Info
Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 89150.50 kilometrów - w tym 3444.84 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.00 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad3 - 13
- 2024, Październik14 - 83
- 2024, Wrzesień10 - 38
- 2024, Sierpień7 - 19
- 2024, Lipiec17 - 31
- 2024, Czerwiec1 - 4
- 2024, Maj17 - 71
- 2024, Kwiecień13 - 36
- 2024, Marzec13 - 56
- 2024, Luty7 - 30
- 2024, Styczeń2 - 6
- 2023, Grudzień3 - 14
- 2023, Listopad7 - 21
- 2023, Październik10 - 39
- 2023, Wrzesień12 - 72
- 2023, Sierpień14 - 96
- 2023, Lipiec10 - 40
- 2023, Czerwiec7 - 25
- 2023, Maj13 - 54
- 2023, Kwiecień11 - 50
- 2023, Marzec10 - 61
- 2023, Luty5 - 28
- 2023, Styczeń15 - 76
- 2022, Grudzień3 - 21
- 2022, Listopad5 - 27
- 2022, Październik9 - 43
- 2022, Wrzesień4 - 18
- 2022, Sierpień13 - 93
- 2022, Lipiec11 - 48
- 2022, Czerwiec5 - 24
- 2022, Maj15 - 70
- 2022, Kwiecień11 - 54
- 2022, Marzec12 - 77
- 2022, Luty8 - 40
- 2022, Styczeń8 - 39
- 2021, Grudzień9 - 54
- 2021, Listopad12 - 68
- 2021, Październik11 - 41
- 2021, Wrzesień10 - 47
- 2021, Sierpień13 - 53
- 2021, Lipiec13 - 60
- 2021, Czerwiec19 - 74
- 2021, Maj16 - 73
- 2021, Kwiecień15 - 90
- 2021, Marzec14 - 60
- 2021, Luty6 - 35
- 2021, Styczeń7 - 52
- 2020, Grudzień12 - 44
- 2020, Listopad13 - 76
- 2020, Październik16 - 86
- 2020, Wrzesień10 - 48
- 2020, Sierpień18 - 102
- 2020, Lipiec12 - 78
- 2020, Czerwiec13 - 85
- 2020, Maj12 - 74
- 2020, Kwiecień15 - 151
- 2020, Marzec15 - 125
- 2020, Luty11 - 69
- 2020, Styczeń17 - 122
- 2019, Grudzień12 - 94
- 2019, Listopad25 - 119
- 2019, Październik24 - 135
- 2019, Wrzesień25 - 150
- 2019, Sierpień28 - 113
- 2019, Lipiec30 - 148
- 2019, Czerwiec28 - 129
- 2019, Maj21 - 143
- 2019, Kwiecień20 - 168
- 2019, Marzec22 - 117
- 2019, Luty15 - 143
- 2019, Styczeń10 - 79
- 2018, Grudzień13 - 116
- 2018, Listopad21 - 130
- 2018, Październik25 - 140
- 2018, Wrzesień23 - 215
- 2018, Sierpień26 - 164
- 2018, Lipiec25 - 136
- 2018, Czerwiec24 - 137
- 2018, Maj24 - 169
- 2018, Kwiecień27 - 222
- 2018, Marzec17 - 92
- 2018, Luty15 - 135
- 2018, Styczeń18 - 119
- 2017, Grudzień14 - 117
- 2017, Listopad21 - 156
- 2017, Październik14 - 91
- 2017, Wrzesień15 - 100
- 2017, Sierpień29 - 133
- 2017, Lipiec26 - 138
- 2017, Czerwiec16 - 42
- 2017, Maj25 - 60
- 2017, Kwiecień20 - 86
- 2017, Marzec18 - 44
- 2017, Luty17 - 33
- 2017, Styczeń15 - 52
- 2016, Grudzień14 - 42
- 2016, Listopad18 - 74
- 2016, Październik17 - 81
- 2016, Wrzesień26 - 110
- 2016, Sierpień27 - 197
- 2016, Lipiec28 - 129
- 2016, Czerwiec25 - 79
- 2016, Maj29 - 82
- 2016, Kwiecień25 - 40
- 2016, Marzec20 - 50
- 2016, Luty20 - 66
- 2016, Styczeń16 - 52
- 2015, Grudzień22 - 189
- 2015, Listopad18 - 60
- 2015, Październik21 - 52
- 2015, Wrzesień27 - 38
- 2015, Sierpień26 - 37
- 2015, Lipiec29 - 42
- 2015, Czerwiec27 - 77
- 2015, Maj27 - 78
- 2015, Kwiecień25 - 74
- 2015, Marzec21 - 80
- 2015, Luty20 - 81
- 2015, Styczeń5 - 28
- 2014, Grudzień16 - 60
- 2014, Listopad27 - 37
- 2014, Październik28 - 113
- 2014, Wrzesień28 - 84
- 2014, Sierpień28 - 58
- 2014, Lipiec28 - 83
- 2014, Czerwiec26 - 106
- 2014, Maj25 - 88
- 2014, Kwiecień24 - 75
- 2014, Marzec18 - 133
- 2014, Luty17 - 142
- 2014, Styczeń13 - 68
- 2013, Grudzień21 - 115
- 2013, Listopad23 - 102
- 2013, Październik22 - 64
- 2013, Wrzesień28 - 108
- 2013, Sierpień18 - 66
- 2013, Lipiec30 - 95
- 2013, Czerwiec30 - 79
- 2013, Maj30 - 55
- 2013, Kwiecień29 - 81
- 2013, Marzec16 - 39
- 2013, Luty19 - 62
- 2013, Styczeń9 - 18
- 2012, Grudzień22 - 62
- 2012, Listopad22 - 19
- 2012, Październik20 - 8
- 2012, Wrzesień25 - 6
- 2012, Sierpień2 - 3
- 2012, Lipiec14 - 4
- 2012, Czerwiec26 - 14
- 2012, Maj23 - 24
- 2012, Kwiecień26 - 23
- 2012, Marzec27 - 20
- 2012, Luty21 - 35
- 2012, Styczeń23 - 59
Wpisy archiwalne w kategorii
3. Setuchna to już cóś!
Dystans całkowity: | 12548.32 km (w terenie 554.72 km; 4.42%) |
Czas w ruchu: | 536:00 |
Średnia prędkość: | 23.41 km/h |
Maksymalna prędkość: | 62.50 km/h |
Suma podjazdów: | 20485 m |
Maks. tętno maksymalne: | 179 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 153 (84 %) |
Suma kalorii: | 184784 kcal |
Liczba aktywności: | 104 |
Średnio na aktywność: | 120.66 km i 5h 09m |
Więcej statystyk |
- DST 101.80km
- Teren 30.70km
- Czas 05:27
- VAVG 18.68km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Icóżżeposzwecji?: dz.9 - Vastrum-Em
Niedziela, 26 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 4
