Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 89150.50 kilometrów - w tym 3444.84 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.00 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 74.40km
  • Teren 61.90km
  • Czas 03:55
  • VAVG 19.00km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Podlasie Egzotyczne - dz. 4: Same cudeńka!

Czwartek, 9 kwietnia 2015 · dodano: 13.04.2015 | Komentarze 0

Trasa:
Krynki - Wierszalin - Słobódka - Nietupa - Szaciły - Sanniki - Żylicze - Kruszyniany - Łosiniany - Rudaki - Chomontowce - Bobrowniki (nr 2) - Gobiaty - Świsłoczany - Mostowlany - Dublany - Jałówka (nr 2) - Zaleszany - Cisówka - Siemianówka

Od rana słonko wygoniło nas na podbój Krynek. Odwiedziliśmy pieszkom Zaułek Zagumienny z zarośniętym kirkutem (trochę mnie wystraszyło podczas zwiedzania stado warczących psów galopujących tam i siam między macewami), cmentarz prawosławny, położone tuż obok niego cmentarzysko (sic!) hydrantów i słupów telegraficznych oraz słupków drogowych, a z bardziej (choć bez przesady) żwawych miejsc - miejscową cerkiew z nabożeństwem pogrzebnym, ruinę Wielkiej Synagogi, zruinowaną synagogę kaukaską oraz będącą w jakim-takim stanie kolejną - z Domem Kultury, czy czymś takim. I już trzeba było wracać po rowery do kwatery, chwila sympatycznych pogaduszek przedwyjazdowych z panami z kotłowni - i w drogę!
Najpierw było (także poprzedniego dnia zaliczone) dwunastowylotowe rondo, czyli rynek, kościół z dwiema wieżami - a za kawałek skończył się asfalt i zaczęła się pyłówa w stronę Góran. Najpierw rozległymi pustaciami pod górkę i pod wiatr (uf, uf) - później horyzont zastąpiła ściana młodych lasów sosnowych i brzozowych - wschodnie hufce niedalekiej wszakże Puszczy Knyszyńskiej. Po przejechaniu kilku kilometrów skręcilismy nieco na czuja w lewo koło pewnego krzyża - i okazało się, że słusznie - bo po chwili ukazała się otoczona lasem na poły legendarna cerkiew Proroka Ilji, co ponoć sama spod ziemi wyrosła. Kiedyś miejsce wielotysięcznych zgromadzeń sekty proroka - dziś odludny malowniczy zakątek. Obok zaś cmentarzyk, a że akurat podjechali autem jacyś miejscowi państwo, zasięgnąłem języka celem dalszej nawigacji w nieuczęszczanych dziś stronach.
Po krótkim odpoczynku na zawietrznej pod cerkiewką pojechaliśmy znów piachami w kierunku Leszczan - i tuż przez wioską odbiliśmy w prawo - w gęste lasy. Gdzieś w tych ostępach krył się bowiem Wierszalin - czyli dawna chata proroka - a nie mogłem sobie odmówić przyjemności jej znalezienia! Tym razem już kompletnie na czuja, prowadząc rowery przez zarośniętą chęchami leśną dróżkę wyszliśmy praktycznie prosto na chatę! Jak się po chwili okazało - od drugiej strony dochodziła doń wyraźna piaszczysta droga, więc nie musieliśmy się wracać przez busz. Nim jednak ruszyliśmy w dalsze pustaci, zwiedziliśmy nieco najbliższą okolicę - oprócz zawartej na głucho (i otoczonej płotkiem) chaty (oraz tablicy informacyjnej miejscowego leśnictwa) znajduje się tu również edukacyjna ścieżka religijno-ekumeniczna (w postaci kolejnych tablic) wiodąca na szczyt leśnego wzgórza, gdzie znajduje się kamienna podmurówka - chyba ślad po kolejnej cerkwi (czyżby ta z kolei zapadła się pod ziemię?). Z pobliskich atrakcji odnalazł się także w kompletnym chynchu fikuśny domeczek dawnego sąsiada proroka - domorosłego wynalazcy Wołoszyna. Gospodarstwo jest wyraźnie opuszczone, a oprócz domku stoi jeszcze rozwarta na oścież stodoła. W domku zaś wypatrzyłem przez okienko lodówkę Mińsk.
