Info
Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 89150.50 kilometrów - w tym 3444.84 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.00 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad3 - 13
- 2024, Październik14 - 83
- 2024, Wrzesień10 - 38
- 2024, Sierpień7 - 19
- 2024, Lipiec17 - 31
- 2024, Czerwiec1 - 4
- 2024, Maj17 - 71
- 2024, Kwiecień13 - 36
- 2024, Marzec13 - 56
- 2024, Luty7 - 30
- 2024, Styczeń2 - 6
- 2023, Grudzień3 - 14
- 2023, Listopad7 - 21
- 2023, Październik10 - 39
- 2023, Wrzesień12 - 72
- 2023, Sierpień14 - 96
- 2023, Lipiec10 - 40
- 2023, Czerwiec7 - 25
- 2023, Maj13 - 54
- 2023, Kwiecień11 - 50
- 2023, Marzec10 - 61
- 2023, Luty5 - 28
- 2023, Styczeń15 - 76
- 2022, Grudzień3 - 21
- 2022, Listopad5 - 27
- 2022, Październik9 - 43
- 2022, Wrzesień4 - 18
- 2022, Sierpień13 - 93
- 2022, Lipiec11 - 48
- 2022, Czerwiec5 - 24
- 2022, Maj15 - 70
- 2022, Kwiecień11 - 54
- 2022, Marzec12 - 77
- 2022, Luty8 - 40
- 2022, Styczeń8 - 39
- 2021, Grudzień9 - 54
- 2021, Listopad12 - 68
- 2021, Październik11 - 41
- 2021, Wrzesień10 - 47
- 2021, Sierpień13 - 53
- 2021, Lipiec13 - 60
- 2021, Czerwiec19 - 74
- 2021, Maj16 - 73
- 2021, Kwiecień15 - 90
- 2021, Marzec14 - 60
- 2021, Luty6 - 35
- 2021, Styczeń7 - 52
- 2020, Grudzień12 - 44
- 2020, Listopad13 - 76
- 2020, Październik16 - 86
- 2020, Wrzesień10 - 48
- 2020, Sierpień18 - 102
- 2020, Lipiec12 - 78
- 2020, Czerwiec13 - 85
- 2020, Maj12 - 74
- 2020, Kwiecień15 - 151
- 2020, Marzec15 - 125
- 2020, Luty11 - 69
- 2020, Styczeń17 - 122
- 2019, Grudzień12 - 94
- 2019, Listopad25 - 119
- 2019, Październik24 - 135
- 2019, Wrzesień25 - 150
- 2019, Sierpień28 - 113
- 2019, Lipiec30 - 148
- 2019, Czerwiec28 - 129
- 2019, Maj21 - 143
- 2019, Kwiecień20 - 168
- 2019, Marzec22 - 117
- 2019, Luty15 - 143
- 2019, Styczeń10 - 79
- 2018, Grudzień13 - 116
- 2018, Listopad21 - 130
- 2018, Październik25 - 140
- 2018, Wrzesień23 - 215
- 2018, Sierpień26 - 164
- 2018, Lipiec25 - 136
- 2018, Czerwiec24 - 137
- 2018, Maj24 - 169
- 2018, Kwiecień27 - 222
- 2018, Marzec17 - 92
- 2018, Luty15 - 135
- 2018, Styczeń18 - 119
- 2017, Grudzień14 - 117
- 2017, Listopad21 - 156
- 2017, Październik14 - 91
- 2017, Wrzesień15 - 100
- 2017, Sierpień29 - 133
- 2017, Lipiec26 - 138
- 2017, Czerwiec16 - 42
- 2017, Maj25 - 60
- 2017, Kwiecień20 - 86
- 2017, Marzec18 - 44
- 2017, Luty17 - 33
- 2017, Styczeń15 - 52
- 2016, Grudzień14 - 42
- 2016, Listopad18 - 74
- 2016, Październik17 - 81
- 2016, Wrzesień26 - 110
- 2016, Sierpień27 - 197
- 2016, Lipiec28 - 129
- 2016, Czerwiec25 - 79
- 2016, Maj29 - 82
- 2016, Kwiecień25 - 40
- 2016, Marzec20 - 50
- 2016, Luty20 - 66
- 2016, Styczeń16 - 52
- 2015, Grudzień22 - 189
- 2015, Listopad18 - 60
- 2015, Październik21 - 52
- 2015, Wrzesień27 - 38
- 2015, Sierpień26 - 37
- 2015, Lipiec29 - 42
- 2015, Czerwiec27 - 77