Rano słoneczko ładnie sobie poczynało już od wczesnego świtu (a pora wstawania na wyprawie przypadała zazwyczaj pomiędzy godz. 6:00, a 7:00), więc nastąpiło wielkie suszenie nr 2 (głównie jednak namiotu, bo reszta jakoś przetrwała dżdż pod daszkiem stodoły). Pojechaliśmy sobie dalej malowniczą drogą leśną wijącą się wśród wzgórz z widokami na morskie zatoczki. W Blankaholm uroczy mikroryneczek ze sklepem spożywczym - ciekawscy letnicy zapytali nas skąd jedziemy i dokąd, skąd jesteśmy itp. W ogóle na całej trasie spotykaliśmy dość często tego typu ciekawskich w pozytywnym tego słowa znaczeniu - zawsze byli bardzo uprzejmi i chyba szczerze życzyli nam dalszej szczęśliwej drogi. Częstym zwyczajem jest też pozdrawianie się wzajemne podczas jazdy - u nas rzecz raczej nie do pomyślenia. Machaliśmy więc i byliśmy odmachiwani przez idących poboczami wędrowników, rowerzystów, traktorzystów - a nawet motocyklistów. Kto wie - może przez kierowców czasami też, tylko zza szyb nie było tego widać?Pewnie gdzieś w tej okolicy stuknęła nam połowa drogi do Ystad - starając się omijać jak się dało ruchliwą trasę E22 nadrabialiśmy sporo kilometrów, ale za to jechało się w ciszy i pięknych okolicznościach przyrody, choć z pewnością trudniej - bo lokalne kręte asfalty i szutry co chwila przecinają niewielkie, ale strome pasma wzgórz.
Ominąwszy bokiem miasteczko o zabawnej dla nas nazwie Misterhult oraz ładne jezioro z miejscem biwakowym - dociągnęliśmy do największej szwedzkiej elektrowni atomowej przed Oskarhamn. Chciałem objechać teren, porobić fotki - ale brama wjazdowa z kamerą i zakaz wjazdu bez specjalnej przepustki skutecznie nas zastopowały. Tuż przy bramie na jakiejś skałce rozłożyliśmy się więc tylko z jedzonkiem na oku kamery - aż przejechali zdziwieni ochroniarze bacznie nam się przyglądając ;)
Kawałek za atomówką znów wskoczyliśmy na drogę E22, ale przed Oskarhamnem udało się ją opuścić - i przez jakieś wczasowo-magazynowe opłotki wjechaliśmy do miasta. Oprócz słynnej najdłuższej ławki w kosmosie oraz ładnego dworca nic specjalnego (poza sklepem) tu nie było, a że wieczór się powoli, acz nieubłaganie zbliżał, więc wyjechaliśmy z miasta - najpierw boczną drogą na Paskalavik, potem znów E22 - byle jeszcze natrzaskać kilka kilometrów i nadrobić straty z poprzedniego dnia.
Tuż przy moście na Emskiej Rzece (Eman) był przytrasowy parking wypasiony we wszelką infrastrukturę (toalety z ciepłą wodą, zadaszone wiaty, śmietniki etc.) - ale zakaz biwakowania :( Pożarliśmy więc kolację w wiacie i ogarnęliśmy parkingowo. Pokręciwszy się po obu stronach rzeki tak i siam (rzeka ogrodzona siatką - zakaz wszystkiego oraz łowienia ryb) w końcu już niemal po ciemku wylądowaliśmy w lesie w niezbyt dogodnym miejscu, ale nie było już czasu na poszukiwania wymarzonego biwaku z równo skoszoną trawką ;p
- DST 103.50km
- Teren 14.60km
- Czas 05:12
- VAVG 19.90km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Icóżżeposzwecji?: dz.6 - Stavsjo-Bjornsmala
Czwartek, 23 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0
Po porannym skorzystaniu z parkingowych udogodnień ruszyliśmy dalej - kolejny dzień pod wiatr - i dalej wczorajszą doliną przeważnie pod górkę. W końcu się znów rozpadało - na szczęście była właśnie przydrożna wiata z jakimiś deskami i styropianami przy gospodarstwie - zadaszona!:) Po przeczekaniu szybki zjazd w dół - nad Zatokę Nordszopingową, przy końcu której leży szwedzki Manchester - czyli Nordkoping właśnie - chyba największe po Sztokholmie miasto na naszej trasie. Bajeczny zjazd z widokami na zatokę w słońcu zrekompensował nam wcześniejszy deszcz - i widokową trasą dociągnęliśmy do miasteczka Aby. Aby się skierować na Nordszoping, musieliśmy znów trochę kluczyć i pytać w plątaninie tym razem autostradowych rozjazdów - w końcu jakiś Pan Dziadek na moje pytanie o to zacne miasto rzekł był: "chrum brum" (albo podobnie) - więc jechaliśmy raczej dobrze;)Na wjeździe do miasta był sobie McDonald's - więc mu nie przepuściliśmy - a potem jeszcze się dopytując znaleźliśmy się w centrum. Tu ładny park (podobno słynny z powodu jakichś egzotyków), piękny secesyjny teatr - i rzeka Motala. Rzeka w mieście robi ogromne zakrętasy, skręca pod kątem prostym, a jej bystry, kamienisty nurt został onegdaj wykorzystany przy budowie ogromnych włókienniczych fabryk. Ich potężne zabudowania ciągną się wzdłuż rzeki - pięknie odrestaurowane służą dziś muzeom i innych instytucjom pożytku publicznego. Cały teren pofabryczny jest wspaniale zrewitalizowany, w rzece woda czysta i przejrzysta, a na progach wodnych porobione kaskady i wodospady. Bajka! - zwłaszcza w porównaniu do miasta Uć.
Oczarowani tym wszystkim oczywiście poplątaliśmy drogę wyjazdową z miasta, ale w końcu jakoś udało się wydostać - tym razem na Soderkoping(-szoping). Po drodze jeszcze jakaś zagadnięta o kierunek jazdy pani koniecznie nas chciała zaprosić na lody, które właśnie będą robić z siostrą - i jak tu nie lubić Szwedów?
Po przecięciu Kanału Gotajskiego w Soderszopingu skręciliśmy na wschód - i odtąd do końca dnia mieliśmy prawie cały czas z wiatrem. Nareszcie!
Skierowaliśmy się bocznymi drogami do zamku Stegeborg - malowniczo położonego na małej wysepce pośrodku cieśniny. Wiedzie doń most, a obok znajduje się niewielka przystań. Widok stąd wspaniały, choć wstęp - płatny. Sam zamek to ruina z białą wieżą widoczną z daleka. Kilometr wcześniej zaś znajduje się pałacyk.
