Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 87170.26 kilometrów - w tym 3399.18 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 22.99 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2015

Dystans całkowity:1000.30 km (w terenie 216.00 km; 21.59%)
Czas w ruchu:42:36
Średnia prędkość:23.48 km/h
Liczba aktywności:25
Średnio na aktywność:40.01 km i 1h 42m
Więcej statystyk
  • DST 24.00km
  • Teren 0.10km
  • Czas 00:59
  • VAVG 24.41km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uć z koszmarnym wiatrem

Poniedziałek, 20 kwietnia 2015 · dodano: 20.04.2015 | Komentarze 0

Po jednym dniu przerwy z okazji zakwasów pozawodowych - rano możliwie najkrótszą i najbardziej osłoniętą wersją trasy od M. do p. na P. pod huraganowy przednio-boczny wiatr - na krótkich odcinkach bardziej bocznych próbował mnie dwukrotnie wywrócić :/
Powrót przy chyba jeszcze silniejszym - bocznym do tylnego, więc chwilami nadal fatalnie, ale czym bliżej M. - tym korzystniej - więc na koniec jeszcze pętelka celem choć trochę poprawienia marnej średniej.
Sakwy rano ciężkie - po południu już lekkie.
Acha - inauguracja nowych, fajnych siateczkowych rękawiczek rowerowych marki Shimano (ale kupionych w Decathlonie).
Kategoria 1. Only Uć


  • DST 75.10km
  • Teren 1.00km
  • Czas 02:59
  • VAVG 25.17km/h
  • Temperatura 8.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Opłotki i Uć zawodowo i powrotnie

Sobota, 18 kwietnia 2015 · dodano: 18.04.2015 | Komentarze 4

Świtem omal bladym wystartowałem obładowany sakwowo-kijkowo z miasta Uć do miasta Ozorów (via miasto Zgiegrz) na coroczne Mistrzostwa Kijania Ziemi Ozorowskiej. Wyjechałem odpowiednio wcześnie, bo prognozy zapowiadały na dzień dobry solidny wiatr w pysk. I rzeczywiście - dystans 22,4 km dzielący mnie od startu kijania pokonać musiałem z dwoma odpoczynkami - najpierw pod łaźnią (skoro jechałem na łażenie) w Zgiegrzu, a potem pod przydrożną "...ŻALNIĄ RYB" (ktoś podwędził literek x3). Po dotarciu zmachanym na zawody (na kilkadziesiąt osób tylko ja dotarłem rowerem!) - udało się wygrać marsz na 10 km z czasem 1h 13min. 24s, co stanowiłoby lekką progresję w stosunku do poprzedniego roku, gdyby nie fakt lekkiej modyfikacji trasy - mam wrażenie, że ją nieco skrócili. Tak, czy siak, zawody fajne, po wpadnięciu na metę sypnął grad, potem było ognisko z kiełbaską, bułką o wysokim wskaźniku hipocośtam, bo białą i pokropiło na to wszystko minut z pięć. Nie było co marznąć dłużej, więc po pożegnaniu organizatorów i uczestników wskoczyłem na siodło i rozpocząłem powrót na z góry zaplanowane miejsce - czyli do M. :)
Jeszcze przez chwilę walczyłem z wietrzyskiem (straszne po wyczerpujących zawodach), potem zrobił się boczny, tylno-boczny, wreszcie tylny - znak, że zawinąłem na Uć. Leciałoby się na tym etapie wyśmienicie, gdyby nie fakt zmęczenia, ale i tak częściowo udało się nadrobić poranne straty średnioprędkościowe. Początkowo na Stryjków - odbiłem późnym niebawem (późne niebawo to chyba w tym przypadku ok. 10 km) na Białą (tę, gdzie wszystek jeden kościół jest czarny), a w Szczawinie ponownie na Stryjków, celem ominięcia prawie całego miasta. W Smolicach postój pod sklepem - w sklepie pani babcia lat ze sto strasznie mnie skrytykowała, że śmigam bez kurtki i czapki i że jak będę stary, to odpadną mi uszy;) No, a mi było na tyle gorąco od wysiłku, że kupiłem litr Mountain Dew pomarudziwszy pierwej pani sklepowej, że z lodówki nie mają ;p
Za Smolicami był już zaraz Stryjków, Cezarka - i cały czas z wiatrem! W Głąbie jednakże zaczęły się podjazdy Uckich Pagórków - cena, którą przyszło zapłacić za jazdę naokoło, by minąć miasto - na szczęście wiatr pomagał i jakoś dało radę pokonać pod górkę pewien podjazd, gdzie kiedyś, rzecz jasna jadąc w drugą stronę, Mery rozpędziła się do 60 km/h :)
Potem była jeszcze Nowosłona, dziurawy asfalt pod Wiączyniem - i tak dobiłem do M. zmordowany przeokrutnie - ale udało się dotrzeć z Ozorowa (52,7 km) w 2 h (i 2 min.;).