- 2015, Maj27 - 78
- 2015, Kwiecień25 - 74
- 2015, Marzec21 - 80
- 2015, Luty20 - 81
- 2015, Styczeń5 - 28
- 2014, Grudzień16 - 60
- 2014, Listopad27 - 37
- 2014, Październik28 - 113
- 2014, Wrzesień28 - 84
- 2014, Sierpień28 - 58
- 2014, Lipiec28 - 83
- 2014, Czerwiec26 - 106
- 2014, Maj25 - 88
- 2014, Kwiecień24 - 75
- 2014, Marzec18 - 133
- 2014, Luty17 - 142
- 2014, Styczeń13 - 68
- 2013, Grudzień21 - 115
- 2013, Listopad23 - 102
- 2013, Październik22 - 64
- 2013, Wrzesień28 - 108
- 2013, Sierpień18 - 66
- 2013, Lipiec30 - 95
- 2013, Czerwiec30 - 79
- 2013, Maj30 - 55
- 2013, Kwiecień29 - 81
- 2013, Marzec16 - 39
- 2013, Luty19 - 62
- 2013, Styczeń9 - 18
- 2012, Grudzień22 - 62
- 2012, Listopad22 - 19
- 2012, Październik20 - 8
- 2012, Wrzesień25 - 6
- 2012, Sierpień2 - 3
- 2012, Lipiec14 - 4
- 2012, Czerwiec26 - 14
- 2012, Maj23 - 24
- 2012, Kwiecień26 - 23
- 2012, Marzec27 - 20
- 2012, Luty21 - 35
- 2012, Styczeń23 - 59
Wpisy archiwalne w kategorii
3. Setuchna to już cóś!
Dystans całkowity: | 12548.32 km (w terenie 554.72 km; 4.42%) |
Czas w ruchu: | 536:00 |
Średnia prędkość: | 23.41 km/h |
Maksymalna prędkość: | 62.50 km/h |
Suma podjazdów: | 20485 m |
Maks. tętno maksymalne: | 179 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 153 (84 %) |
Suma kalorii: | 184784 kcal |
Liczba aktywności: | 104 |
Średnio na aktywność: | 120.66 km i 5h 09m |
Więcej statystyk |
- DST 127.20km
- Teren 8.20km
- Czas 05:07
- VAVG 24.86km/h
- Temperatura 28.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Koło Turka Blaszki
Sobota, 23 lipca 2016 · dodano: 23.07.2016 | Komentarze 5
Ta wycieczka chodziła mi po planach już od dawna - celem, oprócz rowerowego zaliczenia gmin w okolicy Turku było połączenie trzech tras - w tym dwóch stareńkich: z 2004 i 2008 roku oraz zeszłorocznej trasy z Ostrowa do Błaszek. Pierwotny plan zakładał jazdę na północ, bo jest bardziej z górki ;) Ostatnimi czasy deficyt wiatrów z S sprawił jednak, że się znieciepliwiłem - i pojechałem w drugą stronę.Początkowo miałem zamiar jechać bezpośrednio do Koła pociągiem Intercity. Ruszyłem zatem z samego rana na stację Uć-Widzew. Po dojechaniu na miejsce i kupieniu biletów dla siebie i roweru panienka z okienka nagle się skapnęła, że przecież nie ma już miejsc wolnych na rowery :/ No żeby to szlag - w sezonie 3 miejsca rowerowe na cały pociąg?! Panienka w ogóle była na zasadzie "nie mam dla pana żadnych innych propozycji i co mi pan zrobisz?" W końcu ją prawie zmusiłem, żeby mi posprawdzała przejazdy innymi spółkami kolejowymi (bo stwierdziła, że Intercity nie ma żadnego - w domyśle: inne ją nie obchodzą). Okazało się, że za 1,5h jest z Kaliskiej eŁKA do Kutna - a stamtąd TLK do Koła. No to runda przez pół miasta na Kaliską - Kupiłem bilety i kawę, którą prowadząc rower oczywiście rozchlapałem m.in. na koszulkę, więc pech mnie nadal prześladował.