Za Stegeborgiem skończył nam się asfalt, a zaczęła kilkunastokilometrowa gruntówka - ale równa (w sensie nawierzni, choć nie pagórkowatości;) jak szwedzki stół ;) Biegła przeważnie lasami sosnowo-świerkowymi - po drodze mijaliśmy skupiska wiekowych dębów. Rozczuliły nas także stojące przy drodze ograniczenia prędkości do 70 km/h :D Od czasu do czasu mijaliśmy wioski - choć w tej części Szwecji (aż po Skanię) trudno mówić o typowych wsiach - coś, co zostało na mapie oznaczone jako "wieś", było prawie zawsze luźnym skupiskiem kilku drewnianych zagród w obowiązkowo bordowym kolorze, rozsianych wśród lasów i niewielkich łączek. Łączki były tam, gdzie nie było głazów i skał - natomiast pagórkowate lasy to istna plątanina kamieni i drzew. Upraw rolnych zaś tu praktycznie brak. Ale ponoć tak właśnie wygląda większa część Wschodniego Gotlandu i Smalandii - krain położonych między Sztokholmem, a rolniczą Skanią na samym południu Półwyspu Skandynawskiego. Tu dodatkową atrakcją i tak już wyjątkowo malowniczego krajobrazu było przebłyskujące od czasu do czasu morze.
Jechało się więc pięknie i wspaniale, znów zaczął się boczny asfalt, stada krów pasły się w przydrożnych skałach porośniętych sosnami - ale niestety dzień dobiegał kresu. W małej wiosce od miejscowego farmera, co właśnie nadjechał rowerem nabraliśmy wody - i po kilku kilometrach znaleźliśmy miejsce na kolejny biwak w iglastym lesie - opodal pięknego prawdziwka i skał niczym z bajek o trollach.
- DST 139.70km
- Teren 1.40km
- Czas 05:09
- VAVG 27.13km/h
- Temperatura 23.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Wawa bez specjalnych uniesień
Środa, 24 czerwca 2015 · dodano: 24.06.2015 | Komentarze 0
Wycieczka jak co pewien czas na rodzinny cmentarz koło Warszawy (niemal) stałą trasą - jedyna modyfikacja z konieczności - Bziny jeszcze się nie pozbierały po ostatniej powodzi sprzed miesiąca i jakieś tam objazdy obowiązują.Wiatr miał być bardzo korzystny - a był, powiedzmy, dość korzystny - słabszy niż przy ostatniej wawskiej wyrypie z kwietnia, a ponadto z SW, więc przeważnie co prawda tylny, ale z odchyłem bocznym.
Zaś z Wawy Zachodniej powrót pekapem - z dworca Uć W. jeszcze pętelka-czasówka, by utrzymać średnią powyżej 27 km/h - i się udało :)
Bez większych przygód - jechało się jakoś tak bez polotu, ale i tak druga w historii wawskich peregrynacji średnia prędkość na koniec wyszła. No i 4000 km w tym roku - a na kwietniowej Wawie stuknęło dokładnie 2 miesiące i 1 dzień temu 2000 :)
Sakwy nieco wypchane tym i owym.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 8. Szybka Wawa
- DST 103.70km
- Teren 7.50km
- Czas 04:18
- VAVG 24.12km/h
- Temperatura 30.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Jambór z nadbajkalskimi truskawkami
Niedziela, 7 czerwca 2015 · dodano: 08.06.2015 | Komentarze 0
Jednodniowy wypad - tym razem głównie towarzyski - z M. do Jamboru.W jedną stronę trasą znaną aż za dobrze, bo (oprócz końcówki) identyczną jak moja czwartkowa. W Głodzisku koło hacjendy z napisem na murze "BAJKAŁ" pani zbierała na zagonku truskawki - więc skorzystaliśmy z okazji kupując za 10 zł chyba ponad 2 kilo - nie było wagi, ale mogliśmy sobie ponazrywać ile chcieliśmy :) Kawalątek potem jechała jakaś starsza wsiowa para rowerowa - pani boczkiem, a pan wężykiem. Co ich mijałem (a mijałem ich dwa razy, bo raz się zatrzymałem i to oni mnie minęli) - pani wydawała komendę "Stachu, zjeżdżaj!" - i pan Stachu zjeżdżał z osi jezdni, grzecznie mnie przepuszczając :)
Bez innych większych przygód (poza panem na rowerze na leśnej gruntówie z synkiem na quadzie - jechali sobie w duecie i kurzu) dotarliśmy na działę skrótem przez młynosmażalnię. Na dziale pożarliśmy truskawki, chwilę potem pojawiła się ze swej pobliskiej działki koleżanka K. na Jubilacie(!) z tatą na Wigrach(!!) - zostawili rowery i poszliśmy skonsumować mnóstwo pstrągów.
Wkrótce trzeba było już powoli wracać - wiatr od rana umiarkowany do dość silnego z N (a więc tylny do bocznego) - teraz zaczął nam wyraźnie nie sprzyjać. Zatoczyliśmy jeszcze małe kółko po lesie do zruinowanej szkoły w Gucinie. Po eksploracji (jest jeszcze nawet zegar z kukułką!) zawróciliśmy na Uć via Ldzań, Różę i Rydzyny, Czyryczyn, Czyżeminek i Rzgów.
W Rzgowie na krzywej jak nieszczęście kostkowej dedeerówie ino śmignęło mi jakieś hoże dziewczę na rowerze - próbowałem ze wszystkich sił dogonić - i nawet się udało - ale się okazało, że cięło ze 30 km/h gadając chwilę przez telefon - a jak dogoniłem - rozłączyło się - i tyle je widziałem. Istne zjawisko! :D
A później już bocznymi asfaltami znów via Bajkał w Głodzisku powrót poranną trasą do M., choć na koniec jeszcze wizyta w nettowym bankomacie. I stuknęła kolejna tegoroczna setka.
W drodze powrotnej wiatr zmęczył, choć na szczęście stopniowo przed wieczorem wygasał.
Sakwy wypchane w picia i truskawki.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 107.90km
- Teren 10.70km
- Czas 04:17
- VAVG 25.19km/h
- Temperatura 27.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Jambór cokolwiek katorżniczy
Czwartek, 4 czerwca 2015 · dodano: 04.06.2015 | Komentarze 8
Jednodniowy wypad do Jamboru, celem porobienia tego i owego.Rankiem od M. dość stałą trasą via Głodzisko, Kalinko maje, Modlicę, Tuszyn, Wolę Kazubową, Dłutówek, Drzewociny i Karczmy.
