Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 90793.21 kilometrów - w tym 3494.65 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.01 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2025 button stats bikestats.pl 2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

4. Dzień to za mało!

Dystans całkowity:18809.69 km (w terenie 1069.99 km; 5.69%)
Czas w ruchu:814:26
Średnia prędkość:23.10 km/h
Maksymalna prędkość:59.62 km/h
Suma podjazdów:53510 m
Maks. tętno maksymalne:181 (101 %)
Maks. tętno średnie:153 (84 %)
Suma kalorii:346053 kcal
Liczba aktywności:396
Średnio na aktywność:47.50 km i 2h 03m
Więcej statystyk
  • DST 16.30km
  • Teren 0.10km
  • Czas 00:44
  • VAVG 22.23km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 6: Łabędzi Zakątek

Środa, 20 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

Trasa:
Paradisbakkerne - Aarsdale - Svaneke - Paradisbakkerne

Tego dnia mieliśmy zamiar zwinąć się od rana z Rajskich Pagórków i ruszyć wreszcie na samą północ wyspy, by zdążyć zwiedzić również i tę jej część. Niestety - od rana lało, padało, siąpiło - a przede wszystkim znów huraganowo wiało z zachodu. Jazda z pełnym obciążeniem w tych warunkach (prawie centralnie pod wiatr!) byłaby bez sensu - zwłaszcza, że nie byłoby się gdzie wysuszyć w ciągle mokrym namiocie. Nie pozostało nic innego jak czekać na poprawę pogody - i ta stopniowo nadeszła, ale dopiero późnym popołudniem. By całkiem nie stracić dnia kopsnęliśmy się więc via znane nam już Aarsdale do Svaneke - najbardziej na wschód wysuniętego i jednocześnie najmniejszego duńskiego miasta. Osada (bo właściwie tak można Svaneke określić) rybacka pełna uroku rozłożona na pagórkach z zacisznym portem w promieniach podeszczowego słoneczka - i znów świat miał jakiś sens ;) Przy niemal samym rynku (miniaturowym, jak wszystko w Svaneke - a Svaneke po duńsku to "łabędzi zakątek") stoi naturalnej wielkości krowa zapraszająca na lody. W końcu wylądowaliśmy na lodach i kawie gdzie indziej. Wszystko pyszne, tylko ceny słone :/ Po konsumpcji zostawiliśmy rowery na rynku i przespacerowaliśmy się pagórkowatymi uliczkami miasteczka - na górze stał kościółek - tym razem rdzawoczerwony - a tuż nad nim zawisła wielka czarna chmura... pędzikiem więc znów na rynek - i oberwanie kwadransowe przeciekaliśmy z wielojęzycznym tłumikiem w jakiejś bramie - zaś rowery znów się umyły po raz fefnasty tego dnia ;p
Po deszczu kontynuowaliśmy przechadzkę pieszą, aż dotarliśmy do największej na wyspie wędzarni - aż pięć kominów! No, ale ponieważ robiło się późno i kasę wydaliśmy wcześniej w kawiarni, obiecaliśmy sobie, że wrócimy tu jutro, jadąc na północ z gratami na rybne śniadanie.
Z wędzarni wróciliśmy po rowery, podjechaliśmy pod górkę obejrzeć dwa zabytkowe wiatraki (jeden z nich - najstarszy na wyspie) i oryginalną kubistyczną wieżę ciśnień z połowy XX wieku - projektował nie kto inny, jak ten sam pan, co zaprojektował operę w Sydney! Że też mu się chciało w takiej mieścinie... tłumaczy go chyba tylko to, że był Duńczykiem ;)
W drodze powrotnej zerknęliśmy jeszcze na kolejne dwa miejsca z menhirami (po kilka w każdym z nich) i nieco inną trasą (by nie było nudno) dotarliśmy już bez deszczu do namiotu.


  • DST 40.60km
  • Teren 1.50km
  • Czas 02:01
  • VAVG 20.13km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 5: na plażę

Wtorek, 19 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 5

Trasa:
Paradisbakkerne - Gryet - Bodilsker - Balka - Snogabaek - Dueodde - Balka - Nexo - Paradisbakkerne

