Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 87397.41 kilometrów - w tym 3400.34 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 22.99 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

7. Zagramanicznie

Dystans całkowity:3042.09 km (w terenie 162.79 km; 5.35%)
Czas w ruchu:146:59
Średnia prędkość:20.70 km/h
Maksymalna prędkość:57.35 km/h
Suma podjazdów:10927 m
Suma kalorii:53720 kcal
Liczba aktywności:42
Średnio na aktywność:72.43 km i 3h 29m
Więcej statystyk
  • DST 69.30km
  • Teren 3.90km
  • Czas 03:12
  • VAVG 21.66km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Icóżżeposzwecji?: dz.2 - prom-Nynashamn-Sztokholm

Niedziela, 19 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0

Poranek na promie powitał nas wspaniałą słoneczną pogodą, więc włóczyliśmy się po pokładzie i trochę też pod nim, eksplorując różne zakątki promu. Z ciekawostek odkryliśmy kibel dla psów i specjalne kabiny, gdzie można się zameldować z czworonogiem. Ceny na promie niestety szwedzkie - ale trzeba wszak było się stopniowo przyzwyczajać ;) - więc kupiliśmy jakieś kawy i ciacha i tak przyjemnie zleciało nam kilka godzin. Wreszcie zaczęły się pojawiać na horyzoncie pierwsze niewielkie szkiery - skaliste wysepki znamionujące przybliżanie się do lądu stałego. Jest ich tutaj całe mnóstwo - istny Archipelag - Sztokholmski zresztą. Mniejsze są bezludne, a na większych Szwedzi pobudowali sobie bordowe drewniane domki i spędzają w nich wakacje.
Czym było bliżej lądu - tym niestety bardziej się chmurzyło. W końcu, mijając się z promem na Gotlandię dobiliśmy do Nynashamnu - w drogę, na rowerowy podbój Szwecji!
Na początek odwiedziliśmy Lidla - pierwsze zakupy i zderzenie z wysokością cen. Na szczęście wśród potopu wędlin po 200 koron za kilo (czyli +/- 100 zł) i podobnych serów znaleźliśmy też i tańsze wyroby. I nie zawiedliśmy się - żarcie jest tu przepyszne i właściwie żadna z rzeczy, które testowaliśmy nie okazała się niejadalna, a większość smakowała wyśmienicie - mimo, że były to prawie zawsze najtańsze produkty z marketów.
Objedzeni i obładowani ruszyliśmy z przyjemnym tylnym wiatrem na Sztokholm wzdłuż autostrady - problem rowerowy (jaki tam znów problem?;p) został rozwiązany w ten sposób, że albo dosłownie zawsze była asfaltowa rowerówka, albo płynnie się z niąłącząca stara (ale dobrej jakości) szosa z czasów przedautostradowych. Raz spróbowaliśmy skrótować wg mapy, ale nie miało to sensu - wylądowaliśmy na gruntówie prowadzącej do skupiska działek w lesie. Po drodze obejrzeliśmy sobie pierwsze zabytki - pałace w Haringe i Arsta - i, jak się potem okazywało - były to typowe dla Szwecji murowane pałacyki w prostym stylu i jasnych barwach z niewielkimi regularnymi ogrodami oraz zadbaną zabudową gospodarczą wokół. Przeważnie są to obiekty prywatne, często hoteliki - ale prawie wszędzie nie było problemu z podjechaniem i przespacerowaniem się wokół.
Na przedmieścia Sztokholmu wjechaliśmy przez gęste lasy - częściowo gruntówkami - i kierując się na camping zgubiliśmy po raz pierwszy (i nie ostatni!) rowerówkę - tak, jak na wsiach kierunki jazdy są w miarę do rozeznania - to w miastach jest istny dramat! Przede wszystkim znaki dla rowerzystów kierują tak, aby nie wjeżdżać na drogi szybkiego ruchu - i dobrze - ale drogowskazów jest zdecydowanie za mało, a znak taki, jak "koniec drogi rowerowej" nie istnieje - oznaczone są tylko ich początki. Dedeerówy wyprowadzają często-gęsto na osiedla domków - i tam zanikają, a te bardziej tranzytowe, idące wzdłuż głównych dróg są poprowadzone tak zawile i tworzą tak rozliczne rozgałęzienia (czasem wielopoziomowe), że przeciętnie kilka kilometrów dziennie nadrabialiśmy klucząc w tej poplątance. Są również niepozorne zielone tabliczki na niektórych skrzyżowaniach - to znaki międzymiastowych szlaków rowerowych. Są doskonale niewidoczne i pięknie wtapiają się w bujną zieleń :P
W końcu (wjeżdżając raz na autostradę przez pomyłkę) dotarliśmy przez krzaczory do na wpół wymarłego campingu w Bollmora - po poszukiwaniach obsługi okazało się, że jest to pani, która mieszka w domku z przerobionego autobusu Scania - obok stał też drugi :)
Pani najpierw kwękała w szwedzkoangielskim, że nie ma miejsca nawet na jeden namiot, bo tam, gdzie moglibyśmy się rozbić jest bagno (faktycznie było;) - ale w końcu pozwoliła się rozbić na trawniczku tuż pod własną Scanią - i nawet mogliśmy korzystać z rozstawionego zestawu huśtawkowo-stolikowo-leżakowego, więc ukontentowani ogarnęliśmy się ze wszystkim, by następnego dnia od rana ruszyć zwiedzać Sztokholm.


  • DST 67.10km
  • Teren 14.00km
  • Czas 03:35
  • VAVG 18.73km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 10: Nie.pl