W Głodzisku, przy prędkości ok. 35 km/h, gdy leżałem na lemondce, tuż przed "maską" przeskoczył kotek - nawet nie zdążyłem się wystraszyć, ani w jakikolwiek sposób zareagować, ale chyba z kilometr jechałem później środkiem jezdni rozglądając się za kolejnymi miauczącymi potencjalnymi samobójcami ;)
Po dojechaniu na działę 4h ciężkich opresji składakowych, czyli zmiana dwóch dętek w Sokole. Tyle czasu, bo aby to zrobić, trzeba było pół roweru rozmontować - a co więcej - zmontować - i to tak, aby wszystko śmigało! Szarpanina była nie lada, a i mięso galante latało. Jak już się wreszcie udało, kolejną pracą było przywiezienie na kilka razy od dalszego sąsiada ponad 30 litrów wody, a także przetoczenie kupy kamieni w miejscu, gdzie wisi hamak w celach bhp. Godzinka odpoczynku po tym wszystkim - i na abarot.
W drodze do Jamboru wiatr był niezbyt silny, tylny, lub boczny (z NW do N) - teraz niestety zmienił się na N, a więc przednio-boczny do przedniego. Na początku jeszcze kółko na leśny parking do ogólnodostępnych koszy na śmieci celem wywalenia tego i śmego, potem katowanko pod wiatr via Gucin, Ldzań, Różę i Rydzyny. A potem zaczęło mnie odcinać - i to potężnie - dreszcze, zawroty głowy, nogi jak z waty - co chwila postoje, a tu nigdzie otwartego sklepu, bo świńto. Jakoś na "oparach paliwa" dociągnąłem via Czyżeminek, Guzew i Babichy do Ciaptaka - a tam ratunek - KFC otwarte! :D Po zjedzeniu największej z kanapek, paki frytek oraz wypiciu (dolewki - gratis!:) czterech dużych kubków coli, poprawiło mi się na tyle, że już bez większego bólu, choć przez to wszystko dopiero o zmroku dociągnąłem do M. via Głodzisko bez kotka tym razem. Na koniec jeszcze zdążyłem zmarznąć z okazji półsandałków.
Mimo wszystko, biorąc również pod uwagę sporo odcinków terenowych - średnia zadowalająca.
No i wreszcie jakaś setuchna :)
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!
- DST 139.80km
- Teren 1.80km
- Czas 04:57
- VAVG 28.24km/h
- Temperatura 21.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
UltraFastWawa
Czwartek, 23 kwietnia 2015 · dodano: 23.04.2015 | Komentarze 13
Nowy rekord prędkości na klasycznej trasie (z kosmetycznymi modyfikacjami) z miasta Uć do miasta Wawa - wykręcony w sumie z niczego :)Ale po kolei:
Prognozy mówiły od kilkudziesięciu godzin o silnym wietrze z W - w sumie niemal w ostatniej chwili, korzystając z jedynego w tym tygodniu wolnego dnia postanowiłem polecieć z tym wiatrem do niebywałej od ponad pół roku Wawy. Idealny byłby wiatr z WSW, ale od rana wiało - coraz mocniej z typowego W - bez odchyłów. Ponieważ aż do Łyszkowic trasa ma generalny przebieg na linii SW-NE, więc były momenty, gdy wiatr bardziej przeszkadzał, niż pomagał - zwłaszcza na górkach. Dlatego też jechałem sobie oszczędnie i ekonomicznie, nie szafując zbytnio ciężkimi przełożeniami. Mimo to średnia oscylowała wokół 27 km/h - po skręceniu niemal dokładnie na E - i jednoczesnym przybraniu wiatru na sile do rozmiarow mikrohuraganu - Merysia zaczęła sama śmigać ponad 30 km/h - no to i ja zacząłem mocniej dociskać :) I takeśmy dolecieli sobie do stolicy - po drodze kilka postojów - w tym pod kultowym (zwłaszcza, od kiedy zamknęli sklep Kaskach) sklepem w Czerw. Niwie. Pod sklepem gadki-szmatki z wiejskim rowerzystą, który dziś "już czwartą ćwiartuchnę musi pić, takie wiatry od zachodu panie!" etc. itd. Zainaugurowałem także nową obwodnicę Szymanowa z czerwoną klekoczącą z nowości kostkówką-rowerówką (kostka na szczęście niefazowana). Po drodze jeszcze poszukiwania zniczy - w Rokitnie pod cmentarzem nie było handlarzy, w Płochocinie w sklepie spożywczo-przemysłowym nie mieli - i dopiero na przedmieściach Pruszkowa pod cmentarzem udało się zakupić - a następnie tradycyjnie odwiedzić rodzinny cmentarz na zachodnich rubieżach Wawy. Tu porządki - i w drogę - na Wawę Zachodnią - na ciapąg! Spróbowałem nieco innej opcji, bo w Ursusu otworzyli nową trasę - ale nim do niej dojechałem, najpierw utknąłem w zaschniętym błocie pobudowlanym, potem trzeba było się przedrzeć przez zrobioną z gruzu dojazdówkę, a na koniec poprowadzoną esami-floresami dedeerówę. Beznadzieja! Na szczęście Połczyńską już sprawnie (mimo wyłączeń pasów z ruchu w związku z remontami) udało się dojechać na dworzec - i w ostatniej chwili złapać wcześniejszy od zamierzonego pekap do domu - dosłownie pół minuty przed odjazdem :D
A po dotarciu na Uć W. - jeszcze honorowa tradycyjna pętelka-czasówka do M. - celem było tym razem zmieszczenie się w niecałych 5h całości imprezy - i obrona średniej prędkości rzędu 28+. Oba cele - wykonane! Do równych 140 km zabrakło natomiast 200 m, ale nic to.
Napęd na trasie: 1,5 l pepsi i coca-coli, 0,5 l gazowanej wody mineralnej, 2 banany i 2 wafelki w białej czekoladzie "Princessa".
Cały dzień słońce i ciepło - praktycznie ani jednej chmury.
Pierwsza setka w tym roku - a jednocześnie stuknęło w 2015 r. 2000 km.
Sakwy lekkie, ze zniczami średnie, potem znów lekkie.
UPDATE: Acha, nie spotkałem po drodze ani jednego Belga.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 8. Szybka Wawa
- DST 142.60km
- Teren 1.30km
- Czas 05:17
- VAVG 26.99km/h
- Temperatura 21.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Wawa z nowym rekordem prędkości
Niedziela, 28 września 2014 · dodano: 28.09.2014 | Komentarze 12
Plan był następujacy: pojechać na luzie od rana z miasta Uć na Wawę stałą trasą - odwiedzić rodzinny cmentarzyk na peryferiach i wykręcić przyzwoitą średnią rzędu 24-25 km/h - no i zdążyć na konkretny ciapąg powrotny.Prognozy były zachęcające: słaby lub umiarkowany wiatr z W i SW, idealnie wpasowywujący się w trajektorię lotu, ponadto słonecznie, choć bez upału.