Pociąg eŁKA też miał 3 miejsca na rowery - ale tu nie robią już mecyi - wsiadłem jako czwarty i grzecznie ustawiłem Merysię w przejściu, ale tak, by go nie blokowała - i było to zdecydowanie słuszniejsze rozwiązanie, niż wieszanie roweru z sakwami na hakach w pionie. Gorzej, że wsiadło jeszcze kolejne 6 rowerów ;) Pan konduktor stwierdził, że rowery mu wprawdzie nie przeszkadzają, ale tylko w tygodniu, bo w weekendy jest ich po prostu zbyt dużo! :D - hmm - a może po prostu w pociągach jest miejsca zbyt mało, hę? ;)
Pociąg był więc wesoły, zwłaszcza, gdy pewien rozpaskudzony pucuł lat z 7 wraz z opiekunką ruszyli w kierunku WC - pucuł się uparł, że sam tam wejdzie - no dobrze, byle nie zamykał na klucz drzwi. Oczywiście zamknął i oczywiście się zatrzasnął! Tylko jeden skład do Kutna - a tyle atrakcji! Skończyło się na otwieraniu bachora przez konduktora, który znów musiał się przedzierać przez rowerowe zasieki :D
W Kutnie szybka przesiadka na TLK - oczywiście okazało się, że pani na Kaliskiej sprzedała mi miejscówkę w środku składu, bo nie wiedziała, gdzie (i czy w ogóle) jest miejsce na rowery. Całe szczęście, że z Kutna do Koła rzeczony "Latarnik" nie zatrzymywał się już nigdzie, więc przebiedowałem koło kibla wraz w Mery tarasującą przejście do kolejnych wagonów.
Koło powitało mnie wyremontowanym dworcem - więc od razu przypomniała mi się piosenka "ale w Koło jest wesoło!" ;) - niestety, za chwilę w Koło było dziurdzioło, bo cała okolica dworca jeszcze w wykopkach - pojechałem więc objazdem - i nawet chyba było dzięki temu krócej.
Po przejechaniu mostów na Warcie (po drodze zerk szybki na zabytki) skierowałem się ku południowi na Brudzew. Brudzew okazał się sennym miasteczkiem bez historii w tym momencie, więc leciałem sobie dalej - dobra szosa urwała się jednak nagle (po drodze przecięła jeszcze jakiś nieczynny taśmociąg) przechodząc w potwornie piaszczystą drogę wśród sośnin. W końcu był znak zakazu ruchu, więc jechałem baaaardzo powoli ;) - a głównie prowadziłem rower, bo po tym piachu jazda była właściwie wykluczona. Wkrótce okazało się, że piaskownica prowadzi wprost na skraj wielkiej dziury, czyli kopalni węgla brunatnego (pewnie stąd ten wcześniejszy taśmociąg). Dziura wielka, koparki ogromne nawet z daleka, a ja już miałem piachy po pachi i pragnąłem asfaltu jak kania dżdżownic - w końcu dobiłem doń we wsi Warenka. Tym razem z angielska zanuciłem w duchu "Warenko, Warenko - cóżeś ty za pani - że te drogi wokół, że te drogi wokół - całkiem są do bani!". Ale szybko mi się humor poprawił, a zmęczenie przeszło jak ręką odjął, gdy uświadomiłem sobie, że dojechałem tak właściwie do Bułgaryjki - skoro w Bułgarii mają Warnę i obok Złote Piochy - to nic dziwnego, że piaski i Warenka! ;)
Na skraju Warenki obejrzałem zabudowania dyrekcji kopalni "Adamów" (znaczy - tu kopią Adamy!) - na pustym parkingu leciał na full z jakiegoś głośnika David Coverdale. Hmm.
Dalsza trasa wiodła do Turka (Turku? Ale Turku jest w Finlandii!) - panoramę horyzontalną zamknęły wkrótce imponujące wertykały kominów elektrowni - a może była to przetapialnia słynnych serków - kto wie? ;)
Z Turka, którego zanadto nie zgłębiałem (choć przez myśl przemknęła mi kwestia "Turek, a kebab";) szosą na Uniejów - i wkrótce w prawo, w lokalne asfalty na Kaczki Średnie. Za Kaczkami zaczęła się już typowo rolnicza część trasy - wszędzie żniwa, kombajnów jak mrówków, a traktorów jak termitów.