Niedziela, 24 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 2

Trasa:
Prom "Polonia" - Świnoujscie - Seebad Ahlbeck - Korswandt - Garz - Kamminke - Wydrzany - Karsibór - Przytór - Zalesie Wicko - Wapnica
Zerwaliśmy się skoro świt - a tu już Świnioujście! Zebraliśmy graty, na dek po zadekowane rowery - prom przybił, tam gdzie miał - w drogę.pl! Najpierw na pobliską stację benzynową - tu zakup Super Glue, żeby skleić mój sandał, któremu urwał się jeden z pasków - i jak to się na koniec okazało - była to w ogóle jedyna awaria czegokolwiek na wyprawce! :) Sprawa jednak gardłowa, bo butów na wyjazd w ogóle nie brałem, a jazda z urwanym paskiem w sandałku zakrawała o wielką niewygodę. Po udanym klejeniu - tym razem, dla odmiany - na kolejny prom - na drugą stronę Świny - bo przecież wyprawka nazywała się SzweDaNie.pl - więc o Nie też trzeba było zahaczyć, no nie?
Po przeprawieniu się tradycyjnym Orlikiem wio przez Park Zdrojowy - wyjeżdżamy na część sanatoryjną - i co widzimy? Pełno policji i wielka ustawka kibiców! O siódmej rano. Ci to mają zdrowie (w tym uzdrowisku). Ominęliśmy zbiegowisko i dalej już bez przygód dotarliśmy rowerówką (najpierw wstrętnie kostkową, potem, w lesie - przyjemnie asfaltową) do granicy. Połaziwszy w te i nazad i obejrzawszy niedawno wybudowaną promenadę do morza oświetlaną bateriami słonecznymi wjechaliśmy do Niemiec i, skręciwszy na plażę - zalegliśmy w koszu plażowym rozłożywszy pierwej namiot celem definitywnego wysuszenia. Siedzimy, jemy śniadanie, namiot schnie w słoneczku - a tu nagle pojawiają się filance i pytają, czy mamy pozwolenie na bycie tu. Pozwolenie kosztuje na dzień 3 ojro od osoby. My na to, że nie wiedzieliśmy, a że my tylko na chwilę - więc możemy zapłacić kartą - albo gotówką w PLN. Nic z tego. Jak niepyszni musieliśmy zwinąć prawie już suchy namiot i pożegnać kosz plażowy - dobrze, że nie skończyło się karą! Okazało się potem, że opłata (niby klimatyczna) jest TYLKO dla Polaków i oprócz plaży dotyczy także mól i deptaków nadmorskich w pobliskich kurortach (Ahlbeck, Heringsdorf i Bansin). I jak tu lubić Niemców? :(
Nie wiedząc jednak póki co tego pojechaliśmy oczywiście deptakiem w Achlebku i na molo - na szczęście nikt już nas nie ścignął. Przy molo w Achlebku wiszą dumnie flagi wszystkich krajów bałtyckich na czele z Rosją i Niemcami - tylko polskiej flagi jakoś brak. Przypadek? :/ Z Achlebku (gdzie bezskutecznie szukaliśmy Aldiego celem zakupu Coli Waniliowej) skierowaliśmy się wgłąb wyspy - zrobiło się pagórkowato, a malownicza rowerówka szutrowo-asfaltowa (ale jakości dedeerówowatej bardziej niestety, niż duńskiej) wyprowadziła nas nad malownicze jeziorko w Korswandt - okrążając je niemal dookoła na chwilę znów znaleźliśmy się w Polsce, by obejrzeć zabytkową stację świnoujskich wodociągów w tzw. Worku. Teren ten został dołączony do Polski dopiero kilka lat po wojnie, gdy okazało się, że Świnoujście zostało pozbawione źródeł wody pitnej - stąd dziwny przebieg granicy w tym miejscu.
Z Korswandt przeważnie lasami do Garz - w Garze wyhaczyliśmy ulicę Ernesta Telmana (czy jak on się tam pisał) - DDR nadal żywy!
Malownicza gruntówka doprowadziła nas do Kamminke (po drodze ciekawy stary cmentarzyk m.in. z pomnikiem z I wojny światowej),  gdzie zaskakująco stromy zjazd kamienną uliczką wyprowadził nas wprost do portu nad Zalewem Szczecińskim. W ten sposób przecięliśmy Uznam w poprzek i uznałem, że czas już wracać ostatecznie do kraju. Poszwędaliśmy się chwilkę po porcie, zawróciliśmy - i wkrótce ukazał się mostek pieszo-rowerowy z tablicą witającą Polskę. Na tablicy było napisane "Swinemunde". I tyle. Brawo. Postuluję wprowadzić jeszcze opłaty w euro dla Polaków wracających z zagranicy. Zwolnieni z nich byliby oczywiście Niemcy :/
Pożegnaliśmy więc Niemcy bez żalu - może oprócz kwestii jakości dróg - to, na cośmy natrafili tuż za granicą jadąc przez las w stronę przeprawy w Karsiborze - to było jak zimny prysznic. Pan leśniczy (no bo kto?) "utwardził" drogę na przestrzeni ok. 2 km cegłami, gruzem, jakimś śmieciem i kamorami... Drżąc dosłownie (oraz o całość bicykli) przetelepaliśmy jakoś - na koniec wstrętne pokruszone płyty :(
Wyjechaliśmy na trasę Świnoujście-Karsibór - i tu miłe zaskoczenie: wygodna asfaltowa rowerówka do przeprawy promowej! Dojechaliśmy w dwie chwile, promy też kursują non-stop - i już po kilku minutach byliśmy na Wolinie. Żeby nie było zbyt prosto, postanowiliśmy udać się jeszcze na tzw. Wyspę Karsiborską - okazja może jedyna taka? Elegancki most wyprowadził nas prosto na dawny basen u-bootów, potem jeszcze kawałek przez las - i kostropaty już asfalt doprowadził prosto do Karsiboru - i sklepu z normalnymi cenami w PLN :D
Żarto, pożarto i ruszono dalej - na sam koniec osady - a tam stary i spiczasty kościół. Zawróciliśmy, a po chwili skręciliśmy w polną drogę w stronę wspaniale zachowanego cmentarzyka ewangelickiego - niemal każdy grób jest wciąż ogrodzony ozdobną, kutą żelazna kratką. Podziwiam morale miejscowych zbieraczy złomu!
W trakcie buszowania po cmentarzu przyszła znów wielka czarna chmura - ujechaliśmy kawałek w las - i znów lunęło. Ech. Ale, jak się okazało na koniec - był to w ogóle ostatni deszcz podczas jazdy :) Póki co jednak solidnie zmokliśmy, bo nie było się gdzie schować - sandałki enty raz mokrutkie... A wystarczyło przejechać jeszcze kilkaset metrów i była wiata koło pomnika zestrzelonych lotników RAF-u w 1945 roku. Gdybyśmy wiedzieli tylko.
Obejrzeliśmy pomnik - szlak rowerowy, bardzo pokrętnie oznakowany wyprowadził nas w jakieś ścinkowe rozryte błotniste drogi - w końcu zlaliśmy go totalnie i nadkładając nieco drogi - wróciliśmy w okolice cmentarzyka.
Znów kostropaty asfalt, znów nowy most - i odtąd zrobiło się bajecznie - wreszcie z wiatrem! Gnaliśmy tak szosą (całkiem pustą - widać akurat prom na Świnie płynął w drugą stronę) ładnych parę kilometrów, a gdy pojawił się sznur rozpędzonych aut, które wypluł prom - skręciliśmy na Przytór. Tu jakiś kolejny kościół, na koniec wsi - i pojawił się dylemat - miał być rowerowy szlak przez lasy w kierunku Międzyzdrojów - a jest zarośnięta jakaś przecinka. Nie chciało mi się telepać z pełnym obciążeniem (o kapcia i kłopot z tym związany nietrudno) - więc pojechaliśmy główną trasą Świnoujście-reszta kraju. Ruch wielki, ale szerokie wygodne pobocze (pas awaryjny) doprowadził nas po kilkunastu minutach jazdy z wiatrem na skrzyżowanie wszelkich dróg koło Międzyzdrojów. Zaoszczędziliśmy w ten sposób sporo czasu - a że w planach mieliśmy zamiar przenocować wreszcie pod dachem w okolicach Lubina nad Zalewem Szczecińskim (zawsze to taniej niż w samych Międzyzdrojach), więc było jeszcze sporo czasu na pozwiedzanie po drodze tutejszych atrakcji. Okazja pojawiła się niebawem - Bunkier-Muzeum wyrzutni V3 w Zalesiu Wicku. W samym bunkrze jest salka wystawowa dokumentująca nie tylko prace nad ówcześnie fenomenalnym typem broni, ale także bar i sklepik z pamiątkami i literaturą. Po salce z niezwykłą swadą oprowadza Pan Przewodnik - nie szkodzi, że się przy tym jąka - opowieściami i ciekawostkami sypał jak z rękawa, wszystkim wręczał do fotografii RKM zupełnie taki, jaki miał Janek z Czterech Pancernych, z dwóch starszych pań w średnim wieku (oraz dwóch hełmów) zrobił na poczekaniu Lidkę i Marusię - nieważne, że to była niemiecka wyrzutnia... ;D
Po posłuchaniu i pomacaniu eksponatów muzealnych (można wszystko macać) poszliśmy jeszcze schódkami leśnymi wyżej zobaczyć co zostało z tej zadziwiającej broni, z której strzelano w 1944 roku na odległość 160 km. Zostały filary.
Wróciliśmy - i pojechaliśmy ku ostatecznemu celowi dnia dzisiejszego - czyli do Lubina. Dziś wioska typowo agroturystyczna położona na skraju Wolińskiego Parku Narodowego - przed wojną miejsce, gdzie buchała pyłem największa cementownia w Europie! Poszukiwania śladów przeszłości zostawiliśmy sobie jednak na następny dzień - po drodze, w ostatniej wsi przed Lubinem, czyli w Wapnicy, także jest dużo kwater i po krótkich negocjacjach z panią w sklepie, która ma też miejsca noclegowe - udało się wynająć na dwie noce cały drewniany domek campingowy za 30 zł od osoby za noc - super! A po sąsiedzku, w takim samym domku mieszkały niezwykle towarzyskie kotki dwa, które wyłaziły przez uchylone okienko - i nas odwiedzały. Na koniec dnia jeszcze pyszna polsko-NIEniemiecko-duńska wyżerka prosto z sakw - ileś odcinków Kiepskich i Daleko od Noszy (pierwszy kontakt z TV od 9 dni!) - i spać (a jutro prać! - stąd dwie noce w domku, a nie jedna).



  • DST 41.80km
  • Teren 10.50km
  • Czas 02:28
  • VAVG 16.95km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 9: bornholmskie i szwedzkie ostatki

Sobota, 23 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 6

Trasa:
Egelslokkegaard - Vang - Jons Kapel - Teglkaas - Helligpeter - Hasle - Sorthat-Muleby - Nyker - Knudsker - Ronne - katamaran do Ystad - Ystad - prom "Polonia"