Jak pomyślałem - tak wystartowałem od M. przed 10 rano. Do pekapu ponad 8h - mnóstwo czasu, również na postoje :)
Na początku, do B-zin, wiatru nie było prawie wcale, ale za to udzieliłem informacji turystycznej zagubionemu panu kierowcy pod Miauczewem ;)
Za B-zinami zaczęło powiewać - coraz mocniej - i niestety - w najlepszym razie z W, a czasem nawet z NW, więc bocznie - a tu górki, jak to pod B-zinami. Średnia oscylowała wokół 26-27 km/h co prawda, ale czułem się coraz bardziej zmordowany - i to po, bagatela - 20-30 km. Laboga! Co to będzie dalej?
Wziąłem się taktycznie na sposób: nie żyłować póki co, lekkie przełożenia pod górki i lemondka na zjazdach. Trochę pomogło. Krótki postój w Terezinie (przy tradycyjnym miejscu martyrologicznym) - i dalej górki i dołki do Łyszkowic. Jechałem coraz szybciej (pedał sam podawał - jak to się mówi), ale jednocześnie zamiast coraz cieplej robiło mi się coraz zimniej - przy prędkości rzędu 30 km/h popadłem w jakiś senny letarg... niedobrze!
Mimo, że od Łyszkowic wreszcie zrobiło się znośnie (choć nie idealnie) z wiatrem, zaczęło mnie odcinać - jak to?! W końcu na 49 kilometrze zarządziłem sobie kolejny postój w lesie - tym razem na wiezionego jedynego banana i picie. Trochę pomogło, a po 5 km w Bełchowie doprawiłem sklepem - tu wielka (300 g!) czekolada Milka, duży jogurt, pączek z czekoladą i Mountain Dew - zrobiło się lepiej, choć nadal mnie nieco trzęsło z zimna :/ Do Nieborakowa było znów z bocznym wiatrem, więc kolejny postój - tym razem pod tradycyjną Białą Damą na 62 kilometrze, czyli niemal w połowie drogi. Średnia do tego miejsca od startu - 26,89 km/h.
Ponownie picie, Milki ciąg dalszy - i wreszcie było już całkiem z wiatrem. Zawisłem na lemondzi jak sęp na wątrobie prometejskiej - równie zaciekle i uparcie, nie bacząc na dziury (w drodze, nie w wątrobie;) - i zaczęło się wreszcie przekładać na naprawdę dobry wynik szybkościowy - średnia przekroczyła 27 km/h. W międzyczasie, z braku krzaku - postój pod Szymanowem w polu kukurydzi ;)
Kolejny postoj na drobne zakupy planowałem przy kultowym sklepie w Kaskach - niestety - sklep zamknięty na cztery spusty i pusty :( Zadowoliłem się więc kolejnymi kawałkami Milki i popitką mountaindewową - i dalej, z lemondką w świat!
Na setnym kilometrze (przed Błoniem) średnia wyniosła 27,15 - i już wiedziałem, że jak nie umrę - to zwyciężę! ;)
Błonie, jak to miasto, nieco spowolniło, potem jeszcze podjechałem do wielokrotnie mijanego, a nigdy nie odwiedzonego cmentarzyka w Rokitnie - ciekawe stare groby i kwatera żołnierzy z września '39.
A stąd już bliziutko i ten właściwy cmentarzyk, jeśli chodzi o cel podróży - tu porządki - i w drogę, na pociąg na Wawę Zachodnią - stałą trasą, czyli ulicą Połczyńską i jeszcze jakimiś.
Mimo większej ilości postojów byłem i tak godzinę przed odjazdem, co pozwoliło na schrupanie z niespiesznym namaszczeniem (keczupem) zapiekanki - pierwszego prawdziwego dziś posiłku - i wypicie kawki.
Ciapociąg (typu Piesa Bezprzydziałowa) przyjechał punktualnie, ale okazało się, że jedzie objazdem przez Socho i Łowicz, a potem nawraca na Sk-wice i Koszulki - więc powrót trwał ponad 2h. Do Sk-wic życie pasażerom umilało dwóch chłystków - usiedli przy automatycznie otwieranych i zamykanych drzwiach do WC - i gdy tylko ktoś (w tym ja;) nie zablokował ich spec-guzikiem - otwierali mu znienacka. Ponadto wszystkich pytali co 5 minut kiedy Sk-wice i czy już były. Obok jechali Turcy, więc wdali się z nimi w pogawędkę w języku ogólnomigowojajcarskim - mimo wszystko dowiedziałem się, że "dzień dobry" to "marchaba" :) Ponadto jechały jeszcze dwie cudzoziemki (z czego jedna Chinka, a druga nie wiem), więc było multi-kulti, a w przypadku chłystków brak kulti, bo wypili "Perłę" i rzucili butelkę między pasażery.
A potem wysiedli, a potem już zaraz były Koszulki i Uć - W., gdzie i ja wysiadłem.
Ostatni odcinek to czasówka, by utrzymać średnią ponad 27 km/h - i nawet by się udało, ale dedeerówę rozkopali tak, że nijak - i musiałem kombinować i straciłem pewnie z minutę, która zaważyła na ostatecznym wyniku :(
Mimo wszystko - REKORD WSZECHCZASÓW NA POJEDYNCZEJ WYCIECZCE ŚREDNIEJ PRĘDKOŚCI MERYSI! I to na takim, całkiem sporym dystansie (tu jest miejsce na Ho-ho!;):
HO, HO!