Poranek, bodaj po kolejnej nocnej ulewie (nie pomnę już, ciężko zliczyć) wstał o ćwierć nieba lepszy - choć nadal bardzo mocno wiało z SWS (czy tam SSW;) - no ale ileż można czekać na zmiłuj? Nie ma zmiłuj - trzeba zwiedzać! Pojechaliśmy najpierw nieco na zachód przez pagórki (czyli lasami), a następnie skręciliśmy na SES (albo SSE?), by wiatr nas nie zwiał na abarot do namiotu ;) Naszym celem było najpierw największe skupisko menhirów na wypie - całe 62 sztuki - czyli Gryet. Po zwiedzeniu był już rzut menhirem do kościółka w Bodilsker. Kilkaset ostatnich metrów centralnie pod wiatr sprawiło, że zacząłem nielubić jazdę na rowerze ;p
Kościółek znany jest przede wszystkim z niezwykłego kamienia w kształcie kapelutka wmurowanego w dzwonnicę - legenda głosi, że to sam diabeł rzucił swym nakryciem głowy w księdza, który schronił się w kościele - i kapelusz, trafiwszy w dzwonnicę - skamieniał. A sam kościółek równie ciekawy, romański, biały i otwarty - w środku ulotki (po polsku też!) i moc staroci (w tym z początków chrześcijaństwa na wyspie - z runami i różne tam takie), a ponadto okazało się, że mimo nikogutka otwarta jest wieża kościelna i można wejść na samą górę (a potem nawet na strych!) i zerknąć na drewnianą więźbę dachową od wewnątrz! U nas kościoły składają się głównie z zamknięć, krat i zakazów - a tu proszę: kościółek blisko tysiąc lat, a nikt nie pilnuje, czy jacyś Polac..., pardąs, miejscowi wandale ognia na strychu nie podkładają... Ech po raz kolejny - piękny kraj!
Z kościółka ruszyliśmy z tylno-boczną wichurą z górki na południowo-wschodnie wybrzeże - do mikrokurortowioski o nazwie Balka. Tam postój przy plaży - i oczywiście znów nici z plażowania, bo przyszła wielka czarna chmura, ale na szczęście przeszła nieco bokiem. W każdym razie gdyby coś - można się było schować w plażowych kiblach - a są to rzecz jasna nie żadne toy-toye, ale czyściutkie ubikacjo-łazienki z lustrem i ręcznikami (papierowymi). Żryć - nie umierać. Czekaliśmy więc w pogotowiu na opad, ale tym razem nie nastąpił, więc zjedliśmy przywiezione wiktuały na drewnianej ławie opodal - podczas posiłku bardzo chciał też jeść mikrokokierspaniel - ale pan ratownik (bo jego ów ci był) go odwołał.
Z Balki (via Snogebaek) znów jechaliśmy bardziej pod wiatr, ale wkrótce zaczęły się lasy przybrzeżne, więc jakoś dawało radę. Kolejny postój zrobiliśmy koło Broens Odde - niezwykłe to miejsce, gdzie na kilkuset metrach plaża zanika na korzyść ogromnych płaskich głazów porysowanych przez lodowiec - miejsce, gdzie ziemia i morze przenikają się wzajemnie tworząc labirynt kanalików dla mew, kaczek i nurzyków ;) W lesie zaś ukrytych sporo urokliwych letnich domków pod wynajem. Obok ujście leśnego strumyka. Piknie. Niestety, tylko pogoda zrobiła się całkowicie pochmurzona, więc znów za długo na plaży nie zabawiliśmy.
Trzecie podejście pt. 'plażujemy' to pobliskie, znane nam już Dueodde - niestety - 10 minut lało, ale na szczęście udało się schronić pod okap jakiegoś domku letniskowego i przeczekać. Podjechaliśmy pod latarnię (nadal zamknięta), M. została  i rowery też, a ja ruszyłem drogą przez wydmy w kierunku najszerszej plaży na wyspie. Sama ścieżka błądziła między górami piachu, a jak już się wydawało, że za ostatnią górką będzie morze - było... na horyzoncie. A pomiędzy wydmami, a plażą - ogromna, piacholubna łąka zielona z jakiejś specjalnej słonolubnej turzycy. Malowniczość miejsca dodała mi skrzydeł, więc pognałem co pe-gaz wyskoczy na plażę i w ten sposób pieszkom zdobyłem najpołudniowszy cypel wyspy. Na plaży wiało pieruńsko, więc trochę w te, trochę wefte - i odwrót. Wśród wydm odnalazłem wygodny drewniany chodniczek z desek, więc po powrocie pod latarnię (tym razem przez piękne wrzosowisko) namówiłem M., by podjechać rowerami jeszcze raz nad samo morze. Posiedzieliśmy za wydmą na zawietrznej nieco - i trzeba było już wracać na nasz biwak z nadzieją, że tym razem namiotu nie zalało. Powrót do Balki nieco inną drogą, ale z tylno-bocznym wiatrem - stąd już niedaleko (via pastwisko z wrzosami, kozami i owcami) do Neksia - w Neksiu tradycyjne zakupy w Netto. Ponieważ, o dziwo, nieco się wypogodziło, więc obejrzeliśmy jeszcze miasteczko nieco dokładniej (kościół, rynek, muzeum z zewnątrz) - ładne, ale chyba najmniej ciekawe z dotychczasowych. Oczywiście bardzo zadbane i czyste, ale jakieś takie bez większego uroku. Po czym (aby było ciekawiej) nieco inną trasą dobiliśmy na nasz biwak. W namiocie nieco wody. Dobranoc.


  • DST 17.80km
  • Teren 0.20km
  • Czas 00:52
  • VAVG 20.54km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 4: wieje, leje...

Poniedziałek, 18 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 4

Trasa:
Paradisbakkerne - Aarsdale - Nexo - Paradisbakkerne

Poranek wstał pogodny, choć z huraganowym wiatrem z WSW, pod który daleko nie ujechalibyśmy. Co tu robić? Postanowiliśmy przespacerować się po tutejszych Rajskich Pagórkach. Przez pagórki, oprócz asfaltowej rowerówki biegną trzy piesze szlaki - można je połączyć zataczając w ten sposób pętelkę wokół Paradisbakkerne. Co też uczyniliśmy. Spacer był kapitalny - wygodne i nadal bez błota ścieżki prowadzą tam i siam - są dobrze oznakowane, a krajobraz to taka Skandynawia w pigułce - lasy, skały porośnięte wrzosami, niewielkie jeziorka i mnóstwo, mnóstwo głazów wszelkiego kalibru. Trochę jak w Botaniku ;)
Pagórki poprzedzielane są zaskakująco głębokimi dolinami-wąwozami - najpiękniejszym okazał się wąwóz Majdal, ponieważ wylesiony (albo niezalesiony?) tworzy krajobraz łudząco przypominający dolinkę Białej Wody w Pieninach - tylko, że zamiast wapieni, mamy tu do czynienia z granitami. Oraz połaciami kwitnących właśnie wrzosowisk - na nich z rzadka ciche jałowce, brzozy i pojedyncze świerki siedzą, jak mawiał narodowy wieszcz bornholmski Adamsen Mickiewiczsen ;)
Jak wieje - to przywieje (choć zapewne potem rozwieje) - to hasło było aktualne przez cały wyjazd, ale zwłaszcza tego dnia. Przy ostatnim, urokliwym jeziorku przyszedł szkwał - i mimo gęstego, świerkowego boru zlało nas do suchej nitki. Znów parę minut od namiotu. Echhh :/
Wróciliśmy i zaczęliśmy przeciekiwanie, bo nadal padał. A potem na zmianę w odstępach kilkunastominutowych - raz słońce - raz leje. Co tu robić?
W końcu chyba po dwóch godzinach wyglądać zaczęło na lekką poprawę - korzystając z pauzy w laniu pojechaliśmy do pobliskiego Aarsdale zbadać kwestie rybno-wędzarnicze;) Droga (kapitalny, kilkuminutowy zjazd z widokiem na morze i z wiatrem!) i już byliśmy pod największym wiatrakiem na wyspie, który jest symbolem mieściny zaczynającej się na Aa. Zresztą - wiatrak ten codziennie z daleka widzieliśmy w drodze z biwakowiska pod prysznic.
W Aa. chwilę poplątaliśmy się po uliczkach, zasięgnęliśmy języka - i już wkrótce ukazał nam się charakterystyczny dom z wysokimi kominami - wędzarnia! W środku były różne ryby, choć głównie śledzie - nie było natomiast możliwości zamówienia tzw. bufetu rybnego typu 'płacisz ileś - i jesz, ile chcesz!' - więc skończyło się na dwóch różnych śledziach z dodatkami - koszt to ok. 70 zł. Słono, jak śledź, no, ale niekoniecznie codziennie jest się w wędzarni! Niekoniecznie? Kolejne dni pokazały, że jednak koniecznie... ;)
W miedzyczasie znów lujnęło, a gdy się wypadało, rozochoceni śledziem i poprawą pogody oraz nieco przymuszeni brakiem innych spraw spożywczych pojechaliśmy z Aa. do niedalekiego Nexo - do znanego nam już Netto. Pod Netto przyszła kolejna chmura, było też już późno - chwilkę poczekaliśmy, nim przeszło najgorsze (tak nam się naiwnie w tym momencie wydawało;) - i w drogę! Jeszcze w Neksiu znów musieliśmy się chronić (w jakimś otwartym garażu m.in. z rowerami na prywatnej posesji - Duńczycy ani nie grodzą domów, ani nie zamykają garaży!) - po chwili wypadało się na tyle, że ruszyliśmy na nasze biwakowisko dumając nad tym, ile jest w stanie wchłonąć ręcznik szybkoschnący i ze dwie koszulki pozostawione w progu namiotu jako tama na wszelki wypadek ;)
Z Neksia jest 15-20 minut. Tym razem zabrakło trzech - przyszedł ogromny wał burzowy, huknęło, błysnęło, ściana wody. I nie było się gdzie schować.
A w namiocie rzecz jasna ogólne chlupu.
Powiedzenie 'rybka lubi pływać' nabrało tego dnia na Bornholmie zdecydowanie głębszego sensu....