W nocy festiwal dudnił. A potem ulewa o ścianki namiotu. Poranek nie lepszy - krótkie przerwy w opadach wykorzystaliśmy na szybkie przeniesienie gratów do wiaty - w sumie udało się zachować wszystko (oprócz namiotu i paru drobiazgów) w stanie niezmokłym. Pakowanie, przestało padać - no to w drogę - bo to ostatni dzień na wyspie, a atrakcji jeszcze wiele!
Wrzuciliśmy należność za biwak do ogólnootwartej skrzynki na listy Pana Gospodarza (wg instrukcji zawieszonej po polsku w łazience) - i wio na ciężko z gratami do sąsiadującego z gospodarstwem Muzeum Kamieniołomiarstwa - muzeum, pomni cen obejrzeliśmy z zewnątrz (bardzo ciekawy budynek zbudowany ze wszystkich rodzajów granitów występujących na wyspie) - sam kamieniołom niezbyt rozległy, ale bardzo głęboki - w łazience biwakowej wisiały zresztą fotki wspinaczy na tutejszych ścianach.
Z kamieniołomu przez lasy z niewielkimi polanami i pojedynczymi gospodarstwami szutrową (i niestety miejscami zatopioną przez deszcz, choć - o dziwo - raczej wodnistą, niż błotnistą), a potem wygodną szeroką równą terenową drogą (wspaniały zjazd!) dotarliśmy do wsi rybackiej o nazwie Vang wciśniętej między morze, a stromy zalesiony stok. W porcie mała galeria sztuki, a obok - w wiacie - wystawa starych zdjęć rybaków i różnych takich. Wszystko ciekawe, tylko wiało znad morza znów potężnie. Przespacerowaliśmy się kilkadziesiąt metrów wzdłuż nabrzeża szukając zaznaczonego na mapie młyna postawionego na ujściu strumienia do morza - okazał się być nieco wyżej w lesie. Wtarabaniliśmy się tam - młynek miniaturowy, jak to większość rzeczy na Bornholmie, bardzo stary i ładnie odremontowany.
Z vangowego młynka trochę pod górę przez las - i dobiliśmy do ciągu dalszego rowerowej obwodnicy wyspy - na tym odcinku przeważnie szutrowej. Nieco pod górkę wyjechaliśmy na rozleglejszy widokowo płaskowyż - to tzw. Ringebakker - czyli Okrągły Pagór. Stąd częściowo asfaltowa rowerówka robiąc wiele zakrętasów wyprowadziła nas na szosę do Jons Kapel - chyba najsłynniejszej skały wyspy. Legenda głosi, że tysiąc lat temu siadał na niej mnich Jon i głosił kazania, których słuchały nawet mewy. Chyba raczej tylko, bo nawet dziś skała sprawia wrażenie dostępnej wyłącznie dla wspinaczy. Tak, czy siak, zostawiliśmy rowery na parkingu i przespacerowaliśmy się w wyjrzałym w międzyczasie słonku do skały. Najpierw droga wygląda niewinnie - przez łąkę i pola, potem obok jeżyn, potem dochodzi do nadmorskiej ścieżki biegnącej zalesionym klifem - i nagle - bach! 170 schodów w szczelinie między skałami sprowadza na sam dół do głazowiska o które rozbijają się fale - a na wprost rzeczona Jons Kapel. Zapiera pierś w dechach - zdecydowanie najwspanialszy jednostkowy widok bezpanoramiczny wyspy!
Podziwiwszy zmyliśmy się (w sam czas, bo już nadciągała cała wycieczka Niemców, a to już niekoniecznie;) na abarot do rowerów - i dalej w drogę. Szosa się skończyła - zaczęła się znów szutrowa część rowerówki. A tu nagle znak - zjazd - 22%! Orzeszku! Próbowałem - i może bym nawet zjechał bez bagażu, ale jak mi tył zachciał być bardziej z przodu niż przód roweru - zrezygnowałem i sprowadziłem Merysię. M. zresztą też postąpiła podobnie. Na końcu zjazdu na środku rowerówki zapobiegliwi Duńczycy wysypali niedużą stertę piachu, która wyhamowywuje tych, którzy zjeżdżają. Oni naprawdę myślą o wszystkim.
Skończył się zjazd - zaczął się odcinek najładniejszej nadmorskiej szosy na wyspie: na Riwierze szosa biegnie, owszem, blisko morza, ale przeważnie górą - więc widoki są co prawda rozległe, ale morze często jest przysłonięte a to przez drzewa, a to przez farmy. Tu, w Teglkas (i dalej - w Helligpeder, który oczywiście od razu przemianowałem na Helikopter;D) szosa biegnie tuż przy morzu - z lewej stromy, zalesiony klif, z prawej tylko pas skał i morze - plaży brak - a że fale spore, więc chwilami morze chlapało na szosę :D
A pomiędzy to wszystko wciśnięte dwie wspomniane mikroosady rybackie - i choć każda liczy dosłownie po kilka domów - każda ma malutki porcik rybacki i dla niewielkich żaglówek.
Za Helikopterem szosa poszła do góry, a rowerówka (znów szutrówka) dalej pomykała tuż nad morzem - tym razem po łąkach. Tuż przed Hasle jeszcze podjazd 17% - pokonany, a jakże z sakwami!
W Hasle (spore miasteczko) przejechaliśmy przez centrum i skierowaliśmy koła na Muzeum Śledziarstwa Wyspowego - z czynną wędzarnią. I oczywiście trzeba było jeszcze raz skorzystać z rybnego bufetu ;))
Obżarci objechaliśmy jeszcze raz miasteczko, obejrzeliśmy miejscowy kościółek położony na końcu stromej, brukowanej uliczki - i dalej w drogę. Za Hasle zrobiło się płasko i zaczęły się lasy sosnowe - trochę nam to pomogło, bo nadal silnie wiało z boku. Po kilku kilometrach zjechaliśmy z wygodnej asfaltowej rowerówki, by obejrzeć starą fabrykę klinkieru (teren prywatny i jakieś tablice duńsko-ostrzegawcze - to się nie pchaliśmy na jej teren) - uwagę zwraca zwłaszcza ogromna długa wiata - chyba do suszenia cegieł. Nasz cel był na tym odcinku jednak inny - znaleźć ukryte w lesie kolorowe jeziorka-glinianki. Wg mapy pierwsze miało być Szmaragdowe, a drugie - Rubinowe. Po poszukiwaniach w krzakach okazało się, że Szmaragdowe ma kolor rubinowy. Ścieżka wyprowadziła nas nad morze - i okazało się, że jedziemy tamą sztucznie niegdyś usypaną z nieproduktywnej części urobku - jakieś gliny, łupki kruszące się i podmywane stopniowo przez fale. Pokazało się za chwilę Jeziorko Rubinowe - i rzeczywiście - było szmaragdowe ;p
Z tablicy informacyjnej na brzegu dowiedzieliśmy się, że właśnie w miejscowych formacjach skalnych odnaleziono odciski łap dizożarłów miejscowych - tych, cośmy o nich słyszeli i oglądali w Naturbornholm w Aakirkeby.
Pozostawiwszy na szutrówce ślady naszych opon (ciekawe, czy za kilkaset milionów lat też je wystawią?) wskoczyliśmy na asfalt i skierowaliśmy się wraz z wiatrem na wschód - bo Ronne było na tyle blisko, że nie było sensu już tam jechać i czekać parę godzin na katamaran do Szwecji.
Wyjeżdżając z lasów natknęliśmy się na stojącą przy szosie zabytkową Pabiedę (chyba) - i dalej znów kierując się na wschód dojechaliśmy przez niewielkie osady do Nyker - tu smarowanie łańcuchów (definitywny koniec jazdy terenowej, przynajmniej na Bornholmie) i oglądanie drugiego z czterech kościołów-rotund na wyspie (pierwszy obejrzeliśmy pierwszego dnia w pobliskim Nylars). Ten był zamknięty, ale coś tam widać było przez szybkę.
Z Nylars wykręciliśmy na południe, a po dobiciu do głównej szosy do Ronne - na zachód. Pod wiatr koszmarnie, bo teren niezalesiony - i płaskowyż, więc duło w pysk niemiłosiernie. Na szczęście do stolicy było już blisko - po drodze jeszcze mała odbitka w bok celem zerknięcia na ostatni już wiejski kościółek na szlaku - w Knudsker. Kościółek (tym razem najmniejszy na wyspie) bardzo ładny, biały, romański i elegancki w swym minimaliźmie - antypody Lichenia ;)
Za Knudsker długi zjazd do Ronne - trochę na czuja jakimiś bocznymi uliczkami wprost na rynek i do Netto, potem jeszcze do informacji turystycznej nad morzem - a tu, niestety - zamknięte :( A chcieliśmy kupić jakieś pamiątki za resztkę koron, wysłać pocztówki etc. W końcu, szukając tam i siam - kupiliśmy: w pobliskim markecie 2 piwa najsłynniejszego browaru na wyspie (czyli Svaneke:) oraz słoiki przepysznej musztardy bornholmskiej - oprócz ryb prawdziwego kulinarnego odkrycia wyprawy! Tak dobrej musztardy (jest jej kilka rodzajów, ale niewiele się między sobą różnią) w życiu nie jadłem! Przez tydzień pobytu na wyspie jedliśmy ją dosłownie do wszystkiego, a jak nie było nic - to do chleba :)
W niewielkim sklepiku kupiliśmy pocztówki, wysłałem jedną (do p. na P.;) i już trzeba było co rowery wyskoczą zmykać na katamaran - znaną nam już Leonorę Christinę.
Odcumowaliśmy - i oswietlony na pożegnanie słońcem Bornholm powoli zaczął nam znikać za rufą. Nim jednak zniknął - od dziobu zaczęła się wyłaniać Szwecja. Zresztą - już poprzedniego dnia, dzięki dobrej widoczności widzieliśmy w oddali zarys jej brzegów z okolic zamku Hammershus.
Tymczasem kiwało nieco, bo fale duże, na pokładzie wiało i chlapało, ale jakoś niecałe dwie godziny dało radę wytrzymać. Tymczasem słonko powoli zachodziło - zachód słońca na pełnym morzu to jest to!
Znany nam już Ystad przywitał nas chlodem wieczora - podjechaliśmy dwa kroki do centrum - ładnie, ale całkiem prawie wymarle. Przy rynku ze dwie knajpy otwarte - ceny bornholmskie (co najmniej). Poszwędaliśmy się więc po bocznych uliczkach zostawiwszy rowery przypięte przy rynku, przemierzyliśmy główny deptak - w bocznej kamiennej uliczce spotkaliśmy stadko kaczek spacerujących sobie niczym gołębie środkiem :D
Wróciliśmy do rowerów - a ponieważ byłem nieco głodny - podjechaliśmy do obczajonej wcześniej kebabowni - cenowo wyszło tak sobie, ale porcja dobra i pyszna! Cóż z tego - wydawało mi się, że prom do Polski mamy o 23:30 - spojrzałem czekając na żarcie na bilety - i zmartwiałem: nie 23:30, a 22:30! Spojrzałem na czas - była 21:17, a koniec zaokrętowania jest godzinę przed odpłynięciem! Mieliśmy 13 minut na doczekanie kebaba, zjedzenie i znalezienie w porcie odpowiedniej bramki do odprawy - a do portu mały, ale jednak kawałek! Tak szybko kebaba jeszcze w życiu nie pożarłem! Z frytkami. Poradziliśmy się szybko miłej Panny Kebabówny gdzie tu najszybciej - skrót prowadził bardzo wysokimi i stromymi schodami nad torami kolejowymi. Wtarabanienie (i starabanienie) się z pełnym obciążeniem bez żadnego upadku - to był tego dnia majstersztyk - spóźnieni pięć minut z jęzorami do pasa dobiliśmy do odprawy - a tu nasz polski pan odprawiacz nas oświecił, że prom to nie samolot i że, spoko, jeszcze czas. Uff!
Zaokrętowawszy się - tym razem nie na "Skanii", a na "Polonii" - ogarnęliśmy się ze wszystkim - i wylegliśmy na pokład. Prom akurat żegnał Ystad i odpływał w czarną noc - z tyłu światełka Skandynawii mrugały nam na pożegnanie.


