasem zaczęło się chmurzyć, a tu jeszcze 60 km po górach - więc w drogę! Za Lubownią zaczął się na drodze na Mniszek miejscami stromy podjazd - ale najgorszy był wiatr, który przybrał na sile i był prosto w przednie światełko :/ W końcu osiągnęliśmy przełęcz i zaczął się zawijaśny zjazd - odbiliśmy stromo w dół z głównej szosy do najbliższej wsi, bo miała być tam cerkiewka - i była, ale nie chciało nam się z powrotem targać pod górę szosą do głównej, więc sprytnie wytaszczyliśmy pojazdy jakimiś schódkami-skrótkami.
Głód doskwierać począł z każdą chwilą coraz większy - na szczęście przed Mniszkiem była opodal drogi knajpka "U Dietricha" - a tu (oprócz jedzenia) cała menażeria - króliki, papużki, świnki, kanarki i pies rasy brodatej Dasza. Więc w sumie część do zjedzenia też ;)
Po wyprażonych serach (ja aż 3 rodzaje!) pędzikiem do Mniszka, tam kolejne graniczne zakupy czekoladowe, M. spoczęła pod potravinami - a ja skoczyłem przez granicę zaliczyć gminę Piwniczna Zdrój - i ruszyliśmy niby na Polskę, ale słowackim brzegiem Popradu, by oszczędzić sobie polskiej ruchliwej szosy i polskich kierowców, przy których można się popłakać, ale bynajmniej nie ze wzruszenia.
Poprzez Kacze ledwo asfaltowa dróżka biegła sobie wzdłuż Popradu, miejscami pozarywana i zaszutrzona - a tu nagle bęc! - się asfalt skończył. Mieliśmy już mało czasu do ciemnicy, a tu kamienista, polna droga... Nic to, jakoś się przedarliśmy, za parę kilometrów asfalt znów się pojawił. Droga była generalnie płaska, za wyjątkiem odcinka vis-a-vis Żegiestowa, gdzie za źródełkiem z przepyszna mineralką - Sulinką - raptem zrobił się podjazd - a potem zjazd. Za ostatnią wsią przed granicą - czyli Legnawą - bezpowrotnie skończyły się wszelkie słowackie asfalty, ale od spotkanych pieszych turystów z Polski dowiedzieliśmy się, że spokojnie dojedziemy polnymi drogami do granicy - i położonej za nią Muszyną oraz mostu na Popradzie.
Jeszcze przed granicą okazało się, że trzeba kawałek rowery wciągnąć pod górkę - i tak, trochę rowerowo, a trochę pieszorowerowo przekroczyliśmy słupek graniczny i za chwilę byliśmy (via jeden traktor z przyczepką rozkraczony na środku) w Muszynie.
A stąd już po ciemku całkiem do Krynicy najprostszą, czyli przez Powroźnik, gdzie M. złamała nóżkę - ale od swego roweru - i była to jedyna w ogóle awaria naszych bicykli na wyprawie.
W Krynicy zaś bezstresowo, bo mieliśmy zaklepany nocleg u kol. Kaloryny z pracy i jej mamy, które tu właśnie spędzały wakacje, więc jeszcze był miły wieczór przy czekoladzie z opowieściami dotychczasowymi.

  • DST 88.40km
  • Teren 7.40km
  • Czas 04:32
  • VAVG 19.50km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