  • DST 37.00km
  • Teren 0.20km
  • Czas 01:30
  • VAVG 24.67km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Opłotki i Uć sprawunkowo i bezpowrotnie

Piątek, 17 kwietnia 2015 · dodano: 18.04.2015 | Komentarze 0

Rano, spakowawszy gratów nieco, z okazji pierwszego z dwóch wolnych dni (czyli tzw. wczesnego weekendu;), przytroczywszy również Meryhuannie kijki do nordycznego chodu (to na sobotę), pojechałem bezpowrotnie tego dnia via dawno niejeżdżone Rude Opłotki do R. - po drodze premiera pięknie wyasfaltowanej przeprawy na Jasieni (wreszcie!). Po pozałatwianiu sprawunków nr 1 (m.in. walka ze starym i młodym odkurzaczem) - od R. do d. - i dalej już pieszkom załatwić sprawunki nr 2. I już zostałem w d., by następnego dnia było bliżej na poranne Mistrzostwa Ziemi Ozorowskiej w kijkaniu.
Silny wiatr z NW sprawił, że właściwie cała jazda mniej, lub bardziej podeń. Na szczęście liczne odcinki miejskie i krzaczaste skutecznie wyhamowywały zapędy wiatru.
Sakwy obładowane dwudniowo, ale wycieczki nie liczę do kategorii "Dzień to za mało!", bo nocleg był wszakże na terenie miasta Uć.


  • DST 25.10km
  • Teren 0.30km
  • Czas 00:59
  • VAVG 25.53km/h
  • Temperatura 17.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uć z cielęciną na drodze

Czwartek, 16 kwietnia 2015 · dodano: 16.04.2015 | Komentarze 4

Z wiatrem trzeci dzień pod rząd to samo - silny (choć może nie aż tak, jak wczoraj i przedwczoraj) i z kierunków W - więc rano najkrótszą od M. do p. na P. - a z powrotem pętelka - i to pełna, by skontrolować plac budowy tramwaju od drugiej strony.
Po południu dedeerówa zapchana wszelką pozimową cielęciną, co to wyległa, bo ciepło - jacyś niedzielni rowerzyści z dziećmi jadący falangą na czołowe (3 razy!), plaga rolkarzy - i inne tego typu przyjemności.
Mam nadzieję, że wkrótce znów zrobi się +5 stopni i że można będzie normalnie jeździć :/
Sakwy nieco przytyte.
Kategoria 1. Only Uć


  • DST 25.10km
  • Teren 0.10km
  • Czas 00:59
  • VAVG 25.53km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uć z zającem

Środa, 15 kwietnia 2015 · dodano: 15.04.2015 | Komentarze 0

Warunki wietrzne od rana niemal takie same, jak wczoraj (czyli silny wiatr z W), więc znów najkrótszą od M. do p. na P.
Powrót już z tylno-bocznym (bo z SW) wiatrem, więc pętelka, a nawet dwie, celem sprawdzenia wokół bloku M. co się nowego dzieje w temacie nieustającego budownictwa.
Wcześniej fajne ściganie super szybkiego rowerowego zająca - doganiałem go na światłach, a nawet chwilami trzymałem jego tempo, ale potem mi odskoczył - zabrakło mi przełożeń na mocniejsze machanie ;)
Dziś już ze świeżo wypranymi, niezbyt ciężkimi sakwami.
Upał!
Kategoria 1. Only Uć


  • DST 24.00km
  • Teren 0.10km
  • Czas 00:55
  • VAVG 26.18km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Uć z wietrznymi ambiwalentnymi aberracjami

Wtorek, 14 kwietnia 2015 · dodano: 14.04.2015 | Komentarze 0

Rano od M. najkrótszą, bo pod silny wiatr z WNW do p. na P.
Z powrotem wiatr wspaniale pomagał (średnia miejska na 12,8 km - 28,44 km/h) - więc via pętelka.
Sakwy powyprawkowo poprane, więc tym razem z plecaczkiem - niezbyt ciężkim.
100 m terenu to rozbabrana w dwóch miejscach dedeerówa.
Kategoria 1. Only Uć


  • DST 33.50km
  • Teren 4.90km
  • Czas 01:42
  • VAVG 19.71km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Podlasie Egzotyczne - dz. 7: Prawosławne ostatki

Niedziela, 12 kwietnia 2015 · dodano: 13.04.2015 | Komentarze 14

Trasa:
Żerczyce - Moszczona Pańska - Sycze - Grabarka - Szumiłówka - Oksiutycze - Pawłowicze - Homoty - Szerszenie - Kudelicze - Olchowicze - Maćkowicze - Siemiatycze Stacja - (dalej pociągowo) - Wawa PKP - Uć W. PKP - (dalej rowerowo) do M.