  • DST 9.60km
  • Teren 1.70km
  • Czas 00:32
  • VAVG 18.00km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 8: cypel głównie pieszkom

Piątek, 22 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 2

Trasa:
Egelslokkegaard - Allinge - Madsebakke - Sandvig - (dalej pieszkom) - Hammer Odde - Hammeren - zamek Hammerhus - Hammer Fyr - Sandvig - (dalej rowerami) - Allinge - Egelslokkegaard

W nocy dudniło - jednak to tym razem nie burza niemal conocna, ale coroczny największy na wyspie festiwal w Hammershus, zaś poranek wstał, o dziwo, pogodny - w drogę! Na lekko :) Dzisiejszym celem były wszelkie atrakcje północnego kawałka wyspy - a jest tu ich chyba największe nagromadzenie na kilometr kwadratowy. Zaczęliśmy od cmentarza żołnierzy... RADZIECKICH! Tak, tak - polegli (jak głosi napis, choć bitwy tu żadnej nie było) oni byli pod koniec wojny. Armia radziecka po wojnie stacjonowała rok na wyspie, a rok dla wątroby radzieckiej to cała epoka, jak podejrzewam ;)
Oddawszy cześć i czołgiem, dotarliśmy po chwili do Madsebakke - największego skupiska prehistorycznych rytów naskalnych na wyspie z czasów, gdy Wikingowie nawet jeszcze agugu nie mówili, bo ich po prostu jeszcze nie było. Wśród wykutych w granitowych płaskich skałach-kamorach przewijają się głównie motywy łodzi (wyglądających trochę jak sanie św. Mikołaja;), odciski stóp (mały rozmiar, wielkości dłoni) i jakieś dołki-kropki. Wszystko ciekawe i pociągnięte czerwoną farbką, żeby w ogóle było coś widać ;p
Z Madsebakke rzut głazem - i już byliśmy w ostaniej na północy miejscowości - Sandvig. Tu bar z wszędobylskim trolem Królle-Bólle i rzadkość prawdziwa w tych stronach oraz okolicznościach barycznych: skąpana w słońcu niewielka plaża piaszczysta :D Poleżakowalim, zrobiła się czternasta - trzeba koniecznie jechać dalej zwiedzać, nie spać! Nie ujechaliśmy daleko: na sam północny koniec Bornholmu rowerom wstęp wzbroniony - dalej wędruje się pieszo! I nic dziwnego - najpierw co prawda wygodna, ale wąziutka asfaltówka doprowadza wśród bajkowego krajobrazu (mix nadmorskich wrzosów, owiec i lasów sosnowych) do latarni morskiej Hammerodde Fyr (najpółnocniejszy cypel Bornholmu, cały z granitowej skały), a potem nadal wzdłuż brzegu biegnie ścieżka na przestrzeni kilku kilometrów - z lewej wrzosowiska i zarośla na stromym stoku - z prawej skały i morze. To jedno z dwóch-trzech (obok dolinki Majdal w Paradisbakkerne i Jons Kapel, który odwiedziliśmy następnego dnia) zdecydowanie najpiękniejszych miejsc, jeśli chodzi o krajobraz i przyrodę. Wędrując tak w słońcu i silnym wietrze od morza spotkaliśmy stadko owieczek, które dbają o to, aby roślinność za bardzo się nie rozkrzewiła (cały teren półwyspu Hammeren jest ogrodzony antyowczo - przechodzi się więc przez spec-furtki:), dotarliśmy do kamiennych ruin Kaplicy Salomona, wreszcie po obejściu minifiordu i wdrapaniu się nieco wyżej - oczętom naszym ukazał się rozległy widok na dalszy ciąg wybrzeża w kierunku południowym - w krajobrazie dominują tu potężne ruiny zamku Hammershus - ponoć niegdyś największej twierdzy średniowiecznej w północnej części Europy. Zamek, z burzliwymi dziejami (ciągle przechodził z rąk do rąk - a to biskupich, a to królewskich, a to szwedzkich, czy niemieckich - bo lubeckich) robi wrażenie do dziś, mimo znacznego zruinowania - oraz również dzięki temu. Do zamku był jednak jeszcze kawałek - a pod zamkiem całe obozowisko miejscowych woodstokowiczów, bo to właśnie tu w sierpniu odbywa się największy festiwal muzyczny w ciągu roku na wyspie - i właśnie na niego trafiliśmy (co objawiło się łomotaniem w noce obie - poprzednią i następną - mimo, że nasze biwakowisko było ładnych parę kilometrów od sceny). Póki co trwało jednak leniwe popołudnie i wszędzie rozwlekły się gromadki młodzieży współczesnej. Po sąsiedzku zaś ze stoickim spokojem, na tle rozległego widoku na Bałtyk pasły się owieczki. I znów: natura i cywilizacja w jednym. Czytelnikowi zaś pozostawiam rozstrzygnięcie dylematu, co w tym przypadku jest bardziej naturalne, a co cywilizowane ;p
Przy wejściu do zamku stoi sobie menhir-gigant, a droga na rozległy dziedziniec (na którym funkcjonuje do dziś niewielkie sztuczne jeziorko wykute w skale, by zapewnić wodę obrońcom w razie oblężenia) biegnie kamiennym mostem - jedynym takim w całej Danii. Zamek położony jest na skalistym wzgórzu - z trzech stron otoczony jest owczymi pastwiskami i śladami po dawnej fosie - z czwartej teren zamyka stromy nadmorski klif.
Poszwędaliśmy się po zamku gdzie się dało - i na abarot.
Droga powrotna do rowerów pozostawionych ładnych kilka kilometrów dalej na parkingu w Sandvig biegła tym razem wnętrzem półwyspu Hammeren - najpierw na płask między polodowcowym jeziorem Hammerso, a sztucztym (powstałym w wyniku zalania dawnego kamieniołomu granitów) Jeziorkiem Opalowym. Okrążając to ostatnie wspinała się dziarsko do góry - i my też dziarsko wspinaliśmy się do góry, bo przyszła kolejna czarna chmura i zaczęła straszyć. Do, połozonej na szczycie półwyspu kolejnej latarni morskiej - Hammer Fyr (nie mylić ze wspomnianą wcześnie Hammerodde Fyr!) dotarliśmy równo z chmurą - a ta, figlarka, zawisła - i nic. Weszliśmy na szczyt latarni, popodziwialiśmy rozległość i malowniczość okolicy, poczekaliśmy trochę w towarzystwie owiec za drutem na pójście chmury - jak poszła - ruszyliśmy szosą w dół serpentynami przez las, a potem jakąś ścieżką pełną jeżyn i tak po chyba czterech godzinach z hakiem wróciliśmy do naszych rowerów. Rzecz jasna - stały sobie jakby nigdy nic.
Wskoczyliśmy na bicykle i pognaliśmy z powrotem na nasze biwakowisko - ale po drodze było jeszcze Allinge - i znów rybny bufet ;))) W cenie - oprócz rybek - nóżki kurczaka (to był chyba kurczak-stonoga - tyle ich było!) i lody i bita śmietana. Cóż więcej pisać... do biwaku znów dotarliśmy po ćmaku ;) Na koniec zrobiliśmy sobie jeszcze krótki nocny spacer do pobliskiego jeziorka, gdzie jest druga część biwakowiska. Tyz piknie.
A dodam na deser jeszcze to, że w pół drogi z namiotu do prysznica już rano została odkryta, sfotografowana i pożarta do śniadania gałąź pełna ogromnych, soczystych jeżyn! :D Znaczy: bez listków i łodygi :p



  • DST 41.00km
  • Teren 2.60km
  • Czas 02:12
  • VAVG 18.64km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 7: Bornholmska Riwiera

Czwartek, 21 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 2

Trasa:
Listed - Bolshavn - Saltuna - Melsted - Gudhjem - Helligdomsklipperne - Dondal - Tejn - Sandkaas - Allinge - Egelslokkegaard