  • DST 48.50km
  • Teren 13.10km
  • Czas 02:23
  • VAVG 20.35km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 3: urodzinowo po lasach

Niedziela, 17 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

Trasa:
Paradisbakkerne - Gamleborg nr 1 - Olene - Ekkodalen - Gamleborg nr 2 - Rytterknaegten - Lilleborg - Ostermarie - Louisenlund - Ibs Kirke - Paradisbakkerne

Po nocnym zalaniu namiotu nr 1 (niestety nr 1, bo na jednym się nie skończyło... oczywiście zalaniu) ranek wstał wietrzny i ponury. Postanowiliśmy więc zostawić cały ten chłam na pastwę bornholmskiej aury i polskich współtowarzyszy biwakowania - i na lekko odwiedzić wnętrze wyspy, bo z plażowania rzecz jasna nici. Wybór padł na rozległe lasy Almindingen - ongiś, jakieś 200 lat temu w całości posadzone na skalistych nieużytkach i pagórach - dziś to już całkiem naturalny las z przewagą świerków, sosen, brzóz. Krajobraz trochę jak w tajdze, a trochę jak w Beskidach :)
Ruszyliśmy pod wiatr przez zalesione Rajskie Pagórki, które łączą się z kompleksem Almindingen - a że to trzeci co do rozległości las w Danii - jechało się znośnie, bo teren był i pagórkowaty i osłonięty przed wichrem. Pierwszym celem było grodzisko Gamleborg (nr 1 - bo tego dnia odwiedziliśmy także Gamleborg nr 2 położony kilkanaście kilometrów gdzie indziej). Po czym ruszyliśmy dalej na zachód - po pewnym czasie asfaltówka rowerowa prowadząca przez lasy przeszła w gruntówkę - świetnie utrzymaną, posypaną drobnym żwirkiem jakoś utwardzonym - więc mimo nocnych opadów - bez błota! Ci Duńczycy to są jednak łebskie goście! Słyszałem przed wyjazdem, że ze świecą szukać dziury na asfaltowej drodze rowerowej - ale nawet na szutrówce jest gładziej niż na niejednej polskiej dedeerówie. Gwoli ścisłości - przez tydzień rowerowania na asfaltowej rowerówce znalazłem jedną dziurę - w miejscu, gdzie korzenie drzewa rozepchnęły asfalt. Właśnie w Almindingen - tak więc bądźcie ostrożni i patrzcie pod koła, a może ją też wypatrzycie! Taka nieduża, wielkości małej pizzy ;)
Po pewnym czasie zaczęło trochę mżyć, zjechaliśmy z rowerówki w boczne leśne gruntówki - i wkrótce dojechaliśmy (kawałek zwykłą szosą) do wieży widokowej koło trzęsawiska Olene - kiedyś było to zapewne jezioro, ale zarosło niemal całkiem. Ponoć ptasi raj, ale było za zimno, by zostać dłużej na wieży i poobserwować. A sądząc po temperaturze była duża szansa żeby zobaczyć zimorodki ;p
Za Olene wróciliśmy na szutrową rowerówkę - trasa biegła nadal przez lasy i pustacie - ni to pastwiska, ni to karczowiska, jakieś wrzosowiska pogrodzone... wokół żywej duszy (oprócz turystów na dwukółkach zaprzężonych w miejscowe koniki - jechali niespiesznie, więc udało się ich wyprzedzić:)
Po kilku kilometrach jazdy przez nicość skręciliśmy ku cywilizacji - za pierwszą tego dnia wsią ukazał się wlot do Doliny Echa - Ekkodalen. Krajobraz jak w Pieninach - wąwóz z łąką na dnie - a wokół strome skalne sciany. Nazwa nie bez przyczyny - wszyscy tam przyjeżdżają i drą się w niebogłosy :D Wypiliśmy kawkę na rozgrzewkę w miejscowym barku i ruszyliśmy pieszkom zwiedzać dolinę. Po jej przejściu odnaleźliśmy ścieżkę do Gamleborgu nr 2 - pierwszej stolicy Bornholmu z czasów wczesnego średniowiecza. Dziś to tylko trawiaste wzgórze-grodzisko na skraju doliny. Lujnęło.
Szybko zbiegliśmy na dół i do rowerów (mijając malowniczo porykujące krowy, co oczywiście odbijało się echem) - rowery stały pod drzewami, więc mało zmokły. Przestało padać, choć nadal wiało i było zimno - dla rozgrzewki zatem dalsza droga powiodła nas lasami i gruntami na najwyższy szczyt Bornholmu - Ritterknaegten (całe 162 m n.p.m.!), gdzie znajduje się wieża widokowa z widokiem (przy ładnej pogodzie;p) na całą wyspę. Po drodze był jeszcze pomnik pana, który zasadził cały las Almindingen (coś ze 3,5 tysiąca hektarów), co zajęło mu, bagatela, 36 lat.
Z wieży widać było głównie pobliską stację radarową, natomiast zjazd z Rytterknaegten równiutką szosą to samo mrau ;)
Ponieważ nie padało, postanowiliśmy się bardziej szczegółowo zagłębić w okolicę i odnaleźć kamień, który mierzy kilka metrów objętości, a można go ponoć poruszyć ręką pchając w odpowiednim miejscu. Gucio prawda - w lesie kamieni było tyle, ile zazwyczaj bywa w tatrzańskich reglach, a gdy już wreszcie odnaleźliśmy ten właściwy (była odpowiednia tabliczka!), to nie dał się poruszyć za żadne skarby trolla. No trudno.
Od kamienia (zwanego Rokkestenen) mieliśmy już rzut... hmm, kilkoma kamieniami do kolejnego grodziska-dawnej stolicy - czyli Lilleborgu. Miejsce to, mimo sąsiedztwa z dość ruchliwą szosą, okazało się w kategorii "grodziska i resztki stolic w dniu dzisiejszym" zdecydowanie najciekawsze - częściowo odtworzone mury i kapitalne położenie na dawnej wyspie jeziora sprawiają, że tu nareszcie coś widać!
Od Lilleborga zawróciliśmy, więc zaczęło się jechać wyśmienicie, bo z silnym wiatrem z SWW. W końcu wyjechaliśmy z lasów - i za chwilę było już miasteczko Ostermarie. Tu dokonaliśmy zakupów w miejscowej nibybiedronce (oznaczonej symbolem, a jakże... biedronki!:D), a następnie spałaszowaliśmy ich znaczną część, chroniąc się na miejscowym cmentarzu w częściowo zachowanym fragmencie romańskiego kościółka - w środku położone są dwie baaaardzo stareńkie płyty nagrobne, które posłużyły jako stół i siedzisko. Nie było innego wyjścia, bo znów lujnęło. Swoją drogą jeszcze takiego przyjęcia urodzinowego nie miałem ;)))
Gdy się wypadało - ruszyliśmy dalej - do Louisenlundu. To kępa starych drzew wśród pół i łąk kryjąca w sobie 50 prehistorycznych menhirów. Obejrzeliśmy, zrobiło się znów trochę pod wiatr (zawróciliśmy bowiem na S, by domknąć pętelkę w drodze do naszego namiotu pod Rajskimi Pagórkami). Na koniec jeszcze odwiedziliśmy najstarszy na wyspie kościółek Sankt Ibs Kirke (biały i romański) otoczony idealnie zadbanym cmentarzykiem - wśród grobów również takie przystrojone w miniaturki zwierząt z miejscowych farm - zmachani doczołgaliśmy już znów całkiem pod wiatr i pod górkę do naszych Rajskich Pagórków licząc po cichu na to, że to już ostatni dzień wichru i deszczu. Jakże się myliliśmy (a pod prysznicem na farmie myliśmy) się...