Już od rana wiało bardzo solidnie, aż ogrodowy wiatrak opodal krasnoludka, który leje wężem strażackim wodę do oczka wodnego w którym siedzi żaba rechocząca cały poprzedni wieczór - no więc ów wiatrak aż się kręcił, tak wiało.
Ruszyliśmy pod ten wiatr. O, w mordę. Co chwila postoje, prędkość piętnaście. Tyle, że gładki asfalt. Za wsią było wprost koszmarnie (to był początek orkanu Stefan;), potem na szczęście zaczęło się trochę lasów.
Z głównej szosy skręcilismy za Moszczoną Pańską na Grabarkę - górki, dołki, las sosnowy - i nareszcie trochę z wiatrem.
Cerkiew w Grabarce ze słynnym lasem krzyży - zwaną prawosławną Częstochową - znaleźliśmy bez problemu. Tymczasem wiatr nawiał chmurzyska i pokropiło nas - ze 3 kropki na krzyż. Na szczęście jeden, a nie cały las, bo by nas zlało. a tak po chwili wicher przegnał chmurności, więc, pozostawiwszy rowery przezornie pod jakąś wiatą zespawaną z czegoś, ruszyliśmy na obchód okolicy. Przy wejściu jest kapliczka-źródełko z cudowną wodą (i bardzo smaczną, choć nieco żelazistą) - a potem stromymi schodami wdrapaliśmy się na górę, do cerkwi. Pobuszowaliśmy w lesie (krzyży), zakupiliśmy w miejscowym sklepiku trochę różności pamiątkowych - non stop w naszych poczynaniach towarzyszył nam głośny dźwięk dzwonów grających w kółko tę samą melodię - zaczynała się jak "mam chusteczkę haftowaną", ale już bez "wszystkich czterech rogów" - co zrozumiałe, ze względu na wysoki stopień sakralności tego miejsca ;)
Po godzince spędzonej na zwiedzaniu i mimowolnym wbijaniu w czerep melodii "chusteczkowej" (ale bez rogów) oraz nabraniu wody, wyruszyliśmy w ostatni już etap wyprawki - ciągiem niewielkich wiosek położonych w dolince wśród zalesionych wzgórz (co miało niebagatelny, pozytywny wymiar w kontekście wichury) w kierunku doliny Bugu. Po drodze miały być dwa młyny, ale zamieniły się w wiatraki - co w tych stronach oznacza po prostu zniknięcie.
Do Bugu dotarliśmy we wsi Maćkowicze (na mapie sprzed stu lat są Mućkowicze:) - nim zjechaliśmy nad rzekę, pod miejscową drewnianą cerkiewką dowiedzieliśmy się od miejscowego pana dziadka-gaduły o tym, że za kwadrans będzie prawosławne nabożeństwo z procesją z okazji przypadającej właśnie tego dnia prawosławnej Wielkanocnej Niedzieli - więc nad Bug zjechaliśmy dosłownie na 5 minut. Ze względu na wiatr na Bugu były spore fale, a woda na powierzchni płynęła w górę rzeki! A przynajmniej takie to sprawiało wrażenie. A nad samą wodą stareńka wierzba - powykręcana i z dziuplą na przestrzał.
Po powrocie do cerkwi M. postanowiła zostać na całe nabożeństwo (do pociągu mieliśmy jeszcze ponad 2h), a ja po 10 minutach wymiksowałem się, by zwiedzić jeszcze trochę nadbużańskie okoliczne rewiry. Polnymi drogami dotarłem do kolejowego mostu - okazało się, że ma drewniane kładki dla pieszych wzdłuż torów - w to mi graj! Przeprawiłem się meridowo na drugą stronę - i w ten sposób zaliczyłem kolejną nową gminę - Sarnaki, położone już w województwie mazowieckim!
Po chwili wróciłem mostem na podlaską stronę, podjechałem pod cerkiew (właśnie skończyło się nabożeństwo) - i już z M., pożegnawszy pana dziadka - w długą - do stacji Siemiatycze. Po drodze ostatnie atrakcje - tabliczka "Koniec Strefy Przygranicznej" i jeden z "zębów Stalina" - czyli bunkier Linii Łomotowa, co to się ciągnęła od Bieszczadów po Podlasie właśnie.
Na stacji czekaliśmy jeszcze godzinkę - ciepło i ładnie, ale jak się chciałem bachnąć w trawie za murkiem na zawietrznej, to dobrze, że najpierw spojrzałem - miejsce było już zajęte przez Pannę Ż. Zygzakowatą ;)
Na peron wyszły dwa miłe psubraty - wyraźnie mają w zwyczaju witanie pociągów - całkiem, jak Lampo z mojej ulubionej książki z czasów młodości, czyli "O Psie, który jeździł koleją". Psy jednak pozostały - pojechaliśmy my, z dzikim tłumem - ledwo do szynkobusu dało radę wcisnąć nasze rowery... W środku było gorąco i sennie, choć toczyły się ciekawe rozmowy - np. panowie w wieku maturalnym omawiali walory (tu cytat) "(...)-bardzo mądrego filmu pt. "Drogówka", który jednak kończy się chujowo, bo bohater traci członek. -Który członek? -Najważniejszy! -Będę mieć na względzie!". Wszystko w pięknej, wschodniej Polszczyźnie typu Kargul i Pawlak :D
W Warszawie na Wschodnim dwie godziny czekania na przesiadkę, więc udaliśmy się do najdłuższego bloku współczesnej Pragi, gdzie po strasznie długim oczekiwaniu wjechała na stół miejscowej pizzerii zaskakująco super przepyszna pizza - polecam-polecam-polecam!!! Do tego dwie michy prawdziwego sosu czosnkowego, a nie jakieś erszace z proszku. Pan restaurator bardzo miły, a obrusy ma w hafty - na jednym jechały sobie na rowerach wśród drewnianych domków dwa zające - to my! :D
Mimo pożarcia dwóch mich czosnkowego sosu, w ciapągu do miasta Uć też było full, a w dodatku pan konduktor kazał nam wstawić rowery do kibla (oczywiście ostatnim wagonem była jedynka, ale nie udało się nam w niej jechać, więc musieliśmy, by nie tarasować przejścia zadowolić bicykle, a raczej pana konduktora klozetem), Spowodowało to na stacji Uć W. wielkie perturbacje w wysiadaniu, bo nie można było sensownie wykręcić na właściwą stronę pojazdów w ciasnym przejściu.
A potem już rowerowo po ciemku do M. (via żabkowe zakupy).
I koniec wyprawki.

Nowe gminy: Mielnik, Siemiatycze, Sarnaki.