Od rana wstaliśmy z mocnym przekonaniem, że zwijamy się i jedziemy na północ. A tu raz słońce - a raz - kapu-kap... Suszenie namiotu i pakowanie w tych warunkach trwało więc ładnych parę godzin - ze śniadanka z rybą na talerzu w mieście z łabędziem w herbie zatem nici :( W międzyczasie wreszcie (po pięciu dniach!) zjawił się Pan Gospodarz biwakowiska i miło nas spytał, ile dni byliśmy. I przeliczył to na korony ;>
W końcu wytoczyliśmy się z biwakowiska żegnając Rajskie Pagórki. Jeśli w raju jest taka aura, to znaczy, że jest położony w jakiejś dziurawej Łodzi ;))
Jadąc na północ minęliśmy znany nam już Sankt Ibs Kirke i cały peleton niemieckich turystów w kolorowych kamizelkach: malowniczy widok! A potem widok się jeszcze bardziej umalowniczył: na horyzoncie pokazało się morze, a na horyzoncie tego horyzontu zamajaczyły słynne Wyspy Groszkowe - czyli mikroarchipelag położony kilkanaście kilometrów od Bornholmu. W planach było również je odwiedzić, ale jak czas pokazał - nic z tego nie wyszło. Na razie jednak błyszczały w oddali w słońcu.
Ominąwszy Svaneke dojechaliśmy do Listed - i odtąd podróżowaliśmy dokładnie wzdłuż wybrzeża. Czym bliżej było Gudhjem, tym droga rowerowa asfaltowa robiła coraz więcej zakrętasów - i zaczęły się podjazdy oraz zjazdy - na tym odcinku maksymalne nachylenie to 10% (na szczęście w tę stronę - na zjeździe). Znów zrobiło się też pod wiatr - silny, choć nie tak huraganowy jak przez ostatnich kilka dni. Jechało się więc dość statecznie ;) Na wjeździe do Gudhjem był kolejny wiatrak - i kolejna chmura. Zrobiliśmy szybkie zakupy w miejscowym markecie - i ledwo zdążyliśmy wjechać do miasteczka - a tu znów lujnęło! :/ Na szczęście szybko znaleźliśmy kawiarenkę z parasolami i nawet nie zmokliśmy specjalnie. Po parunastu minutach przeleciało, więc zostawiliśmy rowery przezornie pod parasolami (ze wszystkimi gratami w sakwach! - u nas nie do pomyślenia) i poszliśmy poznać uroki Gudhjem. A jest co poznawać - miasteczko uchodzi za najpiękniejsze na wyspie - i jest w tym sporo racji: morze czerwonych dachówek łączy się z błękitem morza, a amfiteatralne położenie nad małą zatoką i na cyplu sprawia, że widok bardziej przypomina jakąś Chorwację i Adriatyk, a nie Danię i Bałtyk... zresztą nasze rowery grzecznie parkowały tuż obok drzewka figowego :D
Odnaleźliśmy wędzarnię - i wkroczyliśmy do środka. Okazało się, że jest możliwość zamówienia tzw. 'rybnego bufetu' - w cenie ok. 70-80 zł (w zależności od wędzarni) dostaje się duży talerz - i hulaj tusza - w środku stoi sobie np. cała szalupa rybacka wypełniona lodem, a na tym lodzie w półmiskach dziesiątki dań rybnych... również na gorąco (wtedy nie na lodzie). Ponadto sałatki, sosy, pieczywo, frytki - dokładki są przewidziane w cenie - ilość dowolna... ACH, MNIAMU!!!!!! Po godzinie ledwo wytoczyliśmy się ze środka... :D
Żeby się nieco ułożyło, wdrapaliśmy się jeszcze na wzgórze z miejscowym kościółkiem i bajkowym widokiem na morze i miasteczko, wróciliśmy po rowery (stały bez zmian z gratami pod parasolem i drzewkiem figowym) i ruszyliśmy dalej ze smutkiem żegnając GoodJem!
Stroma serpentyna wyprowadziła nas znów na główną asfaltówkę nadmorską - a tu zonk: walimy wprost na kolejną wielką czarną chmurę! Dojechaliśmy do niej, no to znów lujnęło. Na szczęście w tym miejscu był most drogowy, pod którym znów czekaliśmy trochę na to, aż chmura sobie pójdzie. Wreszcie poszła, ale strasznie niemrawo, więc udało się ją jeszcze raz dogonić i nieco zmoknąć, bo tym razem mostu nie było.
I tak to wlokąc się niemiłosiernie przez większą część dnia w końcu dotarliśmy do najpiękniejszego odcinka wybrzeża na Bornholmie - czyli tzw. Riwiery. Zaczyna się ona już co prawda w okolicach Gudhjem, ale swoje apogeum osiąga za pomocą stromych klifów Helligsdomklipperne. To miejsce najbardziej przypominało mi poznane w 2008 roku klify rugijskie - tyle, że tam są wapienie - a tu granit - no i te klify są bez porównania bardziej urozmaicone - z mnóstwem zatoczek, szczelin i małych kanałów przecinających się wzajemnie i tworzących skaliste cyple porośnięte lasem. Przy samej przepaści biegnie ścieżka - po tygodniowych opadach zrobiło się na niej błoto (nawet w Danii, jak się okazuje, czasem jest błoto na szlakach!), więc połaziliśmy trochę, nie próbując schodzić po stromiznach ze względu na śliskość nawierzchni. Powędrowaliśmy wzdłuż urwisk najpierw na wschód, potem wróciliśmy się i udaliśmy się na zachód - a tam musiała być wszak jakaś cywilizacja. I rzeczywiście: dzikie klify sąsiadują z nowoczesną bryłą Muzeum Sztuki Bornholmskiej - zapewne z powodu takiego, że miejscowe krajobrazy służyły jako plener wszystkim przyjezdnym i tutejszym malarzom. Całości obrazu dopełniły pasące się wokół muzeum kudłate jakieś krowo-jaki: ot, cała Dania, łącząca naturę z nowoczesnością w jedyny w swoim rodzaju, sterylny sposób. Bo krowy, mimo ciągłych opadów w dniach poprzednich, były czystsze niż niejeden polski chłop ;D
Wróciliśmy do rowerów na parkingu - i znów w drogę - do kolejnej pobliskiej atrakcji - największego bornholmskiego wodospadu. Do samego wodospadu trzeba było nieco wjechać leśną, miejscami bardzo błotnistą drogą, zaś sam obiekt nie robi dużego wrażenia - ot, przeciętny bieszczadzki wodospadzik parumetrowej wysokości i kilkudziesięciometrowej długości.
Zaczęło się robić naprawdę późno, a tu jeszcze kilkanaście kilometrów pod wiatr po pagórkowatej trasie - więc w drogę! W Badsted bardzo malownicze skupisko menhirów na nadmorskiej łączce ze skałami stromo opadającej do Bałtyku - i za trochę byliśmy w Tejn. Tu ledwo zdążyliśmy się schować pod daszek przy zakładzie fryzjerskim - jak lujnęło! A potem padało równą godzinę - zaczęło się zmierzchać, a do biwakowiska jeszcze kawałek... Już prawie po ciemku dociągnęliśmy do Allinge - a tu w porcie się okazało, że z planowanego na następny dzień rejsu na Wyspy Groszkowe - nici: owszem, katamaran pływa w wakacje, ale wakacje w Danii kończą się 14 sierpnia... :( I jeszcze się okazało, że jedziemy pod prąd, na co nam zwrócił uwagę uprzejmy Pan Policjant na motorze - na szczęście bez dalszych konsekwencji. M. próbowała jeszcze kombinować z dojazdem autobusem następnego dnia do Gudhjem (stamtąd statki pływają dłużej), ale ostatecznie zrezygnowaliśmy z tego pomysłu - trzeba by wstać bardzo wcześnie rano, a potem czekać na przesiadkę - więc Wyspy Groszkowe rozpłynęły się w morzu niezrealizowanych (jeszcze;) planów...
Z Allinge po ciemku i nieco na czuja pod górkę, trochę gruntówą - i wkrótce ukazała się farma pod lasem, przy której jest jedno z kilku na wyspie tanich biwakowisk. Miły Pan Gospodarz pokazał nam, gdzie jest prysznic (z naliczaniem... minutowym, jeśli chodzi o opłatę) i rozbiliśmy się wreszcie na trawniczku między śliwką, a jabłonką - tuż koło wiaty sypialnej - co miało taki plus, że jakby padało - było gdzie wtrynić graty by nie zmokły. A wokół świerkowy las. Piękne i praktyczne te bornholmskie biwakowiska :)


  • DST 16.30km
  • Teren 0.10km
  • Czas 00:44
  • VAVG 22.23km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 6: Łabędzi Zakątek

Środa, 20 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

Trasa:
Paradisbakkerne - Aarsdale - Svaneke - Paradisbakkerne

Tego dnia mieliśmy zamiar zwinąć się od rana z Rajskich Pagórków i ruszyć wreszcie na samą północ wyspy, by zdążyć zwiedzić również i tę jej część. Niestety - od rana lało, padało, siąpiło - a przede wszystkim znów huraganowo wiało z zachodu. Jazda z pełnym obciążeniem w tych warunkach (prawie centralnie pod wiatr!) byłaby bez sensu - zwłaszcza, że nie byłoby się gdzie wysuszyć w ciągle mokrym namiocie. Nie pozostało nic innego jak czekać na poprawę pogody - i ta stopniowo nadeszła, ale dopiero późnym popołudniem. By całkiem nie stracić dnia kopsnęliśmy się więc via znane nam już Aarsdale do Svaneke - najbardziej na wschód wysuniętego i jednocześnie najmniejszego duńskiego miasta. Osada (bo właściwie tak można Svaneke określić) rybacka pełna uroku rozłożona na pagórkach z zacisznym portem w promieniach podeszczowego słoneczka - i znów świat miał jakiś sens ;) Przy niemal samym rynku (miniaturowym, jak wszystko w Svaneke - a Svaneke po duńsku to "łabędzi zakątek") stoi naturalnej wielkości krowa zapraszająca na lody. W końcu wylądowaliśmy na lodach i kawie gdzie indziej. Wszystko pyszne, tylko ceny słone :/ Po konsumpcji zostawiliśmy rowery na rynku i przespacerowaliśmy się pagórkowatymi uliczkami miasteczka - na górze stał kościółek - tym razem rdzawoczerwony - a tuż nad nim zawisła wielka czarna chmura... pędzikiem więc znów na rynek - i oberwanie kwadransowe przeciekaliśmy z wielojęzycznym tłumikiem w jakiejś bramie - zaś rowery znów się umyły po raz fefnasty tego dnia ;p
Po deszczu kontynuowaliśmy przechadzkę pieszą, aż dotarliśmy do największej na wyspie wędzarni - aż pięć kominów! No, ale ponieważ robiło się późno i kasę wydaliśmy wcześniej w kawiarni, obiecaliśmy sobie, że wrócimy tu jutro, jadąc na północ z gratami na rybne śniadanie.
Z wędzarni wróciliśmy po rowery, podjechaliśmy pod górkę obejrzeć dwa zabytkowe wiatraki (jeden z nich - najstarszy na wyspie) i oryginalną kubistyczną wieżę ciśnień z połowy XX wieku - projektował nie kto inny, jak ten sam pan, co zaprojektował operę w Sydney! Że też mu się chciało w takiej mieścinie... tłumaczy go chyba tylko to, że był Duńczykiem ;)
W drodze powrotnej zerknęliśmy jeszcze na kolejne dwa miejsca z menhirami (po kilka w każdym z nich) i nieco inną trasą (by nie było nudno) dotarliśmy już bez deszczu do namiotu.