  • DST 63.80km
  • Teren 1.80km
  • Czas 03:05
  • VAVG 20.69km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 2: witaj Szwecjo - witaj Bornholmie!

Sobota, 16 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 6

Trasa:
Prom "Skania" - Ystad - katamaran "Leonora Christina" - Ronne - Nylars - Loebaek - Aakirkeby - Pedersker - Oster Somarken - Dueodde - Snogabaek - Balka - Nexo - Paradisbakkerne

Wstaliśmy jako ten poranek pogodni i wylegliśmy z kajuty na świt nad niemal pełnym morzem. Niemal, bo się ukazała na horyzoncie Szwecja, a konkretnie Ystad i trzeba było zaraz już się pakować, schodzić po rowery czekające grzecznie wraz z innymi pojazdami na niższym pokładzie i wysiadka proszę państwa. Pierwsze metry przejechane po szwedzkiej ziemi to jednocześnie piąty kraj dla Meridy - bo po Szwecji jeszcze nie jeździła :) Prosto z promu ruszyliśmy gładkimi jak stół z Ikei ulicami śpiącego jeszcze miasteczka w kierunku centrum i chyba przystani katamaranów, skąd za jakieś dwie godziny mieliśmy popłynąć na Bornholm. Jedziemy, jedziemy, nie ma flaszek - jak to mówi Lavinka. A konkretnie przystani katamaranów. W końcu spotkaliśmy jakiegoś miejscowego Pana Dziadka na rowerze, który widać cierpiał na poranną bezsensowność. Trochę migiem dogadaliśmy się, że mamy zawrócić. No tośmy zawrócili. Dobrze, że cykałem zdjęcia po drodze, bo Pan Dziadek w końcu nas dogonił i doradził jednak zawrócić z doradzonego wcześniej zawrócenia. W końcu się okazało, że właściwie byliśmy na miejscu, tylko, że prawdopodobnie myślał, że wracamy do Polski, a nie wręcz przeciwnie ;)
W terminalu katamaranów (położonym po sąsiedzku ze stacją kolejową - oni mają ultramarynistyczne w kolorze ciapągi!) było ciepło i wkrótce zaczęli się schodzić chętni na rejs. Co drugi miał psa, a co drugiego psa było po dwa - kol. Meteor zapewne rozstrzygnie, ile było psów chętnych na Bornholm, skoro katamaran zabrał kilkaset osób ;) W końcu nadjechali też rowerzyści (większość z sakwami - może nasi?) - i jadąc za nimi (taki owczo-rowerowy pęd) wjechaliśmy na okrętkę na katamaran. Katamaran nosi imię żony największego zdrajcy w dziejach Danii z czasów wojen szwedzko-duńskich i łączy Danię ze Szwecją. Ciekawa koncepcja ;>
Na katamaranie (podobnie, jak wcześniej na promie) pływający supermarket - ale usiedliśmy przy bulaju i kiwaju. W końcu, w pół drogi wyległem na pokład - a widoki były takie, że zaczęło się chmurzyć, z tyłu zanikała Szwecja, a po lewej z przodu rósł w oczach Bornholm z czarną chmurą - jak zapowiedź losu.
Po niecałych dwóch godzinach dobiliśmy do Ronne - stolicy wyspy. Wszystko piękne, jak to w cywilizowanych krajach, więc nawet nie ma co pisać, poza może tym, że przy rynku jest Netto i ceny niektórych produktów typu ser holenderski i ogórek hiszpański są niższe od pozostałych ;)
Posiedzieliśmy na rynku, wcięliśmy co nieco, przemaszerowała orkiestra wydęta (od wiatrów szargających wyspę już od rana), objechaliśmy miasteczko, zajrzeliśmy do informacji turystycznej, gdzie cały jeden stojak ulotek jest po polsku. Jak miło!
Słonko na zmianę z chmurami, a konkretnie silny wiatr z W spowodowały, że ruszyliśmy z Rynny dokładnie na wschód - w stronę dawnej stolicy, czyli Aakirkeby. Najpierw jeszcze zdążył mnie bez powodu strąbić zajeżdżając drogę jakiś chyba naturalizowany Polak (sądząc z zachowania) - w ogóle to był jedyny taki przypadek podczas tygodniowego pobytu, niezależnie od tego, czy jechaliśmy zgodnie z przepisami, czy (nieświadomie) zapewne czasem je złamaliśmy.
Z Rynny prowadzi do Aa. jedna z kilku fantastycznych rowerówek-asfaltówek, które przecinają wyspę (oraz ją opasają) - ta konkretnie biegła po śladzie dawnej kolei, więc jechało się równo (również w sensie braku wielkich podjazdów/zjazdów). Po drodze pierwsze atrakcje: ktoś zbudował przy rowerówce galerię rzeźby w kamieniu - na menhirach zaś wykuł postacie z miejscowych (i zagramanicznych) bajek i legend - oczywiście nie mogło tu zabraknąć rodzinki miejscowych trolli - z Królle-Bulle na czelle ;D
Kolejną atrakcją był jeden z czterech rotundowych kościołów na wyspie - w Nylarsie. Biały, okragły i z ciekawym wnętrzem sprzed prawie 1000 lat. W ogóle kościoły na Bornholmie są przeważnie z czasów romańskich i z kamienia, a barok tu na szczęście chyba nie dotarł, więc robią pozytywnie nieprzeładowane wrażenie.