Podsumowanie wyprawki:
Km - 373,1
Km w terenie - 211,1 (56,6% łącznej ich liczby - zaskakująco dużo!!)
Średnia prędkość (moja;) - 20,41 km/h (zaskakująco dobra, jak na rodzaje nawierzchni, po których przyszło się toczyć z obciążeniem)
Liczba dni - 7
Średni dystans dzienny - 53,3 km
Średni dzienny czas jazdy (mój, nie M.;) - 2h 36 min.
Liczba nowych gmin - 22 (21 - woj. podlaskie, 1 - woj. mazowieckie)
Wrażeń - moc! To najbardziej egzotyczne miejsca w Polsce widziane jak dotąd z siodełka.
Pogoda - gdyby nie wiatry - na piątkę.
Ogólna subiektywna ocena wyjazdu (w skali 1-6) - 5,5.

Warto, naprawdę warto tam jechać!



  • DST 76.20km
  • Teren 57.70km
  • Czas 03:43
  • VAVG 20.50km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Podlasie Egzotyczne - dz. 6: Pylnymi drogami

Sobota, 11 kwietnia 2015 · dodano: 13.04.2015 | Komentarze 4

Trasa:
Białowieża - Podcerkwy - Topiło - Wygon - Nikiforowszczyzna - Górny Gród - Starzyna - Jodłówka - Wojnówka - Biała Straż - Opaka Duża - Wólka Terechowska - Czeremcha - Miedwieżyki - Rogacze - Gołubowszczyzna - Nurzec - Nurczyk - Żerczyce

Prognozy na ów dzień były takie, że będzie wiać prosto w pyski - ale umiarkowanie - a na kolejny takie, że wiatr się rozpędzi do jakichś kosmicznych prędkości - i niestety nadal z przodu. W planach był nocleg w Czeremsze (ok. 50 km) - ostatnie 50 km następnego dnia do pekapu. Jednak w zaistniałych prognozach zarządziłem, że żyłujemy jak daleko się da już dziś, bo jutro możemy nie zdążyć na ciapąg.
Wyjechaliśmy więc w miarę wcześnie, pomachawszy naszym miłym gospodarzom i Białowieży - i wkrótce wbiliśmy się znów w puszczę i piaszczyste dukty. W lesie było dość zacisznie i przepięknie - minęliśmy leśniczówkę w Podcerkwach i kołując tam i siam szlakiem rowerowym dotarliśmy do mostu na Leśnej Rzece. Tu dokonałem niebywałej figury akrobatyczno-dźwiękowej, bo w momencie, gdy trzymałem w ręce na poły odkręcony termos z gorącą herbatą - coś mnie zaczęło gwałtownie użerać w boczuś pod koszulką. Moja reakcja była równie błyskawiczna - zlikwidowałem agresora wrzątkiem na ciele własnym! A łu.
Za mostkiem jeszcze trochę i ukazała się kolejna malownicza leśna osada - Topiło. Ku naszemu zdumieniu, mimo może z 10 chałup jest tu sklep - nawet był otwarty! Ponadto parkuje tu kolejna leśna lokomotywka i jest zalew, nad którym zrobiliśmy popas. Towarzyszyły nam roje w rui żab, wąż zaskroniec i miejscowy pekińczyk. Wszyscy zgodni i niezjadający się ni nie chłepcący czyjejś krwi. Pekińczyk tylko się turlał z górki nad wodę tarzając się w ów sposób.
W Topile nagle pojawiło się kilkaset metrów asfaltu(!), ale znów wjechaliśmy po chwili do lasów. Po kilku km zjechaliśmy ze szlaku rowerowego w boczne przecinki - i omal nie ugrzęznęliśmy w krzoru - ale w tym momencie ukazał się urokliwy przysiółek o nazwie Wygon. Powitał nas tu Pies Duży Rasy Białej A Formy Puszystej - zwany w innych stronach owczarkiem podhalańskim ;) Pies-łasipies ;)
Z Wygonem sąsiaduje kolejna mikrowioska, której nazwa (na tablicy!) zajmuje więcej miejsca od niej samej - czyli Nikiforowszczyzna. A potem jeszcze kawalątek puszczy - i przyszło się pożegnać po 70 km dwudniowej jazdy z Królową Polskich Puszcz. Żal wielki - puszcza o tej porze jest świetlista (brak jeszcze liści), rozkwiecona i rozćwierkana w sposób niespotykany w zwykłych lasach.
Wkrótce zaczął się asfalt (wieś Starzyna - istny skansen!) - za Starzyną zjechaliśmy w suche lasy sosnowe, celem odnalezienia drewnianego dworu w Jodłówce. Przy krzyżówce był dość nietypowy cmentarz - składał się z grobu Krasnoarmiejca Moskalenki, dwójki polskich żołnierzy z 1939 r., podwójnego grobowca dawnych właścicieli Jodłówki - i pana, który (sic!)zginoł.