  • DST 40.60km
  • Teren 1.50km
  • Czas 02:01
  • VAVG 20.13km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 5: na plażę

Wtorek, 19 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 5

Trasa:
Paradisbakkerne - Gryet - Bodilsker - Balka - Snogabaek - Dueodde - Balka - Nexo - Paradisbakkerne

Poranek, bodaj po kolejnej nocnej ulewie (nie pomnę już, ciężko zliczyć) wstał o ćwierć nieba lepszy - choć nadal bardzo mocno wiało z SWS (czy tam SSW;) - no ale ileż można czekać na zmiłuj? Nie ma zmiłuj - trzeba zwiedzać! Pojechaliśmy najpierw nieco na zachód przez pagórki (czyli lasami), a następnie skręciliśmy na SES (albo SSE?), by wiatr nas nie zwiał na abarot do namiotu ;) Naszym celem było najpierw największe skupisko menhirów na wypie - całe 62 sztuki - czyli Gryet. Po zwiedzeniu był już rzut menhirem do kościółka w Bodilsker. Kilkaset ostatnich metrów centralnie pod wiatr sprawiło, że zacząłem nielubić jazdę na rowerze ;p
Kościółek znany jest przede wszystkim z niezwykłego kamienia w kształcie kapelutka wmurowanego w dzwonnicę - legenda głosi, że to sam diabeł rzucił swym nakryciem głowy w księdza, który schronił się w kościele - i kapelusz, trafiwszy w dzwonnicę - skamieniał. A sam kościółek równie ciekawy, romański, biały i otwarty - w środku ulotki (po polsku też!) i moc staroci (w tym z początków chrześcijaństwa na wyspie - z runami i różne tam takie), a ponadto okazało się, że mimo nikogutka otwarta jest wieża kościelna i można wejść na samą górę (a potem nawet na strych!) i zerknąć na drewnianą więźbę dachową od wewnątrz! U nas kościoły składają się głównie z zamknięć, krat i zakazów - a tu proszę: kościółek blisko tysiąc lat, a nikt nie pilnuje, czy jacyś Polac..., pardąs, miejscowi wandale ognia na strychu nie podkładają... Ech po raz kolejny - piękny kraj!
Z kościółka ruszyliśmy z tylno-boczną wichurą z górki na południowo-wschodnie wybrzeże - do mikrokurortowioski o nazwie Balka. Tam postój przy plaży - i oczywiście znów nici z plażowania, bo przyszła wielka czarna chmura, ale na szczęście przeszła nieco bokiem. W każdym razie gdyby coś - można się było schować w plażowych kiblach - a są to rzecz jasna nie żadne toy-toye, ale czyściutkie ubikacjo-łazienki z lustrem i ręcznikami (papierowymi). Żryć - nie umierać. Czekaliśmy więc w pogotowiu na opad, ale tym razem nie nastąpił, więc zjedliśmy przywiezione wiktuały na drewnianej ławie opodal - podczas posiłku bardzo chciał też jeść mikrokokierspaniel - ale pan ratownik (bo jego ów ci był) go odwołał.
Z Balki (via Snogebaek) znów jechaliśmy bardziej pod wiatr, ale wkrótce zaczęły się lasy przybrzeżne, więc jakoś dawało radę. Kolejny postój zrobiliśmy koło Broens Odde - niezwykłe to miejsce, gdzie na kilkuset metrach plaża zanika na korzyść ogromnych płaskich głazów porysowanych przez lodowiec - miejsce, gdzie ziemia i morze przenikają się wzajemnie tworząc labirynt kanalików dla mew, kaczek i nurzyków ;) W lesie zaś ukrytych sporo urokliwych letnich domków pod wynajem. Obok ujście leśnego strumyka. Piknie. Niestety, tylko pogoda zrobiła się całkowicie pochmurzona, więc znów za długo na plaży nie zabawiliśmy.
Trzecie podejście pt. 'plażujemy' to pobliskie, znane nam już Dueodde - niestety - 10 minut lało, ale na szczęście udało się schronić pod okap jakiegoś domku letniskowego i przeczekać. Podjechaliśmy pod latarnię (nadal zamknięta), M. została  i rowery też, a ja ruszyłem drogą przez wydmy w kierunku najszerszej plaży na wyspie. Sama ścieżka błądziła między górami piachu, a jak już się wydawało, że za ostatnią górką będzie morze - było... na horyzoncie. A pomiędzy wydmami, a plażą - ogromna, piacholubna łąka zielona z jakiejś specjalnej słonolubnej turzycy. Malowniczość miejsca dodała mi skrzydeł, więc pognałem co pe-gaz wyskoczy na plażę i w ten sposób pieszkom zdobyłem najpołudniowszy cypel wyspy. Na plaży wiało pieruńsko, więc trochę w te, trochę wefte - i odwrót. Wśród wydm odnalazłem wygodny drewniany chodniczek z desek, więc po powrocie pod latarnię (tym razem przez piękne wrzosowisko) namówiłem M., by podjechać rowerami jeszcze raz nad samo morze. Posiedzieliśmy za wydmą na zawietrznej nieco - i trzeba było już wracać na nasz biwak z nadzieją, że tym razem namiotu nie zalało. Powrót do Balki nieco inną drogą, ale z tylno-bocznym wiatrem - stąd już niedaleko (via pastwisko z wrzosami, kozami i owcami) do Neksia - w Neksiu tradycyjne zakupy w Netto. Ponieważ, o dziwo, nieco się wypogodziło, więc obejrzeliśmy jeszcze miasteczko nieco dokładniej (kościół, rynek, muzeum z zewnątrz) - ładne, ale chyba najmniej ciekawe z dotychczasowych. Oczywiście bardzo zadbane i czyste, ale jakieś takie bez większego uroku. Po czym (aby było ciekawiej) nieco inną trasą dobiliśmy na nasz biwak. W namiocie nieco wody. Dobranoc.


  • DST 17.80km
  • Teren 0.20km
  • Czas 00:52
  • VAVG 20.54km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 4: wieje, leje...

Poniedziałek, 18 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 4

Trasa:
Paradisbakkerne - Aarsdale - Nexo - Paradisbakkerne

Poranek wstał pogodny, choć z huraganowym wiatrem z WSW, pod który daleko nie ujechalibyśmy. Co tu robić? Postanowiliśmy przespacerować się po tutejszych Rajskich Pagórkach. Przez pagórki, oprócz asfaltowej rowerówki biegną trzy piesze szlaki - można je połączyć zataczając w ten sposób pętelkę wokół Paradisbakkerne. Co też uczyniliśmy. Spacer był kapitalny - wygodne i nadal bez błota ścieżki prowadzą tam i siam - są dobrze oznakowane, a krajobraz to taka Skandynawia w pigułce - lasy, skały porośnięte wrzosami, niewielkie jeziorka i mnóstwo, mnóstwo głazów wszelkiego kalibru. Trochę jak w Botaniku ;)
Pagórki poprzedzielane są zaskakująco głębokimi dolinami-wąwozami - najpiękniejszym okazał się wąwóz Majdal, ponieważ wylesiony (albo niezalesiony?) tworzy krajobraz łudząco przypominający dolinkę Białej Wody w Pieninach - tylko, że zamiast wapieni, mamy tu do czynienia z granitami. Oraz połaciami kwitnących właśnie wrzosowisk - na nich z rzadka ciche jałowce, brzozy i pojedyncze świerki siedzą, jak mawiał narodowy wieszcz bornholmski Adamsen Mickiewiczsen ;)
Jak wieje - to przywieje (choć zapewne potem rozwieje) - to hasło było aktualne przez cały wyjazd, ale zwłaszcza tego dnia. Przy ostatnim, urokliwym jeziorku przyszedł szkwał - i mimo gęstego, świerkowego boru zlało nas do suchej nitki. Znów parę minut od namiotu. Echhh :/
Wróciliśmy i zaczęliśmy przeciekiwanie, bo nadal padał. A potem na zmianę w odstępach kilkunastominutowych - raz słońce - raz leje. Co tu robić?
W końcu chyba po dwóch godzinach wyglądać zaczęło na lekką poprawę - korzystając z pauzy w laniu pojechaliśmy do pobliskiego Aarsdale zbadać kwestie rybno-wędzarnicze;) Droga (kapitalny, kilkuminutowy zjazd z widokiem na morze i z wiatrem!) i już byliśmy pod największym wiatrakiem na wyspie, który jest symbolem mieściny zaczynającej się na Aa. Zresztą - wiatrak ten codziennie z daleka widzieliśmy w drodze z biwakowiska pod prysznic.
W Aa. chwilę poplątaliśmy się po uliczkach, zasięgnęliśmy języka - i już wkrótce ukazał nam się charakterystyczny dom z wysokimi kominami - wędzarnia! W środku były różne ryby, choć głównie śledzie - nie było natomiast możliwości zamówienia tzw. bufetu rybnego typu 'płacisz ileś - i jesz, ile chcesz!' - więc skończyło się na dwóch różnych śledziach z dodatkami - koszt to ok. 70 zł. Słono, jak śledź, no, ale niekoniecznie codziennie jest się w wędzarni! Niekoniecznie? Kolejne dni pokazały, że jednak koniecznie... ;)
W miedzyczasie znów lujnęło, a gdy się wypadało, rozochoceni śledziem i poprawą pogody oraz nieco przymuszeni brakiem innych spraw spożywczych pojechaliśmy z Aa. do niedalekiego Nexo - do znanego nam już Netto. Pod Netto przyszła kolejna chmura, było też już późno - chwilkę poczekaliśmy, nim przeszło najgorsze (tak nam się naiwnie w tym momencie wydawało;) - i w drogę! Jeszcze w Neksiu znów musieliśmy się chronić (w jakimś otwartym garażu m.in. z rowerami na prywatnej posesji - Duńczycy ani nie grodzą domów, ani nie zamykają garaży!) - po chwili wypadało się na tyle, że ruszyliśmy na nasze biwakowisko dumając nad tym, ile jest w stanie wchłonąć ręcznik szybkoschnący i ze dwie koszulki pozostawione w progu namiotu jako tama na wszelki wypadek ;)
Z Neksia jest 15-20 minut. Tym razem zabrakło trzech - przyszedł ogromny wał burzowy, huknęło, błysnęło, ściana wody. I nie było się gdzie schować.
A w namiocie rzecz jasna ogólne chlupu.
Powiedzenie 'rybka lubi pływać' nabrało tego dnia na Bornholmie zdecydowanie głębszego sensu....