Sakwy w miarę lekkie - cały dzień słonecznie - no i piękna, Złotopolska Jesień proszę Państwa! :))
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 8. Szybka Wawa
- DST 100.50km
- Teren 6.30km
- Czas 04:39
- VAVG 21.61km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Kujawiaczek z lekkim udarem
Niedziela, 27 lipca 2014 · dodano: 28.07.2014 | Komentarze 10
Postanowiliśmy z M. pozwiedzać trochę Kujawy. W tym celu z samego rana, w tropikalniejącym upale udaliśmy się na Dworzec Kaliszczański, celem wsięścia do ciapągu z rowerami - i wysięścia we Włocławku - a dalej już rowerowo - do Torunia.Już na dzień dobry, czyli przy kasie okazało się to jednak niemożliwe! A przynajmniej tak powiedziała mi pani, u której zamierzałem kupić bliet. Otóż między Zgiercem, a Kontrewersem nie jeżdżą pekapy, tylko zastępcza komunikacja autobusowa, która nie zastępuje jednak pociągu w kwestii przewozu rowerów, bo ich po prostu nie bierze. Wkurzeni jak 150 pogalopowaliśmy na peron i po ciężkich pertraktacjach z panią konduktor w końcu "na własne ryzyko" dokonaliśmy zakupu biletów. Musiałem jeszcze w związku z tym lecieć z powrotem do hali dworca do bankomatu, bo z kolei oczywiście w kolei można płacić gotówką tylko. Ten kraj kiedyś zginie - nie dzięki bombom, terrorystom, carowi Władimirowi i gorzale - a nawet nie przez KRUS i Skoki - on zginie przez PEKAPE!! :/
Pociąg ruszył, potem wszyscyśmy wysiedli w Zgiercu - a panowie kierownicy autobusu zastępczego - oczywista, że się nie da! Dłużej trwało, że się jednak (do luku bagażowego), niż samo pakowanie. Autobus następnie objechał w kółko całe miasto - i na pierwszej stacji za miastem - stał już ciąg dalszy pociągu. I znów przepak - a wszystko już w solidnym upale. Reszta podróży do Włocławka upłynęła, aż prawie wody zabrakło, tak grzało.
We Wło pierwsza rzecz to zakupiliśmy bilety powrotne (z Torunia) - by oszczędzić sobie kolejnych kolejowych przyjemności typu "rowery się już nie zmieszczą" albo cośtam.
No i wreszcie ruszyliśmy w drogę - na początek na drugi brzeg Wisły. Miałem tam trzy bardzo wdzięczne gminy do zaliczenia (Fabianki, Bobrowniki i Czernikowo). Miasto się skończyło, zaczęły się lasy - i zaskakujące podjazdy i zjazdy. Spodziewałem się plaskatości tej strony doliny Wisły - a tu proszę - niespodzianka. Wiatr niby pomagał, ale był tak gorący, że jechało się źle i wolno - mimo dobrego asfaltu. Po drodze chwila postoju pod bardzo malowniczymi ruinami zamku w Bobrownikach - i znów w drogę, bo musieliśmy zdążyć na konkretny prom w Nieszawie, celem zmiany brzegu. Zdążyliśmy, a nawet jeszcze wypluskałem z kurzu i błota Meri w Wiśle - sam też miałem ogromną ochotę plusnąć, bo od słońca już potężnie kręciło mi się w głowie. Wsiedliśmy na prom (bezpłatny!) i po kilku minutach byliśmy już w Nieszawie. Tu długi postój pod sklepem z piciem przy rynku w cieniu - trochę się zrobiło lepiej - więc objechaliśmy miasteczko - i na Raciążek! Początkowo dołem, potem jakąś szutrówką wzdłuż krawędzi doliny - a jak się zaczął podjazd, nieambitnie zsiedliśmy z rowerów i w żarze wtoczyliśmy je pod kolejny sklep z piciem - już w Raciążku. Potem znów przerwa pod ruiną zamku - i zaczęło się robić nieco obsuwowato, jeśli chodzi o czas. No to myk znów w dół - wspaniałą serpentyną na Ciechocinek. W Ciechocinku natknęliśmy się na Fontannę Grzybek, w Parku Zdrojowym pluskały się czarne łabędzie, a w pijalni wód mineralnych po naszej wizycie zapewne pozostał lej depresyjny ;) Nawodnieni objechaliśmy dookoła tężnie, nawdychaliśmy się tego, co trzeba się tam nawdychać - i boczną asfaltówką pognaliśmy na Otłoczyn - i do krajowej jedynki na Toruń. Miałem nadzieję, że będzie pusta w związku z równoległą bezpłatną autostradą - a tu wręcz odwrotnie! Ki diaboł? Wymyśliłem, że pewnie na wysokości Ciechocinka wszyscy jadący do Torunia zjeżdżają na jedynkę, a może dalej jest bramka i każdy, aby nie stać w korku - i tak wali przez miasto? Tak, czy siak, na szczęście szerokie asfaltowe pobocze doprowadziło nas po kilku kilometrach do rogatek Torunia. W drodze na Stare Miasto jeszcze chwilowo poplątaliśmy trasę, bo coś nowego zbudowali, ale ostatecznie wylądowaliśmy na Bulwarze Filadelfickim - i została nam zaledwie godzina do pociągu powrotnego - na pozwiedzanie za mało, na niezobaczenie niczego - stanowczo za dużo. Pieszkom więc przegalopowaliśmy przez środek Starego Miasto, zjedliśmy szybkie lody dla ochłody - i już trzeba było lecieć znów przez most na drugą stronę Wisły - na pociąg. Ledwo zdążyliśmy.
Pociąg okazał się taki bezprzedziałowy, a w naszej części rowerowo-bagażowej rozsiadło się trochę rozrywkowo nastawionej do świata młodzieży sztuk 6, którzy na zmianę grali w karty, spali i się budzili wzajemnie, płatali różne psikusy, pili ciepłe piwo i próbowali zdążyć wypalić fajkę w drzwiach na kolejnych dwuminutowych postojach - więc podróż minęła szybko, mimo, że okrężną przez Łowicz (zapewne w związku z owymi wykopkami pod Zgiercem).