Dwór w Jodłówce to kolejny wspaniale klimatyczny kąt - na niewielkiej polance, w otoczeniu starych brzóz spory drewniany dwór z aż czterema werandami - jeszcze na głucho zabity po zimie i nieco zaniedbany. Po wojnie była tu placówka straży granicznej, potem szkoła - dwór, co ciekawe cały czas należał do potomków właścicieli (istny ewenement w PRL-u), a kolejni dzierżawcy płacili za jego wynajem. Dziś chyba ostatecznie wrócił do dziedziców i wygląda, że służy za letnisko, ale przydałby mu się jakiś, choćby niewielki remont.
Z Jodłówki wróciliśmy na asfalt w Wojnówce - miał być tu wiatrak, ale znów nie było. Asfalt wkrótce odszedł w bok, a my znów zaczęliśmy obrastać w kurz na piaszczystej autostradzie - m.in. jechała tędy cała kawalkada aut wzbijając tumany pyłu - chyba jakiś ślub, albo coś w tym guście.
Po kilku km dotarliśmy do wsi Opaka Duża - to prawdziwa Mekka, Medyna i Jerozolima wszystkich kurierów, którzy docierając na ten koniec świata (wieś leży dosłownie na granicy) mogą zakrzyknąć: "o, paka duża!"
Nim wjechaliśmy do wsi (choć wieś to może za dużo w tym przypadku powiedziane), zwiedziliśmy miejscowy cmentarzyk prawosławny w lesie i pięknie odnowioną drewnianą cerkiew.
W Opace znów nas zatrzymali pogranicznicy, ale się nad nami zlitowali i tylko nas pouczyli, że wejście na pas ziemi granicznej kosztuje mandat w wysokości 500 zł. Pfff - od dwóch zatrzymań już to wiemy! ;P
Za Opaką droga leci dosłownie wzdłuż granicy w odległości kilkunastu metrów. W końcu skręciliśmy na Wólkę Terechowską - a tam nareszcie skończyły się (póki co) piachostrady. Wkrótce ukazała się jeszcze jedna cerkiew (murowana), a potem pod wiatr terenami rolnymi - i już byliśmy w Czeremsze. Podjechaliśmy na dworzec (zaskakująco wybujały, jak na gabaryty wsi - no, ale to w końcu lokalny węzeł kolejowy!) i nawet była kasa, więc profilaktycznie kupiliśmy już tu na następny dzień bilety na powrót (z Siemiatycz). Oraz nieco porumunowaliśmy pod miejscowym marketem - wreszcie trochę w cieniu, bo prażyło niemiłosiernie.
Z Czeremchy ruszyliśmy na podbój Miedwieżyków - i znów pojawiły się miast asfaltów piachowertepostrady. Co coś przejeżdżało - to nas okurzało. Doszło do tego, że zacząłem dostawać niekontrolowanych ataków kaszlu :/ W dodatku zapomniałem zapiąć sakwę i nam cola wyleciała, a w Miedwieżykach piach zastąpiły strasnyje briuki. Same nieszczęścia. Na szczęście w kolejnej wsi (Rogacze) była prześliczna błękitna cerkiewka i kolekcja starych krzyży nagrobkowych.
Dalej znów pojechaliśmy nieasfaltami kierując się na zaklepany telefonicznie nocleg we wsi Żerczyce. Okazało się po drodze, że aż do owych Żerczyc ani kawałka asfaltu - ale bruki i owszem. Na szczęście obok takich bruków zawsze jest wyjeżdżona ścieżka rowerowa - i takie ścieżki to ja rozumiem! Jestem od Miedwieżyków, a zwłaszcza Nurca zwolennikiem naturalnego procesu powstawania ścieżek rowerowych, a nie ich sztucznej budowy ;)
Kierując się pi razy drzwi (na tym etapie mieliśmy do nawigowania tylko dwusetkę), jadąc na kompletnego czuja terenem zaskakująco mocno pofalowanym o charakterze leśno-rolniczym, dojechaliśmy do pożaru, który sobie robił opodal gospodarstwa pan wypalacz. Ręce, manetki i lemondki opadają! :<
W końcu wyjechaliśmy na jakąś wieś typu ulicówka i asfalt - i okazało się, że to rzeczywiście Żerczyce! :) Jednak skręciliśmy nie w tę stronę w ów asfalt, bo stwierdziłem, że skoro nie wiadomo w którą - to jedziemy z wiatrem ;)
No i oczywiście trzeba było się wracać kawałek - już pod wiatr ;p
A kwatera okazała się kolejnym przyjemnym miejscem - oprócz nas mieszkały tu dwie, albo trzy niezastare Ukrainki pracujące w sąsiedniej wsi, jak nas poinformował pan gospodarz. Okupowały jedyną łazienkę chyba z godzinę, a jak w końcu wlazłem na niecały kwadrans, to wychodząc nadziałem się na gromkie "Urra!" i piski radości graniczącej niemal z ekstazą. Nu, wot...