Kawałek za Nylarsikiem rowerówka wróciła do szosy głównej i biegła zazwyczaj po jej obu stronach doprowadzając do Aakirkeby. Stara stolica to przede wszystkim największy kościół na wyspie - oczywiście z kamieni i romański. Pod kościołem plątała się polska rodzinka. Z innych atrakcji z pewnością należy wspomnieć o niewielkim ryneczku z postaciami czterech gąsek w różnej fazie startu do lotu, po których skakał jakiś dzieciak. Aakirkeby to jednak przede wszystkim jedno z najważniejszych muzeów na wyspie - muzeum przyrodnicze Naturbornholm. Ponieważ ceny do muzeów są konkretne (tu zapłaciliśmy za dwie osoby ok. 120 zł za wstęp), więc ograniczyliśmy się tylko do tego jednego - ale i tak było warto. Polska przewodniczka oprowadziła nas po wystawie interaktywnej, gdzie można było sobie uruchomić wichurę i różne takie oraz zaprosiła do obejrzenia (po polsku) filmu o dziejach geologicznych wyspy - zresztą bardzo ciekawych - i to już od czasów, gdy Bornholm leżał na południe od Ekwadoru, a stąpały po nim specjalne miejscowe smoki-diplodoki :) Zresztą jeden taki góruje nad główną halą muzeum. Inną atrakcją jest jeden z trzech na świecie odcisk meduzy znaleziony tuż obok w kamieniołomie. Z innych ciekawostek w muzeum można jeszcze zobaczyć czaszkę wieloryba (duża), cały dział poświęcony... Puszczy Białowieskiej, a konkretnie ziubrom, które parę lat temu podarowaliśmy temu Bornholmu (żyją w zagrodzie w lasach w głębi wyspy i powoli przywykają do języka duńskiego;), karmienie chrząszczem rzekotki drzewnej oraz prawdziwego krokodyla w otoczeniu stworzeń sprzed milionów lat - co robi wrażenie, bo krokodyl mruga okiem, jako, że jest żywy, a nie gipsowy ;)
Można by jeszcze oglądać i zwiedzać, a tu trzeba było powoli się zbierać - więc jeszcze przespacerowaliśmy się na krótki spacer do wspomnianego kamieniołomu z meduzą i skamieniałymi ripplemarkami. Po sąsiedzku jest również miejsce styku dwóch głównych jednostek geologicznych budujących Europę - i tylko tu styk ten jest widoczny na powierzchni!
Z Naturbornholm ruszyliśmy już bardziej na południe i wiatr, który dotąd nam pomagał, stał się nieco boczny niestety. Na szczęście było z górki, bo w stronę morza. Minęliśmy miejscowe muzeum starych pojazdów (ponoć mają syrenkę, czy malucha, nie pomnę) - później było jeszcze muzeum traktorów całkiem osobne), ale najpierw przydrożna winnica - największa na wyspie. Przy winnicy znajduje się jedno z kilku tanich pól biwakowych - ale tylko zajrzeliśmy tam i pojechaliśmy dalej. Po obejrzeniu kolejnego ładnego, białego i romańskiego kościółka w Pedersker dotarliśmy do miejsca, gdzie był stary młyn u ujścia rzeczki do morza. A w młynie - knajpka z cenami z kosmosu. Ponieważ pogoda pogarszała się coraz bardziej, więc nieco zmarznięci zamówiliśmy jedyny produkt w przystępnej cenie - czyli dzbanek kakao na ok. 12 zł. Czekaliśmy chyba z godzinę, ale w końcu zrobili i przynieśli - wypiliśmy w 3 minuty ;) W tym miejscu natomiast warto polecić darmowe obejrzenie miejsca przecięcia południka 15 i równoleżnika 55 z ładnym widokiem na morze oraz stosowną tabliczką informacyjną. W ogóle każda, nawet najmniejsza atrakcja ma tabliczkę z informacjami - zawsze po duńsku, niemiecku i angielsku, ale nierzadko też po polsku. Miło nam z tego powodu. Duńczycy mają prawdziwego hopla, jeśli chodzi o oznakowywanie wszystkiego - co w kwestii nawigacji rowerem po wyspie ma kapitalnie pozytywne znaczenie. Po prostu nie sposób się zgubić, jeśli tylko pamiętamy bardzo duńską nazwę celu podróży ;)
Kakao wypite - czas było ruszyć dalej. Rowerówka zagłębiła się częściowo w sosnowe nadmorskie lasy południowego wybrzeża. Dojechaliśmy wkrótce do Dueodde - miejsca, gdzie jest najszersza plaża na wyspie oddzielona od lasów dodatkowo pasmem wędrujących wydm - Łeba to może nie jest, ale bardzo przyjemnie, a piasek na plaży tak drobniutki, że ponoć go kiedyś zabierano z plaży na skalę przemysłową - do konstrukcji klepsydr. Na samym końcu Dueodde jest latarnia morska (niestety, była już zamknięta), zaś sama miejscowość to typowe działkowisko w dobrym, bo duńskim tego słowa znaczeniu - no i najdalej na południe wysunięty punkt wyspy.
Pojechaliśmy dalej - mi dwukrotnie jakieś dzieci na rowerach próbowały dostać się pod koła idąc centralnie na czołowe - pierwsze dziecię szurnęło mi o sakwy, a ja wypadłem na pobocze rowerówki, czyli trawniczek :) Drugie to była cała, oczywiście polska rodzinka... Ech!
Jadąc rowerówką dotarliśmy do kolejnych nadmorskich mini-porcików: Snogabaek, Balka - wreszcie Nexo. Przed Nexo tuż przy rowerówce było pastwisko składające się w mniej więcej w równych proporcjach z owiec, kóz i wrzosów. Malowniczy widok!
W Nexo (chyba drugie co do wielkości miasteczko na wyspie) zrobiliśmy kolejne zakupy w Netto - i ruszyliśmy do ostatecznego miejsca przeznaczenia tego dnia, czyli pola biwakowego Ellesgaard położonego tuż przy Paradisbakkerne, czli Rajskich Pagórkach. Niemal cały ten odcinek to podjazd - miejscami stromy - a my już nieco zmachani i boczny, silny wiatr - więc jak już w końcu dotarliśmy do ponoć najpiękniej położonego pola biwakowego na wyspie - zaczęło się powoli zmierzchać. Na polu, otoczonym z trzech stron lasem, a z czwartej z rozległą panoramą aż po, położone kilka kilometrów stąd morze - praktycznie sami Polacy z rowerami. Rozbiliśmy nasz namiot, zeszliśmy kilkaset metrów dalej do farmy (do której należy biwakowisko) na ciepły prysznic w jednym z zabudowań gospodarstwa (płatny do niepilnowanego koszyka na bilon:) - gospodarza nie spotkaliśmy. A potem jeszcze spacer z powrotem pod górkę do namiotu - i pierwszy dzień na wyspie dobiegł końca.