MałoPolska - dz.3: na lekko

Wtorek, 27 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 7

Po trudach dnia poprzedniego - tym razem na lekko (tzn. M. na lekko, a ja sakwy wypchane, powiedzmy w 3/4):
Z Niedzicy via zamek (którego nie zwiedzaliśmy) i spichlerz (który zwiedziliśmy) oraz cmentarz Salomonów (który odwiedziliśmy) na Falsztyn - i Frydman. Przed Frydmanem superwidokowy zjazd - i znów 55 km/h. Frydman był w ogóle ciekawy, a Dębno - kościółek. Potem przez Dunajec - i na Przełęcz Knurowską. Stromo, ale do przeżycia. Za to zjazd (gdyby nie pod wiatr) via obie Ochotnice i Tylmanową - bajka! Krótki postój pod kościołem w Dolnej (zwiedzanie i opowieści sympatycznej Pani Siostry), a potem M. na chwilę została na rozstajach - a ja pojdjechałem z kilometr zaliczyć gminę Łącko. Następnie ruchliwą trasą na Krościenko (M. chodnikiem kostkowym, póki był), gdzie zjedliśmy pyszne rzeczy w barze "Przełom". Stąd wspaniałym rowerowym (i nie tylko) mostem oraz wybitnie denną ścieżką rowerową do Szczawnicy - tu, na rowerowym ciągu pieszym nad Grajcarkiem próbował mnie rozjechać jadący na czołowe jakiś samochodowy lokals :/ Następnie wizyta na chwilę w parku zdrojowym i u źródła Wanda, która dała nam soliankę na ciąg dalszy.
Ze Szczawnicy pojechaliśmy klasyczną trasą rowerową (i peszą) przez Dunajszczańskie Przełomy do Czerw.Klasztoru. Po drodze mijaliśmy grupki sub i niesubordynowanych turystów pieszych i na rowerach. Muzeum w klasztorze było drogie, a ponadto zamknięte, więc zadowoliliśmy się Kofolą w klasztornym barku "Pod Lipą". Następnie jeszcze kawałeczek Słowacją i przez nową kładkę nad pięknym, modrym Dunajcem powróciliśmy na ojczyzny łono, czyli Sromowce wszelkie. A na koniec tamą dolnego zbiornika niedzickiego i zaczęło się zmierzchać, więc postanowiłem zeskrótować na kwaterę gruntami, co odbiło się błotem, krzaczorami, kamorami i znienacką bacówką z przyjaznym owczarkiem rasy białej i jeszcze zabytkowa kapliczka i już byliśmy w domu.

  • DST 62.40km
  • Teren 0.40km
  • Czas 03:06
  • VAVG 20.13km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

MałoPolska - dz.2: najwyżej

Poniedziałek, 26 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 11

Po noclegu u gościnnych Wujostwa Przyszywanego w Witowie - trasa niezbyt długa, ale wielce górzysta: z Witowa najpierw w dół do Chochołowa, ale potem całkiem pod górę do Zębu - i zjazd do Szaflar. Tu popas pod spożywczym - i dalej na Gronków i na Spisz - do Przełomu Białki. A stąd: Trybsz, przełęcz, zjazd do Łapszów Wszelkich - i wreszcie na noc do Niedzicy.
Prawie cały dzień centralnie pod wiatr - na szczęście pod największy podjazd był nieco boczniejszy. Na zjazdach prędkość dochodziła do ok. 55 km/h.
Nowe gminy: Poronin, Biały Dunajec, Szaflary i Łapsze Niżne. I 7000 km w tym roku :)

  • DST 39.00km
  • Teren 0.60km
  • Czas 02:16
  • VAVG 17.21km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

MałoPolska - dz.1: na miejsce

Niedziela, 25 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 4

Początek wyprawy małopolsko-słowackiej:
Najpierw od M. na Kaliszczańską na pekap, potem tymże do Krakowa - tu rundka po zabytkach oraz inszych Plantach - na Kaźmirzu trafiliśmy na Małopolski Festiwal Smaków ;)
A z Krakowa do Zakopanego kolejną koleją - i stąd już po ciemności rowerami do Witowa. Pierwsze podjazdy i zjazdy - szkoda tylko, że trasa po omacku.
Nowe gminy: Zakopane i Kościelisko.

  • DST 18.20km
  • Teren 3.10km
  • Czas 00:51
  • VAVG 21.41km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uć poserwisowo-przedwyjazdowa

Sobota, 24 sierpnia 2013 · dodano: 24.08.2013 | Komentarze 2

Najpierw MPK-iem do Sanatorium Pod Zębatką po odbiór roweru - ostateczny koszt leniuchowania Meridy zamknął się w ok. 570 zł.
Następnie do d. i z d. do M. częściowo terenowo, bo przez Kosodrzewinowe Opłotki.
Forma po 2 tygodniach bez roweru bolesna - zwłaszcza, że pod (umiarkowany) wiatr - ale Meri znów śmiga! :D
Póki co bezsakwowo - z plecaczkiem - ale od jutra sakwy i góry i gmin nowych krocie i w ogóle ho ho!... ;)
Kategoria 1. Only Uć


  • DST 21.40km
  • Teren 1.40km
  • Czas 01:11
  • VAVG 18.08km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wyprawa na koniec napędu