Szkoda było jechać dalej - ale cóż poradzić? W końcu takie cuda są tu codziennością - więc ruszyliśmy - tym razem ku Tatarom - do Kruszynian. Początkowo przez Puszczę Knysz piachami, potem przez całkowicie drewnianą wieś Nietupę. W następnej wiosce M. została trochę odsapnąć, a ja skoczyłem w bok odnaleźć ruiny dawnego folwarku Żylicze - kolejne miejsce z gatunku "gdzie diabeł mówi dobranoc". Folwark ma tabliczkę "teren prywatny - zapraszamy wszystkich wędrowców pieszych i rowerowych(!)" - o samochodziarzach zaś ani słowa ;)) Z głównej (czyli piaszczystej) drogi prowadzi doń przepiękna zabytkowa aleja ukryta wśród krzorów dzikich - a na jej końcu znajduje się coś w rodzaju resztki zabytkowego parku, ruina dużej budowli z kamienia (i kilku mniejszych nieznanego przeznaczenia) oraz odbudowana stodoła. I znów nikogo - cały folwark dla mnie! :D Pięć minut biegiem - i na abarot do M.
Dalej było kilka kilometrów ostatków puszczy - i nagle pojawił się asfalt - i tatarskie Kruszyniany.
Oczywiście pierwsze nasze pedałnięcia skierowaliśmy ku Tatarskiej Jurcie - znanej restauracji, w której można zjeść prawdziwe tatarskie przysmaki (czyli ani befsztyk tatarski, ani też sos tatarski;). Zjedliśmy potrawy o nazwach (w przeciwieństwie do smaku;) kompletnie nie do zapamiętania - w każdym razie były to dwie przepyszne, bardzo pikantne zupy (jedna trochę jak soljanka, druga - marchewkowa!), dwa kompoty mrożone z rokitnika(!), kawę po orientalnu (jakby korzenno-piernikowa) oraz dwie potrawy na drugie - z czego jedna nazywała się Manto - ale sprawiły nam ją bardzo miłe panie Tatarki - w tym jedna, która obsługiwała samego księcia Karola (tego od Diany etc.), kiedy nawiedził Kruszyniany (raczej szosą;). Napchani jak chani skierowaliśmy rowery ku położonemu vis-a-vis meczetowi z przewodnikiem w środku - Tatarem, a jakże - który barwnie i z polotem opowiedział nam o wszystkim, o czym się dało - poczynając od zwyczajów meczetowych, a na współczesnym życiu Tatarów w Polsce i nie tylko skończywszy. Tymczasem zrobila się 16:00 - a tu jeszcze do planowanej na ten dzień Siemianówki prawie 50 km bardziej bezdroży, niż dróg! Zatem - w drogę - w bezdroże! Najpierw jednak jeszcze na chwilkę na miejscowy cmentarz muzułmański. potem już świeżym asfaltem w kierunku na Łosiniany. Niestety - Łosiniany to synonim końca asfaltu - i dalej, na południe tłukliśmy się znów kurzastymi pyłówkami biegnącymi - zda się - w nieskończoność przez kolejne drewniane, na poły opuszczone wsie, pomiędzy którymi rozciągnęły się całe połacie pofalowanego wtórnego stepu i lasostepu - tylko marne brzózki i przydrożne krzyże - a po lewej, za szeroką doliną Świsłoczy - Białoruś. Wśród wsi wyróżniły się znienacka kawałkiem asfaltu - a zwłaszcza wielkim przejściem granicznym w środku niczego Bobrowniki (na tej wycieczce nr 2) - i znów pustkowia i wymarły skansen co kilka kilometrów. Słońce od rana mocno piekło, a nam powoli zaczęła się kończyć i herbata - i woda - a tu nigdzie sklepu - w końcu od jedynego lokalsa spotkanego na tym odcinku dowiedzieliśmy się, że najbliższy sklepik (a nawet ponoć dwa!) są w oddalonej o... 11 km Jałówce (również nr 2;). Chłonąc kurz i bajeczne, otwarte horyzonty z dominującą nutą melancholijnego braku zimnej coli - w końcu dobrnęliśmy jakoś o suchych pyskach do rzeczonej Jałówki. Po