Wysiedliśmy na Kaliszczańskiej - i już po ćmaku wróciliśmy do M., po drodze robiąc jeszcze zakupy w jedynym czynnym o tej porze w niedzielę sklepie - czyli Teskaczu. Dobiliśmy setnie (a nawet ponadsetnie - ale bez dokręcania!) zmordowani tuż przed północą.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 100.10km
- Teren 8.50km
- Czas 04:29
- VAVG 22.33km/h
- Temperatura 26.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Wpadlim na dzień do Tomaszowa
Czwartek, 19 czerwca 2014 · dodano: 19.06.2014 | Komentarze 7
Od rana postanowiliśmy z M. ruszyć na podbój Tomaszowa, z racji korzystnego wiatru oraz miłej perspektywy powrotu pekapem. Jak postanowiliśmy – tak wystartowaliśmy. Początkowo opłotkami miasta Uć – w Feliksinie minęła nas grupa czterech sympatycznych szosowców i się nawet ładnie przywitali, więc w nagrodę wsiadłem im na koło kładąc się w lemondce. Niestety, za chwilę musieliśmy odbić w terenową gruntówę, by nie telepać się fatalną dedeerówą w Pilśniowej Dziurze :pMinąwszy kościół pełen procesjonistów, pomknęliśmy trochę asfaltami, trochę wertepem na Bukowiec i Zieloną Dziurę – tu dwa bażanty na środku szosy – jeden skoczył w lewo, drugi w prawo, a ja za nimi! Koło Benia Fefnaftego zrobiliśmy krótką przerwę i okazało się, że właśnie są maliny! ;D Po pożarciu pojechaliśmy na Borową, potem (przy bocznym wietrze) na Chrusty Stare i Nowe, wskoczyliśmy na chwilkę na główną szosę Koszulki – Baby, by po chwili skręcić na Mikołajów. Już wcześniej zresztą widzieliśmy drogowskaz mówiący "Stajnia Mikołajów" - a ja naiwny zawsze wierzyłem w stajnię reniferów... W Mikołajowie w pędzie wypatrzyłem w przydrożnej kępie drzew tabliczkę z napisem (jak mi się zdawało) „Tu leżą Niemcy” – po ostrym hamowaniu i zawróceniu okazało się jednak, że to napis mówiący „Nie wyrzucać śmieci” :D – jak to podświadomość czasem hula, niczym wiatr w polu! To jednak zwiastowało początek dzisiejszego cyklogrobbingu – odwiedziliśmy w kilku kolejnych wsiach łącznie 6 cmentarzyków ewangelickich w stanie następującym:
- 1.Wilkucice – zachowało się kilka nagrobków
- 2.Maksymilianów – cmentarzyk kompletnie zachęchany, busz istny na skraju pól i lasu, nawet właściwie bez dojazdu (dojechaliśmy miedzą z trawą po pies) – nic nie zostało
- 3.Łączkowice – niby we wsi, ale bez dojazdu (od strony szosy ktoś sobie działkę zrobił) – zachowało się parę grobów i stare dęby
- 4.Ciosny – w szczerym, piaszczystym polu kępa drzew – zachowane fragmenty muru od strony wsi i kilka grobów, w tym dwa powojenne
- 5.Aleksandrów – zachowane obmurowania grobów, na których wyrosły bujne chaszcze, ponadto teren zadziwiająco bezkrzaczasty (las brzozowo-sosnowy z dużymi drzewami liściastymi typu cmentarnego – w runie zaś zatrzęsienie poziomek, ach mniam! :D
- 6.Lipianki – zachowany kawałeczek muru i pojedyncze nagrobki, bardzo rozległy teren bardziej już przypominający las niż cmentarz.
Po przestudiowaniu dokładniejszym przewodnika, a zwłaszcza mapy ogólnej okazało się, że możemy obejrzeć jeszcze jeden cmentarz – tym razem żydowski. Po dotarciu na miejsce okazał się niestety zamknięty, więc pojechaliśmy w stronę dworca pekap (oglądając jeszcze po drodze ładny, postewangelicki kościół ze spiczastą wieżyczką), by upewnić się, że pociąg, którym planowaliśmy powrót na pewno dziś jeździ. Otóż jeździ, a myśmy mieli jeszcze godzinkę – no to w długą do Skansenu Rzeki Pilicy. Po dotarciu na miejsce pooglądaliśmy przez płot, bo się zrobiło późno – i z powrotem (inną trasą i niestety pod wiatr) na dworzec. Po drodze jakieś kostkowe dedeery i cepery, bleh! Ale za to na dworcu są pyyyyyszne lody ogromne – nazywają się średnie i kosztują 3,50 – ogonek do nich spory, ale warto! M. wzięła czekoladowy, ja malinowy, wchłonęliśmy ino migiem i już był za moment szynobus na Uć – władowaliśmy się z chyba 10 innymi rowerami, grzecznie powiesiliśmy nasze na hakach (Meridzia dyndała całą drogę, bo tylne koło było za grube i nie weszło w spec-zaczep;). Po głodzinie była już Uć – wysiedliśmy na K., M. pojechała już najkrótszą do siebie, a ja skoczyłem jeszcze na chwilę do d. podlać k. – pod blokiem nadziałem się jeszcze na takiego rowerowego sąsiada, co go z Lavinką i Meteorem one gdaj temu zapoznaliśmy – i znów mi doradzał to i owo ;)
A z d. klasyczną trasą znów z wiatrem do M., więc quasiczasówka by poprawić średnią iście terenową dziś, a na koniec jeszcze jakieś dzikie pętelki wokół trzech bloków na krzyż, by dociągnąć do tej kolejnej setki.
Sakwy cały dzień niezbyt ciężkie – silny wiatr z W (momentami NW) sprawiał, że jechało się przeważnie znakomicie, choć krótkie odcinki z bocznym, albo przednio-bocznym nieco dawały w kość.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 143.20km
- Teren 3.50km
- Czas 06:03
- VAVG 23.67km/h
- Temperatura 39.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Sk-wice - Wa-wa w podmuchu ognistym
Poniedziałek, 9 czerwca 2014 · dodano: 09.06.2014 | Komentarze 10
Prognozy na poniedziałek, jeśli chodzi o wiatr (a nie termikę, gdyż zapowiadał się nieziemski upał), były nader sprzyjające, a że dzień wolny - to i do Wawy wypadało się wreszcie w tym roku wybrać. Żeby jednak nie było jak zwykle, postanowiłem podjechać pociągiem do Skierniewic - i stąd, zataczając łuk w kierunku Wisły, a potem przebijając się przez Puszczę Kampinoską, osiągnąć cel, zaliczając przy okazji kilka nowych gmin.Po opuszczeniu pociągu w Skierniewicach i samego miasta (paskudne dedeerówy z kostki) zagłębiłem się w Puszczę - na początek Bolimowską, w drodze na Bolimów. Na tym odcinku wiatr miał być tylny, lub tylno-boczny, z SW. Ale już w lesie coś z tym wiatrem było jakby nie tak. Po wyjechaniu za puszczę i Bolimów okazało się, że dziad jest z SE i E, a więc stricte boczny - i w dodatku silny. A ja wciąż jeszcze nieco zmordowany po Jamboru i upale dnia poprzedniego.