Sobota, 10 sierpnia 2013 · dodano: 10.08.2013 | Komentarze 15

Po wczorajszym zgnojeniu burzowo-napędowym - od rana dylemat: jechać, czy nie jechać Meridą od M. do p. na L.? W dodatku nadal padało. Ale, że zaczęło przestawać - decyzja jedyna słuszna mogła być tylko jedna: jechać!!
Najpierw więc trasą klasyczną - na skrzyżowaniu w Wiskitnie napęd nagle dostał luzu, więc ruszając ze świateł - zostałem w miejscu, a tu tira-rira i inne mniejsze z tyłu, obok etc.
Jakoś przedarłem się na pobocze, napęd zaskoczył (pozytywnie) - wziuuu! na przełożeniu 2/6 dalej. Ale już nawet ten bieg przestał dobrze działac. Najmniejsze górki - przełożenia 1/3, może 1/4 - z górek wszelkie cięższe - przeskakują tak samo. Nic to, myślę sobie, jakoś dojadę. Po kilku kilometrach rozpadało się znów paskudnie, napęd skacze, ja pod przednio boczny wiatr i deszcz, a spóźnić się nie mogę za bardzo - średnia prędkość ok. 19,5-20 km/h, kadencja zabójcza, mało nóg nie powyrywa z dupy korzeni... Jakoś przedarłem się przez opłotki, w samych imponderabiliach Rudej, na głównym skrzyżowaniu ruszam na zielonym - a tu trzask! bęc! trrrrach! - coś metalowego odpadło, wózek wygięty pod kątem 45 stopni. zszedłem z rowerzycy, badam butem, docisnąłem - nieco się wyprostował. Wsiadam, próbuję: terkocze przeraźliwie, ale ma opór, jedzie. No to ostrożnie dalej na jedynce, do p. na L. jeszcze ze 4 km, asfalt, potem terenem, żeby jak najkrócej, tam - błoto, kałuże, mżawa, terkoczący napęd. I jak już dojeżdżałem - podczas ostatniej próby zmiany z jedynki na dwójkę (szybciej! szybciej!!) - nagłe zblokowanie tylnego koła (=hamowanie w miejscu), wózek (sic!) wskoczył między zębatki, a koło - ma-sa-kra!
Doniosłem rower na miejsce, bo nawet toczyć go nie było jak - tylne koło całkiem zblokowane.
A teraz coś zjem, no bo co.

Update:
Nie mam nic do żarcia :( Ale za to odblokowałem koło, wyrywając ze szponów szprych przerzutkę i całą resztę. To z pewnością jest już koniec napędu, przynajmniej w takiej postaci, jak dotąd.
Hulaj noga - bajka nie ma!

Update statystyczny:
Od założenia, do głośnego;) końca napęd przejechał - co następuje:
5765.10km - Dystans całkowity (w tym 287,2 km w terenie, co stanowi 5% całości)
278h 43min - Czas aktywności
20.68km/h - Średnia prędkość
135 (na - uwaga - 138 maksymalnie możliwych w tym okresie!) dni z jazdą rowerem - średnia długość trasy wyniosła 42,7 km - w czasie 2 h i 3 min.

  • DST 40.40km
  • Teren 2.50km
  • Czas 02:12
  • VAVG 18.36km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Straszność w Opłotkach, Groza w mieście Uć

Piątek, 9 sierpnia 2013 · dodano: 09.08.2013 | Komentarze 2

Od M. via najkrótszą klasyczną opłotkową terenową trasą do p. na L. - straszność w napędzie: 21,4 km w 1 h 3 minuty.
Ale to jeszcze nic.
Z p. na L. do R. popomagać - i niestety za mną przylazła wielka chmura - wielka na pół Polski, bo jak się wypiętrzyła o 13.00 nad Tatrami i Krakowem, tak po 18.00 zszarzyła horyzont. Nim pomogłem - wisiała już nad południową częścią miasta Uć, ale nie było wyjścia - trzeba było wracać do M. W momencie wyjazdu zrobiło się dosłownie czarno - latarnie na ulicach nie świeciły - i chociaż był jeszcze dzień, a jakże - ledwo widziałem jezdnię! Po chwili zaczęły spadać wielkie pojedyncze kropy, a po 10 minutach - jak lunęło! - ino zdążyłem zakręcić pod wiatę przystankową, która była akurat tuż przy trasie.
Lało i waliło piorunami dobre 3 kwadranse - w końcu nieco ucichło, więc w drogę. Pojechałem drogami rowerowymi (ze względu na rwące strumienie wody na jezdniach) - po chwili znów zaczęło lać. W strugach wody i przy nadal nie działających latarniach ulicznych (w międzyczasie się ściemniło, a latarnie nie działały, bo pewnie walnął w jakiś transformator piorun) jechałem kompletnie po omacku - napęd całkiem momentami wariował, przerzutki nie działały, groza i makabra...
W końcu dojechałem. Z pięknym czasem i toną wody w sakwach.
Niech żyje przygoda. Ja wysiadam.