zniwelowaniu skutków odwodnienia (i odkolenia;) oraz obejrzeniu, kompletnie od czapy w takim miejscu nowoczesnej cerkwi - dalej w drogę, bo słoneczko już niemal zaczynało zachodzić, a do Siemianówki była jeszcze, jak się okazało, godzina z ogromnym hakiem. Pylistościami przedwieczornymi dotarliśmy do ostatniej przed zalewem Siemianówka większej wsi - Zaleszan. Po drodze pogoniły nas jeszcze wyskoczone z samotnego gospodarstwa dwa foksteriery - jak się okazało goniły nas po to, by się strasznie ucieszyć, że jesteśmy oraz polizać nas po uchach ;D W Zaleszanach wydawało się, że już do Siemianówki (położonej po drugiej stronie zalewu) nie dojedziemy - zaczęliśmy nawet szukać jakiegoś noclegu, ale w najporządniejszym nawet gospodarstwie - u sołtysa - przywitali nas przesympatyczni włościanie wyglądający jak sprzed 100 lat - chata w środku też tak wyglądała - a że w dodatku nie mogli nas przenocować - nie pozostało nic innego, jak przeprawić się o zmroku na drugi brzeg zalewu. Tu nadmienić należy, że przeprawa polega na przejechaniu z 5 km tamą kolejową, która biegnie w poprzek zalewu, dzieląc go na dwie części. W pobliże tamy dotarliśmy przez malowniczo zmierzchający się las świerkowy - na jego skraju ukazała się chyba najbardziej klimatyczna stacyjka w Polsce - Cisówka. Polega ona na dawnym, drewnianym wagonie-baraku jako poczekalni - i już :D Obok - opuszczona drewniana chata w lesie.
Wzdłuż nasypu kolejowego wiedzie polna droga - i tak, między torami szerokimi jak na prawdziwym wschodzie, a bagniskami i rozlewiskami zalewu, nad którymi darły się ptaki wieczorowych pór, płosząc przygrobelnego dzika dotarliśmy do przepustu, którym przepływa woda Narwi, która to zasila zalew. Niestety, pojechaliśmy drogą, a nie torami (którymi jechać się rowerami wszak nie da) - i okazało się, że droga urywa się nad przepływem - mostu niet! Były za to dwa krzyże po dwóch takich, co się utopili - oraz doskonale widoczne światła Siemianówki na drugim brzegu. Na szczęście obok był most kolejowy, ale żeby się wdrapać na nasyp, musieliśmy się nieco wrócić. Tymczasem całkiem się ściemniło, co było o tyle korzystne, że z pewnością ciungając rowery po torach przez most, odpowiednio wcześniej dostrzeglibyśmy światła nadjeżdżającego pociągu!
W sposób bardzo niewygodny pokonaliśmy (na szczęście krótki) odcinek bez drogi przez most - a tu zbliżają się ku nam światła! Po chwili jednak się wyjaśniło, że z naprzeciwka jechała ciągiem dalszym polnej drogi wzdłuż torów straż graniczna. Oczywiście nas zhaltowali - kolejne kilkanaście minut zleciało na sprawdzaniu nas, cośmy za jedni. Byli jednak bardzo mili, więc też żeśmy nie marudzili. Potem jeszcze kawałek polną drogą - zalew i nasyp się skończył - i nareszcie - Siemianówka! Okazało się jednak, że nadal jest kłopot - nigdzie kwatery na noc. W końcu wylądowaliśmy w miejscu, do którego dzwoniliśmy już wcześniej - ale mieli tylko domki po 100 zł za domek - niezależnie od ilości osób - więc trochę wystawnie - ale nie mieliśmy innego wyjścia. Pani (żona leśnika) jednak w końcu nas pożałowała i ostatecznie zapłaciliśmy 80 - a jeszcze nas świątecznym pasztetem z dzika podkarmiła! A w drewnianym domku był kominek - a za ścianą na jego wysokości - prawdziwa sauna! Żryć - nie umierać :)
I padliśmy - bo co za dużo wrażeń - to w sam raz!

Nowe gminy: Gródek, Michałowo, Narewka.



Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!