Z Bolimowa tedy szosą na Sochaczew - niby nic, ale ciężko jak diabli. Socho zaś to chyba najdłuższe miasto centralnej Polski - trwało całe 15 km, mimo, że nie jest to żadna metropolia;) Wszystko się ciągnie wzdłuż jednej, dziurawej ulicy i końca nie widać, ale za to na szczęście bezdedeerowo - no i właśnie w samo południe pięknie kuranty w miejscowym kościele w centrum dzyńdzoliły :)
Po kolejnych kilku postojach, w ukropie i przy bocznym wietrze (na szczęście jakby się nieco zmieniał na S-SE) osiągnęliśmy z Meridzią Brochów - a tam kościół z czerwonej cegły udający trzema okrągłymi basztami zamczysko. I zimna cola w sklepie :D
Popilim, obejrzelim - i dalej w drogę! Wkrótce pojawiły się tablice (w tym jeden witacz z drewnianym łosiem - wiadomo: jeśli łosie, to tylko w Kampinosie!), że zaczyna się Park Narodowy. Kilka kilometrów dobrej i wreszcie nieco zaciszniejszej szosy przez puszczę - i już była krzyżówka w Śladowie nad Wisłą. Wisły nie było widać, aczkolwiek przez kilka km trasa prowadziła wzdłuż wału wiślanego. Szosa pełna paskudnych łat, ale za to na postoju w Kromnowie sympatyczna rozmowa z panem z rowerem i dwoma utytłanymi ze szczęścia labradorami (biszkoptowym i czarnym), którzy czekali na gimbus z dziećmi. Gimbus przyjechał, ja pojechałem - znów boczny, tym razem z S-SW wiatr. Kilka km dalej odbiłem na jakieś zadupia typu Polesie - nawet kawałkiem była, dobra na szczęście gruntówa. Skrót ten okazał się miły, ale mało ciekawy - i po 85 km ponownie dobiłem do szosy głównej na Nowy Dwór, by po chwili skręcić na S - na Cybulice. Przy krzyżówce znów był łoś, ale namalowany na witaczu gminnym metalowym. Skrót na Cybulice okazał się wybitnie kostropaty, ale szybko znów wyjechałem na kolejną główną szosę - tym razem na Leszno i Błonie. Ruch nieziemski, mimo parku narodowego - tiry, wyścigi osobówek, motocykle etc. - ale jechało się dobrze. Bardzo obawiałem się tego odcinka - raz, że pod słońce, dwa, że pod wiatr centralnie. Ale wietrzyk tym razem zrobił kolejnego psikusa - i skręcił na WN, a chwilami na N. Niestety, byłem już tak zmordowany, że wiele nie nadrobiłem, a godzina zaczynała być konkretna. Przed Julinkiem (znana szkoła cyrkowa), dokładnie na setnym kilometrze odbiłem w lewo w jakieś wiochy, chcąc zeskrótować i ominąć Leszno - na końcu wiosek zaczęła się znowu puszcza - i piaszczysta, kopna droga. W upale rojącym się od wszelkiego gryzącego insekta powalczyłem z piachami o tyle, że oprócz prawie ostatnich kilkudziesięciu metrów pod górę, udało mi się to jakoś pokonać - i znów wyjechałem na asfalty - w Zaborówku - a po chwili na główną szosę na Wawę. Tam to dopiero się zaczął ruch ogromny - i tak przemykając i z postojem (którym to już?...) na pić dojechałem do Borzęcina. Po drodze znaki proponowały mi kolejny kostkowy ciąg pieszych rowerzystów (tzw. ceper), ale znaki były tak rzadko rozmieszczone, że zlałem sprawę, bo godzina była bardzo późna, a ja jeszcze miałem trochę przed sobą. Za Borzęcinem skręciłem w bardziej boczne i mniej ruchliwe szosy i wkrótce zrobił się krajobraz podmiejski: jakieś hale, druty z napięciem, hurtownie etc. Byłem już paskudnie zmordowany - i znów kilka postojów na przestrzeni kilkunastu km. Na szczęście wiatr nadal sprzyjał. W końcu w Morach dobiłem do głównej trasy Socho-Wawa, przeciąłem ją, podjechałem na rodzinny cmentarzyk zrobić porządki - była 17.30, a na Wawę Zachodnią miałem jeszcze 10,5 km, zaś pociąg o 18.35. Pomyślałem więc, że zamiast na Wawę, podjadę na stację w Piastowie lub Pruszkowie, dokąd miałem zdecydowanie bliżej - i tam wsiądę w pekap. Zadzwoniłem jeszcze do kol.Meteora, żeby się upewnić u źródeł, jak to wygląda z tymi pociągami. A ten mnie uświadomił, że mój się wcale na rzeczonych stacjach nie zatrzymuje! Była 18.04 - no to w długą na Zachodnią! Trasę pokonałem w 25 minut (28 licząc ze światłami) - po drodze światła, remonty, zwężenia, kolejne propozycje dedeerów, dramat! Na stację wpadłem 3 minuty przed odjazdem (na szczęście miałem wcześniej zakupione bilety) - jedne schody w dół, drugie w górę na peron - tu się okazało, że pociąg tym razem wyjątkowo z innego odchodzi - znów schody jedne, drugie - po czasówce rowerowej z cmentarza i ponad 130 km w upale bieganie z rowerem po schodach to doprawdy ciężka;) przesada! Dopadłem pekap w ostatnim momencie - i padłem jak mucha na podłogę w przejściu, bo w bagażowym jacyś kolesie robili bibę i było siwo od fajek. Siedziałem i ociekałem z gorąca i wysiłku - a tu ostatnia woda wypita na cmentarzu!
Pekap Mazowiecki dotoczył się do Skierniewic z dwuminutowym opóźnieniem - ale na przesiadkę miałem planowo tylko 3 minuty! I znów bieg z rowerem - na szczęście bezschodowo, bo peron ten sam - aż mi wyleciały klucze, ale pozbierałem i zdążyłem.
Dalsza jazda odbyła się już na szczęście bez żadnych przygód - suszyło tylko przeokropnie. 3,5 h bez picia w takich warunkach, no to kota można dostać! W końcu wysiadłem specjalnie na stacji Uć-W. (mimo, że ze stacji Uć-A. miałbym zdecydowanie bliżej) - ale na W. jest bar i picie z lodówki;). W 5 minut wypiłem prawie litr zimnej coli - i to mi chwilowo uratowało percepcję niezaburzoną wszechświata. Tymczasem zrobiło się już prawie ciemno, zaczął też kropić przez chwilę deszczyk - super-przyjemnie! No to jeszcze na koniec wywinąłem quasiczasówkę via pętelka do M. - i mimo zmordowania 7,5 km pokonałem w 18 minut :)
Wyjazd, gdyby nie konieczność ciągłego pośpiechu, związanego z przeważnie niekorzystnym wiatrem, ze wszech miar udany: zaliczonych nowych gmin 5 (Sochaczew-miasto, Brochów, Czosnów, Leszno i Stare Babice), plan cmentarny zrealizowany, kolejna setka w tym roku zaliczona. Szkoda tylko, że zabrakło z godzinki na rozwałkę nad Wisłą.
Napęd jedzeniowy: dwa duże wafle "Grzesiek", jeden cukierek "Kopiko", jeden landryn (noname). I tyle. Jeść się kompletnie nie chciało, ze względu na upał; zresztą nie było na to czasu.
Napęd pitny - łącznie ok. 6 litrów napojów (mniej więcej po równo: cola, izotoniki, woda mineralna i zabrana z domu kranówa z sokiem porzeczkowym), a i tak przesuszyło potężnie.
Sakwy nieco wypchane, co dało się we znaki zwłaszcza przy sprawach schodowo-pociągowych.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 8. Szybka Wawa