  • DST 48.50km
  • Teren 13.10km
  • Czas 02:23
  • VAVG 20.35km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 3: urodzinowo po lasach

Niedziela, 17 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

Trasa:
Paradisbakkerne - Gamleborg nr 1 - Olene - Ekkodalen - Gamleborg nr 2 - Rytterknaegten - Lilleborg - Ostermarie - Louisenlund - Ibs Kirke - Paradisbakkerne

Po nocnym zalaniu namiotu nr 1 (niestety nr 1, bo na jednym się nie skończyło... oczywiście zalaniu) ranek wstał wietrzny i ponury. Postanowiliśmy więc zostawić cały ten chłam na pastwę bornholmskiej aury i polskich współtowarzyszy biwakowania - i na lekko odwiedzić wnętrze wyspy, bo z plażowania rzecz jasna nici. Wybór padł na rozległe lasy Almindingen - ongiś, jakieś 200 lat temu w całości posadzone na skalistych nieużytkach i pagórach - dziś to już całkiem naturalny las z przewagą świerków, sosen, brzóz. Krajobraz trochę jak w tajdze, a trochę jak w Beskidach :)
Ruszyliśmy pod wiatr przez zalesione Rajskie Pagórki, które łączą się z kompleksem Almindingen - a że to trzeci co do rozległości las w Danii - jechało się znośnie, bo teren był i pagórkowaty i osłonięty przed wichrem. Pierwszym celem było grodzisko Gamleborg (nr 1 - bo tego dnia odwiedziliśmy także Gamleborg nr 2 położony kilkanaście kilometrów gdzie indziej). Po czym ruszyliśmy dalej na zachód - po pewnym czasie asfaltówka rowerowa prowadząca przez lasy przeszła w gruntówkę - świetnie utrzymaną, posypaną drobnym żwirkiem jakoś utwardzonym - więc mimo nocnych opadów - bez błota! Ci Duńczycy to są jednak łebskie goście! Słyszałem przed wyjazdem, że ze świecą szukać dziury na asfaltowej drodze rowerowej - ale nawet na szutrówce jest gładziej niż na niejednej polskiej dedeerówie. Gwoli ścisłości - przez tydzień rowerowania na asfaltowej rowerówce znalazłem jedną dziurę - w miejscu, gdzie korzenie drzewa rozepchnęły asfalt. Właśnie w Almindingen - tak więc bądźcie ostrożni i patrzcie pod koła, a może ją też wypatrzycie! Taka nieduża, wielkości małej pizzy ;)
Po pewnym czasie zaczęło trochę mżyć, zjechaliśmy z rowerówki w boczne leśne gruntówki - i wkrótce dojechaliśmy (kawałek zwykłą szosą) do wieży widokowej koło trzęsawiska Olene - kiedyś było to zapewne jezioro, ale zarosło niemal całkiem. Ponoć ptasi raj, ale było za zimno, by zostać dłużej na wieży i poobserwować. A sądząc po temperaturze była duża szansa żeby zobaczyć zimorodki ;p
Za Olene wróciliśmy na szutrową rowerówkę - trasa biegła nadal przez lasy i pustacie - ni to pastwiska, ni to karczowiska, jakieś wrzosowiska pogrodzone... wokół żywej duszy (oprócz turystów na dwukółkach zaprzężonych w miejscowe koniki - jechali niespiesznie, więc udało się ich wyprzedzić:)
Po kilku kilometrach jazdy przez nicość skręciliśmy ku cywilizacji - za pierwszą tego dnia wsią ukazał się wlot do Doliny Echa - Ekkodalen. Krajobraz jak w Pieninach - wąwóz z łąką na dnie - a wokół strome skalne sciany. Nazwa nie bez przyczyny - wszyscy tam przyjeżdżają i drą się w niebogłosy :D Wypiliśmy kawkę na rozgrzewkę w miejscowym barku i ruszyliśmy pieszkom zwiedzać dolinę. Po jej przejściu odnaleźliśmy ścieżkę do Gamleborgu nr 2 - pierwszej stolicy Bornholmu z czasów wczesnego średniowiecza. Dziś to tylko trawiaste wzgórze-grodzisko na skraju doliny. Lujnęło.
Szybko zbiegliśmy na dół i do rowerów (mijając malowniczo porykujące krowy, co oczywiście odbijało się echem) - rowery stały pod drzewami, więc mało zmokły. Przestało padać, choć nadal wiało i było zimno - dla rozgrzewki zatem dalsza droga powiodła nas lasami i gruntami na najwyższy szczyt Bornholmu - Ritterknaegten (całe 162 m n.p.m.!), gdzie znajduje się wieża widokowa z widokiem (przy ładnej pogodzie;p) na całą wyspę. Po drodze był jeszcze pomnik pana, który zasadził cały las Almindingen (coś ze 3,5 tysiąca hektarów), co zajęło mu, bagatela, 36 lat.
Z wieży widać było głównie pobliską stację radarową, natomiast zjazd z Rytterknaegten równiutką szosą to samo mrau ;)
Ponieważ nie padało, postanowiliśmy się bardziej szczegółowo zagłębić w okolicę i odnaleźć kamień, który mierzy kilka metrów objętości, a można go ponoć poruszyć ręką pchając w odpowiednim miejscu. Gucio prawda - w lesie kamieni było tyle, ile zazwyczaj bywa w tatrzańskich reglach, a gdy już wreszcie odnaleźliśmy ten właściwy (była odpowiednia tabliczka!), to nie dał się poruszyć za żadne skarby trolla. No trudno.
Od kamienia (zwanego Rokkestenen) mieliśmy już rzut... hmm, kilkoma kamieniami do kolejnego grodziska-dawnej stolicy - czyli Lilleborgu. Miejsce to, mimo sąsiedztwa z dość ruchliwą szosą, okazało się w kategorii "grodziska i resztki stolic w dniu dzisiejszym" zdecydowanie najciekawsze - częściowo odtworzone mury i kapitalne położenie na dawnej wyspie jeziora sprawiają, że tu nareszcie coś widać!
Od Lilleborga zawróciliśmy, więc zaczęło się jechać wyśmienicie, bo z silnym wiatrem z SWW. W końcu wyjechaliśmy z lasów - i za chwilę było już miasteczko Ostermarie. Tu dokonaliśmy zakupów w miejscowej nibybiedronce (oznaczonej symbolem, a jakże... biedronki!:D), a następnie spałaszowaliśmy ich znaczną część, chroniąc się na miejscowym cmentarzu w częściowo zachowanym fragmencie romańskiego kościółka - w środku położone są dwie baaaardzo stareńkie płyty nagrobne, które posłużyły jako stół i siedzisko. Nie było innego wyjścia, bo znów lujnęło. Swoją drogą jeszcze takiego przyjęcia urodzinowego nie miałem ;)))
Gdy się wypadało - ruszyliśmy dalej - do Louisenlundu. To kępa starych drzew wśród pół i łąk kryjąca w sobie 50 prehistorycznych menhirów. Obejrzeliśmy, zrobiło się znów trochę pod wiatr (zawróciliśmy bowiem na S, by domknąć pętelkę w drodze do naszego namiotu pod Rajskimi Pagórkami). Na koniec jeszcze odwiedziliśmy najstarszy na wyspie kościółek Sankt Ibs Kirke (biały i romański) otoczony idealnie zadbanym cmentarzykiem - wśród grobów również takie przystrojone w miniaturki zwierząt z miejscowych farm - zmachani doczołgaliśmy już znów całkiem pod wiatr i pod górkę do naszych Rajskich Pagórków licząc po cichu na to, że to już ostatni dzień wichru i deszczu. Jakże się myliliśmy (a pod prysznicem na farmie myliśmy) się...



  • DST 63.80km
  • Teren 1.80km
  • Czas 03:05
  • VAVG 20.69km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 2: witaj Szwecjo - witaj Bornholmie!

Sobota, 16 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 6

Trasa:
Prom "Skania" - Ystad - katamaran "Leonora Christina" - Ronne - Nylars - Loebaek - Aakirkeby - Pedersker - Oster Somarken - Dueodde - Snogabaek - Balka - Nexo - Paradisbakkerne