W Kowalach Pańskich na rondku chwila zawahania - ale napis "2 Dziewiątki" zdecydował: nie dość, że Osiemnastka na szlaku ;) - to jeszcze tuż za rzeczoną wpadnie dodatkowa, nieplanowana gmina! Pod drogowskazem był jeszcze drugi, biały, z brązowym napisem "Czachulec" i krzyżem - to mi powinno dać do myślenia, ale zaślepiony Osiemnastką zlekceważyłem to wyraźne ostrzeżenie... Oczywiście wkrótce się to srogo zemściło - asfalt odszedł w niebyt wraz z Osiemnastką, a mi znów zostały piachy po pachy... I rzeczony Czachulec - w środku mocno zwydmionego sosnowego lasu okazał się być cmentarzem żydowskim i jednocześnie miejscem, gdzie istniało lokalne getto podczas wojny. Ale że tak w środku niczego? Dziwna sprawa... Swoją drogą oznaczanie na drogowskazie żydowskiego cmentarza krzyżem to też dość oryginalny pomysł ;)
Po tej smutnej jak dla mnie historii oraz niemal równie smutnej dla roweru, piaszczysto-kamienistej drodze w końcu znów wychynąłem na asfalt boży - i kompletnymi zadupiami, gdzie nawet diabeł nie powie dobranoc, bo nie ma tam nic, mijając drogowskaz traktujący o jakiejś jednej Stanisławie ("Stanisława 1"), jadąć skrajami to tej, to tamtej gminy, kawałek znów piaskami, szczekającymi pieskami i krowami w kropki oraz jeden nieczynny wiatrak, w końcu dociągnąłem do Goszczanowa i - uwaga - Chlewa. W Chlewie odbiłem na Krąków (nie mylić z Krakowem), gdzie już byłem w zeszłym roku, ale nie miałem czasu zwiedzić miejscowego Wąwelu, czyli ruiny dworu malowniczo położonej na łysym wzgórzu z panoramami na kombajny. Tym razem nadrobiłem zaległość - i pojechałem dalej na Górę (choć wolałbym wreszcie w dół) - w Górze był kościół ze ślubem, więc siłą rzeczy, jak to w Górze, uroczystość była dość podniosła ;D
Z Góry nie na Pazury (bo nie było), tylko na Kalinową - tu wreszcie jakieś drugie jeść (pierwsze było przed Kaczkami) - a że jeszcze miałem ponad godzinę do pociągu ze stacji Błaszki, to podjechałem do samego miasteczka ("łapiąc" trasę z 2004 r., gdy jechałem nad morze prawie przez Wrocław;) - obejrzałem jakiś niby-rynek - i wróciłem na stację Błaszki (przez Smaszków, by było smaszniej;)
Stacja (dosłownie) zabita dechami - przyjechało tym razem Regio z przedziałem bagażowym jak drzewiej bywało, więc zmieściło by się 10 rowerów z rana, ale jechał tylko mój i jeszcze jedna Merida :)
W mieść Uć byłem o zmroku - i żeby się już całkiem dobić kondycyjnie (a czemu? - o tym za chwilę), wróciłem do domu pętliczkując jeszcze przez Park Zdrowotny.
Podsumowanie:
Jechało mi się zdecydowanie źle - z trzech powodów, z czego o dwóch miałem pojęcie (choć jeden był niezaplanowany), a o jednym - pojęcia nie miałem. Teoretycznie Merysia po serwisie powinna śmigać jak ta lala - wiedziałem, że będzie generalnie pod górkę (powód pierwszy), miałem mieć za to z (niezbyt silnym co prawda) wiatrem z N. A wiatr (powód drugi) był czasem z NW, a nawet W, czasem zaś z NE - ponadto było, mimo braku słońca dość duszno.
Powód trzeci odkryłem już w pociągu powrotnym - całą, ale to całą trasę nowa osłonka zębatki lekko tarła o osłonę przedniej przerzutki: efekt był taki, że na każde machnięcie pedałem przypadała konieczność włożenia dodatkowego, niewielkiego co prawda wysiłku - ale po 100 km z hakiem na koniec się czułem, jakbym machnął ze dwie setki ;)
Pozytywy:
Zaliczonych 8 nowych gmin:
- Kościelec (nie mylić z Czachulcem;)
- Brudzew
- Turek-wieś
- Turek-miasto
- Przykona
- Kawęczyn
- (nieplanowany) Malanów
- Lisków.