Nowe gminy: Hajnówka, Dubicze Cerkiewne, Kleszczele, Czeremcha, Milejczyce, Nurzec-Stacja.


  • DST 48.70km
  • Teren 40.30km
  • Czas 02:23
  • VAVG 20.43km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Podlasie Egzotyczne - dz. 5: Puszcza z Żubrem

Piątek, 10 kwietnia 2015 · dodano: 13.04.2015 | Komentarze 2

Trasa:
Siemianówka - Stare Masiewo - Zamosze - Pogorzelce - Białowieża

Syci wrażeń dnia poprzedniego, kolejny dzionek postanowiliśmy potraktować dość lajtowo - choć, rzecz jasna, nie znaczyło to braku atrakcji! O nie - nie w tych stronach! ;) Dzień, pomni doświadczeń dnia poprzedniego rozpoczęliśmy od wizyty w sklepie i nakupieniu odpowiedniej ilości płynów na drogę - pod sklepikiem dwa miłe pieski (a na kwaterze, zapomniałbym dodać - kotowisko!).
Po pożegnaniu gospodarzy zjechaliśmy niemal od razu z szosy do lasu - pierwszych zapowiedzi królowej polskich puszcz z żubrem w herbie ;) Póki co były to zwykłe, suche, sosnowe laski - nawigując na czuja dojechaliśmy do płaskiego tu brzegu zalewu - malownicze miejsce! Kolejne, za kawałek, wzbogacone było o wieżę obserwacyjną - po wdrapaniu się na górę oczętom zdumionym naszym ukazał się błot szmat, trzcinowiska i Pan Holender, który miał lupę do obserwacji przyrody. Wypatrzył tego dnia już trzy wilki, więc nie chcąc mu zawracać zanadto lupy, po niedługim czasie pojechaliśmy wałem nadtrzcinowo-zalewowym dalej - i po chwili zanurzyliśmy się już we właściwej Puszczy Białowieskiej - na jej najpółnocniejszym skraju. A tu cała piesza wycieczka - chyba reszta Holendrów. O, zaskroniec! - zakrzyknęliśmy, ale to dopiero po kilku kilometrach jazdy prostą jak drut przecinką leśną, bo droga znienacka uległa zwężeniu ;)
Za kolejnych kilka kilometrów puszczy po raz wtóry dopadła nas straż graniczna - i znowu żmudne spisywanie i sprawdzanie, że my to my, a nie oni.
Pierwszą z trzech tego dnia wsi (reszta jest puszczeniem;) było Stare Masiewo - przemalowniczo-drewniano-studniożurawiane :)
Po ponownym zagłębieniu się w lasy tzw. Wilczym Szlakiem, przemierzając najpiękniejsze z ostępów nie będących ścisłym rezerwatem (po którym jeździć na rowerze nie można) trafiliśmy w uroczysku Głuszec na zrewitalizowaną leśną stacyjkę wąskotorówki i pomalowany w wesołe barwy niemaskujące parowozik. Do tego wiata i kilka różnych wagoników. Wszystko kolorowe i miniaturowe, niczym w wesołym miasteczku, a nie w wesołym puszczysku!!
Jadąc tam i siam (ale zawsze rowerowym szlakiem), mając słońce w pyski i wręcz na odwrót, w końcu wjechaliśmy w taki ostęp, że odnalazłem w przydrożnym rowie pierwszego kaczeńca i zatrzymałem się, by mu pstryknąć fotkę - a M. mnie na chwilę wyprzedziła - i w tym momencie tuż przed jej przednim błotnikiem przeleciał w poprzek drogi ogromny żubr! Szczyt wszystkiego normalnie.
Dłuższy popas (bez żubra) urządziliśmy więc dopiero przy Kosym Moście na Narewce - a potem znów ruszyliśmy - tym razem w kierunku wsi o tej samej, co rzeczka nazwie.
Nie dojeżdżając do wsi, wciąż jadąc lasami skręciliśmy na Starą Białowieżę - droga, do tej pory jako-taka, zrobiła się nierówna - widać, że jeżdżą nią cięższym niż rowery sprzętem, więc telepało niemiłosiernie, a wszystko w sakwach fruwało, gdy tylko próbowałem się nieco bardziej rozpędzić. I tak kolejne kilkanaście kilometrów lasu - po drodze urokliwa wiatko-chatka przydrożna z żurawiem studziennym.
W Starej Białowieży, gdzie jest ścieżka między odwiecznymi dębami był miły pan sprzedający cały boży dzionek bilety nikomu, ale za to ładnie zagrabił z nudów piaszczysty parking - ten, to ma życie! :D Ponieważ nie kupiliśmy także i my (znamy Starą B. z poprzedniego pobytu w okolicy), więc pogadaliśmy milo, pan zjadł nam czekoladę (ale tylko ten kawałek, którym go poczęstowałem ;p) i szybko się zwinął, bo skończył tego dnia robotę - a myśmy też odsapnęli - i już był zaraz asfalt, najpierw wieś Pogorzelce, a potem już sama Białowieża (wjazd od strony skansenu, czyli w sumie taki, jak wszędzie;).
Po zakwaterowaniu się na naszej już kiedyś bywałej kwaterze ruszyliśmy na koniec dnia jeszcze na obchód Parku Pałacowego i centrum - a że głód dopadł nas znaczący, wylądowaliśmy ostatecznie aż w dwóch knajpach - w "Unikacie" zjedliśmy obiad właściwy (m.in. dzik po raz enty) oraz Pokusie - na deserze.
I w ten sposób kolejny dzień wyprawki dobiegł kresu.

Nowa gmina: Białowieża.


  • DST 74.40km
  • Teren 61.90km
  • Czas 03:55
  • VAVG 19.00km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Podlasie Egzotyczne - dz. 4: Same cudeńka!

Czwartek, 9 kwietnia 2015 · dodano: 13.04.2015 | Komentarze 0

Trasa:
Krynki - Wierszalin - Słobódka - Nietupa - Szaciły - Sanniki - Żylicze - Kruszyniany - Łosiniany - Rudaki - Chomontowce - Bobrowniki (nr 2) - Gobiaty - Świsłoczany - Mostowlany - Dublany - Jałówka (nr 2) - Zaleszany - Cisówka - Siemianówka