  • DST 16.90km
  • Czas 00:49
  • VAVG 20.69km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

SzweDaNie.pl - dz. 1: Uć - pekap - prom

Piątek, 15 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 7

Trasa:
M. - Dworzec na k. - PKP - Ostrów Wielkopolski - PKP - Świnoujście - prom "Skania"

Początek wyprawy rowerowej z M. na Bornholm i nie tylko :)
Od M. pojechaliśmy obładowani na dworzec na K. - tu wsiedliśmy w pociąg do Ostrowa Wielkopolskiego. W przedziale typu bagażowego oprócz nas jechał kawałek nieco zmarnowanej młodzieżowej pielgrzymki z Lubuskiego, więc droga przebiegała szybko i pociesznie ;)
Po wysięściu w Ostrowie okazało się, że ciapociąg, którym mieliśmy jechać do Świnioujścia miał awarię i trzeba czekać, aż zawartość pasażerską dowiozą komunikacją zastępczą. W końcu wszyscy dojechali - i skład zastępczy (znów typu podmiejskiego) mógł ruszyć - z godzinnym opóźnieniem. Trzeba jednak przyznać, że znaczną część spóźnienia nadrobił gnając przez Poznań i Szczecin co zwrotnica wyskoczy! Tym razem tłumu w ogóle nie było, a na Wolinie w okolicy wsi Mokrzyca Mała zaczęło kropić, by po chwili lunąć w Mokrzycy Wielkiej. Za Międzyzdrojami znów wyszło słonko i wysiedliśmy w dobrej, choć chłodnej aurze. W dworcowym barze "Łasuch" przywitaliśmy dorsza bałtyckiego - i pojechaliśmy na pobliski terminal promowy, gdzie odebraliśmy bilety na prom "Skania" płynący na szwedzką Skanię, czyli do Ystad. Zaokrętowaliśmy się, rowery, ogarnęliśmy wnętrze bardzo miłego i przestronnego promu - i wyszliśmy pomachać już po ciemku Świnioujściu i Krajowi Temu. I tak rozpoczęliśmy zagramanicną część wyprawy.


  • DST 81.90km
  • Teren 10.50km
  • Czas 03:55
  • VAVG 20.91km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Miniwyprawka działkowo-skrzynkowa - dzień 2: z Jamboru