Napęd:
- rozlana kawa z dworca
- ciastko z Lidlu
- 1 duży jogurt
- jeden wafel "Zebra" (ale nie z kopytami;)
- 1,2 l wody
- 0,8 l pepsówy.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!
- DST 145.20km
- Teren 2.10km
- Czas 05:22
- VAVG 27.06km/h
- Temperatura 34.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Wawa dość zwyczajna
Niedziela, 10 lipca 2016 · dodano: 10.07.2016 | Komentarze 14
Wycieczka (niemal) stałą trasą - na początek pogodnego dnia pojechałem przez Stryjków, korzystając z braku tirów z okazji niedzieli, a zwłaszcza otwartej przed kilku dniami A1 - jechało się wyśmienicie, choć przez kilka minut w... korku, który powstał z powodu jadącego przede mną peletonu szosowców, który zablokował autom całą szerokość jezdni! Trochę ich podgoniłem, ale z górki już mi brakło przełożeń - i powoli się oddalili. Za Strykowem hop na serwisówkę asfaltowo-szutrową wzdłuż A2 - pierwszy postój po 32,4 km przejechanych w 1 h 7 min. (średnia prędkość - 29,01!), drugi - tradycyjnie w Nierobowie - km 64,6 - 2h 14 min. (średnia - 28,93). Oczywiście na tym odcinku przeważają zjazdy - a i wiatr był niemal idealny (z WSW), choć mógłby być nieco silniejszy. Ponadto spieszyłem się bardzo, bo wyjechałem po 10:00 z domu, a na 14:00 byłem umówiony z Lavinką i Meteorem w kultowych Kaskach (km 94) - jeszcze króciutki jeden postój w nadal rozkopanym Bolimowie celem zakupu mnóstwa picia (oj, przydało się - zrobiło się w międzyczasie gorąco!) - i byłem dokładnie minutę przed czasem :D Merysia jest do bólu punktualna! ;)Po solidniejszym odpoczynku i kolejnej wizycie w sklepie ruszyliśmy już tempem towarzyskim w trójkę do Błonia - tam rozwałka żarciowa w Parku Bajka - a potem jeszcze oglądanie pomnika Pchły Szachrajki za siatką, tablicy z I wojny w Rokitnie - i zabytkowej kuźni w Płochocinie. Tu żeśmy się pożegnali, bo zaczęło się robić późno, a ja jeszcze musiałem ogarnąć rodzinny cmentarz 11 km dalej - i ostatnia krzywo-prosta na PKP na Zachodnią. Był to TLK, nazywał się Zamenhof - i dojechał na Uć K. całe 10 minut póxniej niż w rozkładzie - a że finał Euro miał się zacząć lada chwila, więc jeszcze błyskawica na koniec zmordowania - przy okazji udało się utrzymać dobrą, wyniosłą w ostatecznym rachunku średnią.
Re(we)lacja Lavinki: http://lavinka.bikestats.pl/1487668,Spotkac-Huanna...
Re(we)lacja Meteoru: http://meteor2017.bikestats.pl/1487901,Zlapac-huan...
Acha: stuknął kolejny wymęczony tyś w tym roku: "aż" trzeci.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 8. Szybka Wawa
- DST 151.20km
- Teren 4.00km
- Czas 06:05
- VAVG 24.85km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
By nie było smutno: Włocławek-Płock-i-Kutno!
Wtorek, 28 czerwca 2016 · dodano: 28.06.2016 | Komentarze 12
Mając dosyć siedzenia w urlop w mieście - i chcąc zobaczyć wreszcie coś nowego - ruszyłem nad Wisłę. Celem były okolice Zbiornika Włocławskiego - i rozprawienie się z 6 niebywałymi gminami.Najpierw jednak na dworzec Uć. - K., skąd regiopekap zabrał mnie na stacyjkę Czerniejewo przed Włocławkiem. W pociągu przypadkiem jechał także kolega Brajt z kolegą Witkiem - oficerem bajkowym w stanie spoczynku, więc chwilę sobie miło pogadaliśmy :)
Po wysięściu w Czerniewicach myk na Kowal - poprzednim razem będąc w tych stronach przegapiłem w kwestii zaliczeń samo miasto, więc trzeba było zatkać dziurę na mapie ;)
Z Kowala na Włocławek starą jedynką - śmiga się tu wyśmienicie - dopóki na granicy miasta nie zaczyna się potwornie dziurawa rowerówka-asfaltówka w lesie, biegnąca równolegle do gładziutkiej szosy (z zakazem rowerowania niestety!) - i tak kilka km aż do prawdziwego początku miasta. Więcej w życi tam nie pojadę!