Wstaliśmy jako ten poranek pogodni i wylegliśmy z kajuty na świt nad niemal pełnym morzem. Niemal, bo się ukazała na horyzoncie Szwecja, a konkretnie Ystad i trzeba było zaraz już się pakować, schodzić po rowery czekające grzecznie wraz z innymi pojazdami na niższym pokładzie i wysiadka proszę państwa. Pierwsze metry przejechane po szwedzkiej ziemi to jednocześnie piąty kraj dla Meridy - bo po Szwecji jeszcze nie jeździła :) Prosto z promu ruszyliśmy gładkimi jak stół z Ikei ulicami śpiącego jeszcze miasteczka w kierunku centrum i chyba przystani katamaranów, skąd za jakieś dwie godziny mieliśmy popłynąć na Bornholm. Jedziemy, jedziemy, nie ma flaszek - jak to mówi Lavinka. A konkretnie przystani katamaranów. W końcu spotkaliśmy jakiegoś miejscowego Pana Dziadka na rowerze, który widać cierpiał na poranną bezsensowność. Trochę migiem dogadaliśmy się, że mamy zawrócić. No tośmy zawrócili. Dobrze, że cykałem zdjęcia po drodze, bo Pan Dziadek w końcu nas dogonił i doradził jednak zawrócić z doradzonego wcześniej zawrócenia. W końcu się okazało, że właściwie byliśmy na miejscu, tylko, że prawdopodobnie myślał, że wracamy do Polski, a nie wręcz przeciwnie ;)
W terminalu katamaranów (położonym po sąsiedzku ze stacją kolejową - oni mają ultramarynistyczne w kolorze ciapągi!) było ciepło i wkrótce zaczęli się schodzić chętni na rejs. Co drugi miał psa, a co drugiego psa było po dwa - kol. Meteor zapewne rozstrzygnie, ile było psów chętnych na Bornholm, skoro katamaran zabrał kilkaset osób ;) W końcu nadjechali też rowerzyści (większość z sakwami - może nasi?) - i jadąc za nimi (taki owczo-rowerowy pęd) wjechaliśmy na okrętkę na katamaran. Katamaran nosi imię żony największego zdrajcy w dziejach Danii z czasów wojen szwedzko-duńskich i łączy Danię ze Szwecją. Ciekawa koncepcja ;>
Na katamaranie (podobnie, jak wcześniej na promie) pływający supermarket - ale usiedliśmy przy bulaju i kiwaju. W końcu, w pół drogi wyległem na pokład - a widoki były takie, że zaczęło się chmurzyć, z tyłu zanikała Szwecja, a po lewej z przodu rósł w oczach Bornholm z czarną chmurą - jak zapowiedź losu.
Po niecałych dwóch godzinach dobiliśmy do Ronne - stolicy wyspy. Wszystko piękne, jak to w cywilizowanych krajach, więc nawet nie ma co pisać, poza może tym, że przy rynku jest Netto i ceny niektórych produktów typu ser holenderski i ogórek hiszpański są niższe od pozostałych ;)
Posiedzieliśmy na rynku, wcięliśmy co nieco, przemaszerowała orkiestra wydęta (od wiatrów szargających wyspę już od rana), objechaliśmy miasteczko, zajrzeliśmy do informacji turystycznej, gdzie cały jeden stojak ulotek jest po polsku. Jak miło!
Słonko na zmianę z chmurami, a konkretnie silny wiatr z W spowodowały, że ruszyliśmy z Rynny dokładnie na wschód - w stronę dawnej stolicy, czyli Aakirkeby. Najpierw jeszcze zdążył mnie bez powodu strąbić zajeżdżając drogę jakiś chyba naturalizowany Polak (sądząc z zachowania) - w ogóle to był jedyny taki przypadek podczas tygodniowego pobytu, niezależnie od tego, czy jechaliśmy zgodnie z przepisami, czy (nieświadomie) zapewne czasem je złamaliśmy.
Z Rynny prowadzi do Aa. jedna z kilku fantastycznych rowerówek-asfaltówek, które przecinają wyspę (oraz ją opasają) - ta konkretnie biegła po śladzie dawnej kolei, więc jechało się równo (również w sensie braku wielkich podjazdów/zjazdów). Po drodze pierwsze atrakcje: ktoś zbudował przy rowerówce galerię rzeźby w kamieniu - na menhirach zaś wykuł postacie z miejscowych (i zagramanicznych) bajek i legend - oczywiście nie mogło tu zabraknąć rodzinki miejscowych trolli - z Królle-Bulle na czelle ;D
Kolejną atrakcją był jeden z czterech rotundowych kościołów na wyspie - w Nylarsie. Biały, okragły i z ciekawym wnętrzem sprzed prawie 1000 lat. W ogóle kościoły na Bornholmie są przeważnie z czasów romańskich i z kamienia, a barok tu na szczęście chyba nie dotarł, więc robią pozytywnie nieprzeładowane wrażenie.
Kawałek za Nylarsikiem rowerówka wróciła do szosy głównej i biegła zazwyczaj po jej obu stronach doprowadzając do Aakirkeby. Stara stolica to przede wszystkim największy kościół na wyspie - oczywiście z kamieni i romański. Pod kościołem plątała się polska rodzinka. Z innych atrakcji z pewnością należy wspomnieć o niewielkim ryneczku z postaciami czterech gąsek w różnej fazie startu do lotu, po których skakał jakiś dzieciak. Aakirkeby to jednak przede wszystkim jedno z najważniejszych muzeów na wyspie - muzeum przyrodnicze Naturbornholm. Ponieważ ceny do muzeów są konkretne (tu zapłaciliśmy za dwie osoby ok. 120 zł za wstęp), więc ograniczyliśmy się tylko do tego jednego - ale i tak było warto. Polska przewodniczka oprowadziła nas po wystawie interaktywnej, gdzie można było sobie uruchomić wichurę i różne takie oraz zaprosiła do obejrzenia (po polsku) filmu o dziejach geologicznych wyspy - zresztą bardzo ciekawych - i to już od czasów, gdy Bornholm leżał na południe od Ekwadoru, a stąpały po nim specjalne miejscowe smoki-diplodoki :) Zresztą jeden taki góruje nad główną halą muzeum. Inną atrakcją jest jeden z trzech na świecie odcisk meduzy znaleziony tuż obok w kamieniołomie. Z innych ciekawostek w muzeum można jeszcze zobaczyć czaszkę wieloryba (duża), cały dział poświęcony... Puszczy Białowieskiej, a konkretnie ziubrom, które parę lat temu podarowaliśmy temu Bornholmu (żyją w zagrodzie w lasach w głębi wyspy i powoli przywykają do języka duńskiego;), karmienie chrząszczem rzekotki drzewnej oraz prawdziwego krokodyla w otoczeniu stworzeń sprzed milionów lat - co robi wrażenie, bo krokodyl mruga okiem, jako, że jest żywy, a nie gipsowy ;)
Można by jeszcze oglądać i zwiedzać, a tu trzeba było powoli się zbierać - więc jeszcze przespacerowaliśmy się na krótki spacer do wspomnianego kamieniołomu z meduzą i skamieniałymi ripplemarkami. Po sąsiedzku jest również miejsce styku dwóch głównych jednostek geologicznych budujących Europę - i tylko tu styk ten jest widoczny na powierzchni!
Z Naturbornholm ruszyliśmy już bardziej na południe i wiatr, który dotąd nam pomagał, stał się nieco boczny niestety. Na szczęście było z górki, bo w stronę morza. Minęliśmy miejscowe muzeum starych pojazdów (ponoć mają syrenkę, czy malucha, nie pomnę) - później było jeszcze muzeum traktorów całkiem osobne), ale najpierw przydrożna winnica - największa na wyspie. Przy winnicy znajduje się jedno z kilku tanich pól biwakowych - ale tylko zajrzeliśmy tam i pojechaliśmy dalej. Po obejrzeniu kolejnego ładnego, białego i romańskiego kościółka w Pedersker dotarliśmy do miejsca, gdzie był stary młyn u ujścia rzeczki do morza. A w młynie - knajpka z cenami z kosmosu. Ponieważ pogoda pogarszała się coraz bardziej, więc nieco zmarznięci zamówiliśmy jedyny produkt w przystępnej cenie - czyli dzbanek kakao na ok. 12 zł. Czekaliśmy chyba z godzinę, ale w końcu zrobili i przynieśli - wypiliśmy w 3 minuty ;) W tym miejscu natomiast warto polecić darmowe obejrzenie miejsca przecięcia południka 15 i równoleżnika 55 z ładnym widokiem na morze oraz stosowną tabliczką informacyjną. W ogóle każda, nawet najmniejsza atrakcja ma tabliczkę z informacjami - zawsze po duńsku, niemiecku i angielsku, ale nierzadko też po polsku. Miło nam z tego powodu. Duńczycy mają prawdziwego hopla, jeśli chodzi o oznakowywanie wszystkiego - co w kwestii nawigacji rowerem po wyspie ma kapitalnie pozytywne znaczenie. Po prostu nie sposób się zgubić, jeśli tylko pamiętamy bardzo duńską nazwę celu podróży ;)
Kakao wypite - czas było ruszyć dalej. Rowerówka zagłębiła się częściowo w sosnowe nadmorskie lasy południowego wybrzeża. Dojechaliśmy wkrótce do Dueodde - miejsca, gdzie jest najszersza plaża na wyspie oddzielona od lasów dodatkowo pasmem wędrujących wydm - Łeba to może nie jest, ale bardzo przyjemnie, a piasek na plaży tak drobniutki, że ponoć go kiedyś zabierano z plaży na skalę przemysłową - do konstrukcji klepsydr. Na samym końcu Dueodde jest latarnia morska (niestety, była już zamknięta), zaś sama miejscowość to typowe działkowisko w dobrym, bo duńskim tego słowa znaczeniu - no i najdalej na południe wysunięty punkt wyspy.
Pojechaliśmy dalej - mi dwukrotnie jakieś dzieci na rowerach próbowały dostać się pod koła idąc centralnie na czołowe - pierwsze dziecię szurnęło mi o sakwy, a ja wypadłem na pobocze rowerówki, czyli trawniczek :) Drugie to była cała, oczywiście polska rodzinka... Ech!
Jadąc rowerówką dotarliśmy do kolejnych nadmorskich mini-porcików: Snogabaek, Balka - wreszcie Nexo. Przed Nexo tuż przy rowerówce było pastwisko składające się w mniej więcej w równych proporcjach z owiec, kóz i wrzosów. Malowniczy widok!
W Nexo (chyba drugie co do wielkości miasteczko na wyspie) zrobiliśmy kolejne zakupy w Netto - i ruszyliśmy do ostatecznego miejsca przeznaczenia tego dnia, czyli pola biwakowego Ellesgaard położonego tuż przy Paradisbakkerne, czli Rajskich Pagórkach. Niemal cały ten odcinek to podjazd - miejscami stromy - a my już nieco zmachani i boczny, silny wiatr - więc jak już w końcu dotarliśmy do ponoć najpiękniej położonego pola biwakowego na wyspie - zaczęło się powoli zmierzchać. Na polu, otoczonym z trzech stron lasem, a z czwartej z rozległą panoramą aż po, położone kilka kilometrów stąd morze - praktycznie sami Polacy z rowerami. Rozbiliśmy nasz namiot, zeszliśmy kilkaset metrów dalej do farmy (do której należy biwakowisko) na ciepły prysznic w jednym z zabudowań gospodarstwa (płatny do niepilnowanego koszyka na bilon:) - gospodarza nie spotkaliśmy. A potem jeszcze spacer z powrotem pod górkę do namiotu - i pierwszy dzień na wyspie dobiegł końca.