Poniedziałek, 26 maja 2014 · dodano: 26.05.2014 | Komentarze 19

Od rana pięknie świeciło, więc zebraliśmy się w niecałe 2h, pozamykaliśmy działę i ruszyliśmy generalnie w stronę Sieradza. Generalnie, bo najpierw w stronę Zelowa trochę, by nie znaleźć cmentarzyka ewangelickiego w Zabłotach - może był za błotami? Potem wbliliśmy się w podzelowskie jądro ciemności i występku (Grzeszyn-MaLenia-zBrodnia), ale w końcu wyskoczyliśmy na długą gładką kompletnie nieuczęszczaną asfaltówkę, a F16 z pobliskiej bazy pięknie huczał i startował. Pierwszą rozwalankę urządziliśmy przy mostku nad Końską Rzeczką. Potem ja trochę znów pocisnąłem, by coś kolejnego zjeść i się napić, a Lavinka z Meteorem niespieszniej dojechali. Był to Marzenin i zaraz za wsią zaczął się ogromny rozkop w związku z nieustającą budową S8 - trochę się nawet zgubliśmy wśród tych ogromnych ślimaków i estakad w sensie, że ja, ale ostatecznie Meteor zatelefonował i już po chwili w komplecie zaparkowaliśmy rowery pod Gubałówką. A konkretnie pod wagonikiem, gdyż był to skansen kolejnictwa w Karsznicach. Po odnalezieniu skrzynki w pługu, a konkretnie pod napisem "DR" i pożarciu następnych różności mix - przyszła pora pozwiedzać - i ruszyć w kierunku centrum Zduńskiej Woli. W Zduni najpierw plątaliśmy się po jakichś tyłach boków czegoś, szukając i nie znajdując skrzyni, ale potem pojechaliśmy pod dom Max'a Colby'ego - i tam, mimo zabytkowych strasznych bruków skrzynka się odnalazła :)
W Zduni chcieliśmy obejrzeć także rynek, ale na rynku właśnie budują ratusz i pan portier życzył mi "Wesołych Świąt", co po zduńsku znaczy brak dobrej woli, więc mu odżyczyłem "Szczęśliwego Nowego Roku", ale i tak udało się objechać budowę dookoła.
Na wylotówce z miasta zbudowali kostkową dedeerówę - Grodzisk Mazowiecki jako żywo :/ W końcu miasto się na szczęście skończyło, a my znaleźliśmy się (ale nie skrzynkę) na cmentarzu w Holendrach - do Holendrów bowiem jedzie się w tych okolicach na południe, zaś do Czech - na zachód. Ot, magnetyczna anomalia zduńskowolska. To pewnie przez te ścieżki "rowerowe" ;)
Po obejrzeniu cmentarza, gdzie jest m.in. grób ze swastyką (jakim cudem przeżyła wyzwolenie i ciąg dalszy?...) znów do szosy główniejszej i pięknym zjazdem na Zapolice. Chwila postoju pod sklepem, gdzie wręczyłem pewnej Paulinie ;) czekoladę imieninową o gorzkim smaku - i już było Strońsko i kościółek bardzo zabytkowy - a na dole przy łąkach - cztery bunkry z 1939 roku. Pod ostatnim, pomimo wierzby autentycznie płaczącej (chyba z tego upału) założyliśmy nową skrzynię - i wio na Sieradz.
Już w granicach miasta przejechaliśmy przez zabawny mostek na Warcie - z widokiem z jednej strony na budowany most S8, z drugiej - na drogowy główny. Po mostku przejeżdżał traktorek i nim bujał, a obok stado krów. Jak u Chełmońskiego! ;p
Dalej drogi były łąkowe, błotniste i dziurdziołowate niesłychanie, ale w końcu dojechaliśmy do sieradzkiego skansenu i za chwilę rynku. Na rynku z kolei, miast kolein istne trzęsawisko - kocie łby takie, że jakbym jeździł tam cały dzień, to potem można by tylko zbierać po mnie plomby i śrubki (znaczy po Meridzie). Na szczęście obok były pyszne lody, potem jeszcze słynne rondo, które pokonaliśmy dziwacznie, bo ciężko się było wbić w nie z bocznej uliczki, ostatni myk na dworzec pekapowy - tu ostatnia skrzynka - i w drogę ciapągiem na Uć - zresztą bardzo ładnym, bo marszałkowskim. W miejscu toaletowym jest m.in. wszystko na czujniki ruchu, a w dozowniku mydła co prawda nie było, ale sam dozownik jako taki działał wyśmienicie wydając dźwięk typu "brigit-brygit", albo tak jakoś w podobie. Chyba więc z 5 razy dozowałem brak mydła. Nic zatem dziwnego, że go brak, jeśli każdy tak robił ;) No, ale pogadać z pekapowskim dozownikiem do mydła to jednak nie na codzień!
Po drodze przyszła czarna chmura i chwilę lało rzęsiście, ale gdy wysiedliśmy na Kaliskim Wakzale - już nie padało.
Pożegnałem się z towarzystwem - i starą trasą (z małymi dedeerowymi modyfikacjami) dotarłem już o zmroku bez przygód do M.
Wiatr cały dzień generalnie przeszkadzał - był boczny do przednio-bocznego, a że trasa nieco pofalowana - nie dopomógł zbytnio. Zdrowie lemondki zatem po raz enty! ;)


  • DST 76.10km
  • Teren 17.10km
  • Czas 03:33
  • VAVG 21.44km/h
  • Temperatura 29.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Miniwyprawka działkowo-skrzynkowa - dzień 1: do Jamboru

Niedziela, 25 maja 2014 · dodano: 26.05.2014 | Komentarze 5

Rano wiało z NW, więc rad-nierad - pognałem pod wiatr na umówione miejsce spotkania z Lavinką i Meteorem - do Glutomierska ;) Jechało się dość strasznie, zasmarkałem pod ten wiatr chyba z 5 chusteczek, ale na rynek wtoczyłem się idealnie na czas. Stąd ruszyliśmy już wspólnie do Jamboru - trochę asfaltami, trochę gruntami, a czasami to takimi piachami, że trzeba było rowery przeprowadzać. Po drodze skrzynkowanie głównie po cmentarzykach, więc trasa wybitnie gzygzakowata - a w Dobroniu w dodatku zapchana boczna, bo na głównej się zdarzyło cośtam i objazd trasy z Wro i Po szedł wiejskim asfalcikiem. W międzyczasie się okazało, że w pobliżu skrzynkuje z dwiema koleżankami kol. K. - a ponieważ i tak mieliśmy się wszyscy spotkać, więc ostatecznie dobił z towarzystwem już na działę do Jamboru o zmierzchu.
A potem pojechali, a myśmy się jeszcze włóczyli po ciemku po podmokłycvh łąkach we mgle i było chlupotliwie, ale jeszcze jedną skrzynię (pod zarwanym mostkiem) złupiliśmy.


  • DST 25.70km
  • Teren 0.10km
  • Czas 01:18
  • VAVG 19.77km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Taka SE wyprawka - dzień 8: epilog z chlupotaniem

Sobota, 3 maja 2014 · dodano: 03.05.2014 | Komentarze 2

Trasa: Lublin -> PKP -> Uć

Rano lało, a że ciapąg na Uć (via Wawa) już po 10 rano, więc było nie było - szybkie śniadanie u gościnnej cioci - i w drogę, w ulewie! Mimo, że na dworzec było niecałe 5 km strasznie zmokliśmy - M. została co prawda obdarowana przez ciocię gustowną czerwoną peleryną (zapinaną na guziczki!), ale ja zaliczyłem kilka kałuż i do butów woda nalało się górą :/ Koło dworca kolejowego pod wiaduktem stały ogromne dwa jeziora - na szczęście niezastąpiona ciocia przed odjazdem poleciła nam równoległą do ulicy kładkę dla pieszych. Na dworcu właśnie podstawiał się pekap, ja coś pomerdałem z numerami wagonów, więc ostatecznie jechaliśmy jak za dawnych czasów w ostatnim - a rowery jechały przypięte na samym końcu. Mimo to nikt się nie doczepił. W Wawie było pieruńsko zimno i nadal padało, przesiedliśmy się jednak raz-dwa - tym razem to nie ja, tylko koleje pomięszały numer wagonu - i miejscówkę mieliśmy pośrodku składu. Ponieważ wagonu dla rowerów ani widu, ani słychu - żeby nie blokować przejścia między wagonami upchnęliśmy je półgębkiem w kiblu. I znów na szczęście nikt nie robił uwag. Pociąg jechał nieco na okrętkę, bo przez Sochaczew i Łowicz, ale byliśmy przed 16 z powrotem w mieście Uć. Pojechaliśmy jeszcze do mojego d. podlać spragnione od tygodnia k.(wiatki, niech stracę), a potem do M. Ponieważ M. była już mocno, nazwijmy to nasycona wrażeniami wyprawowymi, więc odcinek między d., a osiedlem M. pokonała empekiem - a ja, mimo, rzecz oczywista porywistego wiatru w mordę i jeszcze nadal mokrych butów - rowerowo. I byłem pierwszy na krańcówce - przed autobusem! :D
A już zupełnie ostatnie 2 km przejechaliśmy starą asfaltówą-dedeerówą finiszując przy Żabce, gdzie kolejki jak stąd na Kasprowy.