Od rana słonko wygoniło nas na podbój Krynek. Odwiedziliśmy pieszkom Zaułek Zagumienny z zarośniętym kirkutem (trochę mnie wystraszyło podczas zwiedzania stado warczących psów galopujących tam i siam między macewami), cmentarz prawosławny, położone tuż obok niego cmentarzysko (sic!) hydrantów i słupów telegraficznych oraz słupków drogowych, a z bardziej (choć bez przesady) żwawych miejsc - miejscową cerkiew z nabożeństwem pogrzebnym, ruinę Wielkiej Synagogi, zruinowaną synagogę kaukaską oraz będącą w jakim-takim stanie kolejną - z Domem Kultury, czy czymś takim. I już trzeba było wracać po rowery do kwatery, chwila sympatycznych pogaduszek przedwyjazdowych z panami z kotłowni - i w drogę!
Najpierw było (także poprzedniego dnia zaliczone) dwunastowylotowe rondo, czyli rynek, kościół z dwiema wieżami - a za kawałek skończył się asfalt i zaczęła się pyłówa w stronę Góran. Najpierw rozległymi pustaciami pod górkę i pod wiatr (uf, uf) - później horyzont zastąpiła ściana młodych lasów sosnowych i brzozowych - wschodnie hufce niedalekiej wszakże Puszczy Knyszyńskiej. Po przejechaniu kilku kilometrów skręcilismy nieco na czuja w lewo koło pewnego krzyża - i okazało się, że słusznie - bo po chwili ukazała się otoczona lasem na poły legendarna cerkiew Proroka Ilji, co ponoć sama spod ziemi wyrosła. Kiedyś miejsce wielotysięcznych zgromadzeń sekty proroka - dziś odludny malowniczy zakątek. Obok zaś cmentarzyk, a że akurat podjechali autem jacyś miejscowi państwo, zasięgnąłem języka celem dalszej nawigacji w nieuczęszczanych dziś stronach.
Po krótkim odpoczynku na zawietrznej pod cerkiewką pojechaliśmy znów piachami w kierunku Leszczan - i tuż przez wioską odbiliśmy w prawo - w gęste lasy. Gdzieś w tych ostępach krył się bowiem Wierszalin - czyli dawna chata proroka - a nie mogłem sobie odmówić przyjemności jej znalezienia! Tym razem już kompletnie na czuja, prowadząc rowery przez zarośniętą chęchami leśną dróżkę wyszliśmy praktycznie prosto na chatę! Jak się po chwili okazało - od drugiej strony dochodziła doń wyraźna piaszczysta droga, więc nie musieliśmy się wracać przez busz. Nim jednak ruszyliśmy w dalsze pustaci, zwiedziliśmy nieco najbliższą okolicę - oprócz zawartej na głucho (i otoczonej płotkiem) chaty (oraz tablicy informacyjnej miejscowego leśnictwa) znajduje się tu również edukacyjna ścieżka religijno-ekumeniczna (w postaci kolejnych tablic) wiodąca na szczyt leśnego wzgórza, gdzie znajduje się kamienna podmurówka - chyba ślad po kolejnej cerkwi (czyżby ta z kolei zapadła się pod ziemię?). Z pobliskich atrakcji odnalazł się także w kompletnym chynchu fikuśny domeczek dawnego sąsiada proroka - domorosłego wynalazcy Wołoszyna. Gospodarstwo jest wyraźnie opuszczone, a oprócz domku stoi jeszcze rozwarta na oścież stodoła. W domku zaś wypatrzyłem przez okienko lodówkę Mińsk.
Szkoda było jechać dalej - ale cóż poradzić? W końcu takie cuda są tu codziennością - więc ruszyliśmy - tym razem ku Tatarom - do Kruszynian. Początkowo przez Puszczę Knysz piachami, potem przez całkowicie drewnianą wieś Nietupę. W następnej wiosce M. została trochę odsapnąć, a ja skoczyłem w bok odnaleźć ruiny dawnego folwarku Żylicze - kolejne miejsce z gatunku "gdzie diabeł mówi dobranoc". Folwark ma tabliczkę "teren prywatny - zapraszamy wszystkich wędrowców pieszych i rowerowych(!)" - o samochodziarzach zaś ani słowa ;)) Z głównej (czyli piaszczystej) drogi prowadzi doń przepiękna zabytkowa aleja ukryta wśród krzorów dzikich - a na jej końcu znajduje się coś w rodzaju resztki zabytkowego parku, ruina dużej budowli z kamienia (i kilku mniejszych nieznanego przeznaczenia) oraz odbudowana stodoła. I znów nikogo - cały folwark dla mnie! :D Pięć minut biegiem - i na abarot do M.
Dalej było kilka kilometrów ostatków puszczy - i nagle pojawił się asfalt - i tatarskie Kruszyniany.
Oczywiście pierwsze nasze pedałnięcia skierowaliśmy ku Tatarskiej Jurcie - znanej restauracji, w której można zjeść prawdziwe tatarskie przysmaki (czyli ani befsztyk tatarski, ani też sos tatarski;). Zjedliśmy potrawy o nazwach (w przeciwieństwie do smaku;) kompletnie nie do zapamiętania - w każdym razie były to dwie przepyszne, bardzo pikantne zupy (jedna trochę jak soljanka, druga - marchewkowa!), dwa kompoty mrożone z rokitnika(!), kawę po orientalnu (jakby korzenno-piernikowa) oraz dwie potrawy na drugie - z czego jedna nazywała się Manto - ale sprawiły nam ją bardzo miłe panie Tatarki - w tym jedna, która obsługiwała samego księcia Karola (tego od Diany etc.), kiedy nawiedził Kruszyniany (raczej szosą;). Napchani jak chani skierowaliśmy rowery ku położonemu vis-a-vis meczetowi z przewodnikiem w środku - Tatarem, a jakże - który barwnie i z polotem opowiedział nam o wszystkim, o czym się dało - poczynając