Podsumowanie (a propos odległości etc.) :

Dni: 8
Kilometrów (ja) : 557,1
Teren: 34,10 (6,1% całości trasy)
Czas jazdy: 25 h 56 min. (tylko?!:)
Średnia prędkość: 21,48 km/h
Średnio na dzień: 69,64 km / 3h 14 min.
Liczba zaliczonych nowych gmin: 39.


  • DST 98.30km
  • Teren 4.50km
  • Czas 04:29
  • VAVG 21.93km/h
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Taka SE wyprawka - dzień 7: przez wichrowe wzgórza

Piątek, 2 maja 2014 · dodano: 03.05.2014 | Komentarze 5

Trasa: Zamość - Lublin
Nowe gminy: Nielisz, Rudnik, Żółkiewka, Krzczonów, Jabłonna, Głusk, Lublin.

Od rana bardzo się chmurzyło, a że prognozy mówiły o możliwości rychłego załamania pogody i zimnego frontu z ulewami - ruszyliśmy z Zamościa nieco zniechęceni i pełni obaw. Na szczęście szybko zaczęło się rozchmurzać, w czym z pewnością dopomógł wzmagający się wiatr - a ponieważ jechaliśmy generalnie na NWN, więc dął z N :/ Kawałek za miastem zaczęło się robić faliście i stada włóczących się wioskowych kundli - rzecz niebywała jak do tej pory wycieczki. Bardzo było to uciążliwe, zwłaszcza, że jechaliśmy znów przeważnie po niezbyt dobrych drogach i pod wicher, więc nawet specjalnie nie było jak dawać dyla. Początkowo szosa, mimo tego, że boczna, była bardzo ruchliwa i dopiero za wsią Nielisz zrobiło się luźniej. Mijaliśmy krajobrazy typowe dla Lubelskiej Wyżyny - sioła drewniane, bociany zagnieżdżone, sady kwitnące, wzgórza rzepakowe, panoramy pagórkowate. W Żółkiewce zrobiliśmy krótki postój pod żółkiewkowatym kolorystycznie kościołem - potem był jeszcze jeden, drewniany, ale za to polskokatolicki. Przed Krzczonowem zrobiło się naprawdę pagórkowato, wiatr męczył niemiłosiernie, coraz to się chmurzyło i nawet przez chwilę kropiło - ale za to w rzeczonym Krzczonowie znaleźliśmy obiekt o nazwie "Cafe Las Vegas". Zamarzyła nam się kawka - niestety - po wejściu do środka okazało się, że są tam gołe ściany, dwóch miejscowych złotomłodzianów przy piwie i ze trzy krzesła, stolików brak, za to był czajnik elektryczny. I tyle ;> Kawy więc nie popilim. Największe pagórki nastąpiły przed wsią Chmiel - kawałek drogi biegł przez dorodny las z rezerwatem, a bardziej nawet niż ów rezerwat cieszył fakt, że las nieco osłabiał siłę wiatru. A od Chmiela zaczął się wreszcie długi zjazd w kierunku Lublina. Przed Czerniejowem postanowiliśmy wjechać do miasta bocznym wlotem - wlot okazał się blisko czterema kilometrami koszmarnej zaschniętej gliniasto-lessowej polnej drogi, zresztą wybitnej urody, bo tnącej wzgórza dół-góra i góra-dół, z rozległymi panoramami (w tym Lublina z daleka) i skowronkami w odsłuchu. W końcu, kawałkiem trzęsącej płytówy, w którą przeszła owa gruntówa wjechaliśmy w asfalty i wkrótce w granice Lublina - hurra! Wszystkie zaplanowane gminy (szt. 39) zdobyte! Przemknęliśmy Lublinem w kierunku Starego Miasta (m.in. tyłami Majdanka), a ulica stawała się coraz bardziej mikra i w końcu skończyła się jakimś parkingiem w krzakach - sytuacji nie poprawiał fakt, że nie dysponowaliśmy planem Lublina (którego w przedwyjazdowym ferworze zapomniałem kupić), a jedynie mapą w skali 1 : 200 000. Na szczęście, znając dobrze z racji genetyczno-matczynych Lublin z młodych lat jakoś wypilotowałem na zamek i starówkę - na koniec jeszcze przez jakieś remonty głównej trasy. Zamkowe muzeum było już zamknięte na cztery zamki, ale otwarty, również na wschód dziedziniec sprawił, że odwiedziny zamku nie spełzły na niczym. Niestety, w jedynoczynnej, zamkowej kawiarni planu miasta nie mieli, więc na starówkę potoczyliśmy się z rowerami pieszkom znów na czuja. Tam wreszcie udało się zdybać czynną jeszcze informację turystyczną, gdzie zakupiłem plan i wziąłem bezpłatną mapkę centrum, więc odtąd taczaliśmy się po historycznie najcenniejszych częściach miasta w sposób bardziej świadomy. Po opuszczeniu starówki udaliśmy się Krakowskim Przedmieściem, a następnie wsiedliśmy na rowery i ostatnie kilka kilometrów pojechaliśmy na abarot - w stronę Zamościa, by zlec na kwaterze u mojej lubelskiej cioci na dalekich przedmieściach. Po drodze zerknęliśmy jeszcze na rodzinny domek mamy, babć, pradziadków i prababć (oraz rzeczonej cioci i wielu innych wujków, kuzynów etc.), zaś na koniec odbyło się miłe rodzinne spotkanie u cioci z nie widzianymi od kilkunastu lat kuzynkami. No, powiększyły się ;)