od zwyczajów meczetowych, a na współczesnym życiu Tatarów w Polsce i nie tylko skończywszy. Tymczasem zrobila się 16:00 - a tu jeszcze do planowanej na ten dzień Siemianówki prawie 50 km bardziej bezdroży, niż dróg! Zatem - w drogę - w bezdroże! Najpierw jednak jeszcze na chwilkę na miejscowy cmentarz muzułmański. potem już świeżym asfaltem w kierunku na Łosiniany. Niestety - Łosiniany to synonim końca asfaltu - i dalej, na południe tłukliśmy się znów kurzastymi pyłówkami biegnącymi - zda się - w nieskończoność przez kolejne drewniane, na poły opuszczone wsie, pomiędzy którymi rozciągnęły się całe połacie pofalowanego wtórnego stepu i lasostepu - tylko marne brzózki i przydrożne krzyże - a po lewej, za szeroką doliną Świsłoczy - Białoruś. Wśród wsi wyróżniły się znienacka kawałkiem asfaltu - a zwłaszcza wielkim przejściem granicznym w środku niczego Bobrowniki (na tej wycieczce nr 2) - i znów pustkowia i wymarły skansen co kilka kilometrów. Słońce od rana mocno piekło, a nam powoli zaczęła się kończyć i herbata - i woda - a tu nigdzie sklepu - w końcu od jedynego lokalsa spotkanego na tym odcinku dowiedzieliśmy się, że najbliższy sklepik (a nawet ponoć dwa!) są w oddalonej o... 11 km Jałówce (również nr 2;). Chłonąc kurz i bajeczne, otwarte horyzonty z dominującą nutą melancholijnego braku zimnej coli - w końcu dobrnęliśmy jakoś o suchych pyskach do rzeczonej Jałówki. Po zniwelowaniu skutków odwodnienia (i odkolenia;) oraz obejrzeniu, kompletnie od czapy w takim miejscu nowoczesnej cerkwi - dalej w drogę, bo słoneczko już niemal zaczynało zachodzić, a do Siemianówki była jeszcze, jak się okazało, godzina z ogromnym hakiem. Pylistościami przedwieczornymi dotarliśmy do ostatniej przed zalewem Siemianówka większej wsi - Zaleszan. Po drodze pogoniły nas jeszcze wyskoczone z samotnego gospodarstwa dwa foksteriery - jak się okazało goniły nas po to, by się strasznie ucieszyć, że jesteśmy oraz polizać nas po uchach ;D W Zaleszanach wydawało się, że już do Siemianówki (położonej po drugiej stronie zalewu) nie dojedziemy - zaczęliśmy nawet szukać jakiegoś noclegu, ale w najporządniejszym nawet gospodarstwie - u sołtysa - przywitali nas przesympatyczni włościanie wyglądający jak sprzed 100 lat - chata w środku też tak wyglądała - a że w dodatku nie mogli nas przenocować - nie pozostało nic innego, jak przeprawić się o zmroku na drugi brzeg zalewu. Tu nadmienić należy, że przeprawa polega na przejechaniu z 5 km tamą kolejową, która biegnie w poprzek zalewu, dzieląc go na dwie części. W pobliże tamy dotarliśmy przez malowniczo zmierzchający się las świerkowy - na jego skraju ukazała się chyba najbardziej klimatyczna stacyjka w Polsce - Cisówka. Polega ona na dawnym, drewnianym wagonie-baraku jako poczekalni - i już :D Obok - opuszczona drewniana chata w lesie.
Wzdłuż nasypu kolejowego wiedzie polna droga - i tak, między torami szerokimi jak na prawdziwym wschodzie, a bagniskami i rozlewiskami zalewu, nad którymi darły się ptaki wieczorowych pór, płosząc przygrobelnego dzika dotarliśmy do przepustu, którym przepływa woda Narwi, która to zasila zalew. Niestety, pojechaliśmy drogą, a nie torami (którymi jechać się rowerami wszak nie da) - i okazało się, że droga urywa się nad przepływem - mostu niet! Były za to dwa krzyże po dwóch takich, co się utopili - oraz doskonale widoczne światła Siemianówki na drugim brzegu. Na szczęście obok był most kolejowy, ale żeby się wdrapać na nasyp, musieliśmy się nieco wrócić. Tymczasem całkiem się ściemniło, co było o tyle korzystne, że z pewnością ciungając rowery po torach przez most, odpowiednio wcześniej dostrzeglibyśmy światła nadjeżdżającego pociągu!
W sposób bardzo niewygodny pokonaliśmy (na szczęście krótki) odcinek bez drogi przez most - a tu zbliżają się ku nam światła! Po chwili jednak się wyjaśniło, że z naprzeciwka jechała ciągiem dalszym polnej drogi wzdłuż torów straż graniczna. Oczywiście nas zhaltowali - kolejne kilkanaście minut zleciało na sprawdzaniu nas, cośmy za jedni. Byli jednak bardzo mili, więc też żeśmy nie marudzili. Potem jeszcze kawałek polną drogą - zalew i nasyp się skończył - i nareszcie - Siemianówka! Okazało się jednak, że nadal jest kłopot - nigdzie kwatery na noc. W końcu wylądowaliśmy w miejscu, do którego dzwoniliśmy już wcześniej - ale mieli tylko domki po 100 zł za domek - niezależnie od ilości osób - więc trochę wystawnie - ale nie mieliśmy innego wyjścia. Pani (żona leśnika) jednak w końcu nas pożałowała i ostatecznie zapłaciliśmy 80 - a jeszcze nas świątecznym pasztetem z dzika podkarmiła! A w drewnianym domku był kominek - a za ścianą na jego wysokości - prawdziwa sauna! Żryć - nie umierać :)
I padliśmy - bo co za dużo wrażeń - to w sam raz!

Nowe gminy: Gródek, Michałowo, Narewka.