Po wytrzęsieniu tak, że obawiałem się całości Meridy - w końcu mając to wszystko gdzieś - odbiłem w prawo na południową obwodnicę miasta - chyba po lewej za ową dwupasmówką była jakaś dedeerówa, ale wolałem już nie ryzykować ;) - i wkrótce jak człowiek dojechałem do słynnej tamy. Seria fotek - i dalej - na prawy brzeg Wisły. Odtąd zaczęły się dość strome (jak na centrum kraju) podjazdy (niektóre po 6%) i zjazdy - wkrótce też odbiłem w prawo na Dobrzyń. Szosa trochę kostropata, ruch duży, ale jechało się jako-tako - niedługo zresztą odbiłem jeszcze bardziej na północ w zupełnie już lokalne drogi typu łaciatego, a nawet polnego, by zaliczyć pobliską gminę Wielgie :)
Po zaliczce wróciłem na szosy i wkrótce dotarłem do Dobrzynia. Tu w poszukiwaniu Góry Zamkowej zapędziłem się na jakieś nadwiślańskie osiedle - zresztą malowniczo położone na skarpie. W końcu znalazłem rzeczoną górę - a tu przyszła chmura i zaczęło lekko kropić. Zmyłem się więc stamtąd dość szybko - a wyjeżdżając z miasteczka natknąłem się na ospały patrol drogówki - i tuż za nim (ach, jaka szkoda, że nie jednocześnie!) drogowskaz z nazwą Lenie Wielkie :D
Do Płocka trasa była bardzo malownicza - co pewien czas prześwitywał z prawej Zalew Włocławski, a ponadto szczególnie piękny zakątek tworzy rozlewisko Skrwy uchodzącej do zalewu, tworzące w tym miejscu dodatkowe jeziorko, po którym pływał w łódce pan wędkarz.
Przed Płockiem uzupełniłem zapas płynów - od granic miasta do centrum wiedze b.dobra asfaltówka-rowerówka - przeciwieństwo tej z Włocławka, a że jest ostro w dół, więc można się rozpędzić! Zjechałem tedy na nadwiślańskie bulwary z przepyszną panoramą Starówki w tle - tu już ciąg pieszych rowerzystów z kostki - ale na szczęście gładkiej, więc nadal się miło śmigało. W końcu, aby nie przegapić Starego Miasta wlazłem niekończącymi się schodami na górę - i byłem już prawie na Rynku Staromiejskim. Bardzo specyficzne miejsce - od razu widać, że mieszkańcy Płocka siedząc na ropie chcą mieć jak w Kuwejcie: nie dość, że nad Wisłą mnóstwo piaszczystych plaż, to jeszcze cały rynek piaskiem wysypany na wakacje! Robiło to piorunujące wrażenie, zwłaszcza, że znaczna część pierzei w remoncie, więc całość jak z surrealistycznego obrazka :D
Z rynku ruszyłem do słynnej katedry (także częściowo w remoncie) i jej najbliższej okolicy - a potem wziu w dół - i na most na Wiśle. Pożegnałem centrum robiąc foty z mostu z panoramą - i dalej już w stronę Kutna. Tuż za miastem, w Grabinie stuknęła stówka - wkrótce też odbiłem z głównej trasy na kultowe w kwestii nazewniczej Nowe Rumunki - tu piaszczyste (a jakże!) jeziorko z miejscową młodzieżą-łacinnikami językowymi, więc długo nie zabawiłem - zwłaszcza, że miałem do pkp-u w Kutnie jeszcze prawie 50 km - i niecałe 3 h.
Pożegnawszy Rumunki i szlachtę pojechałem już całkiem bocznymi asfaltami - przez Szczawin Kościelny i jakieś mniejsze Trąbki, po drodze był jeszcze Raj (i to dwukrotnie) - i wreszcie, niemal o zachodzie słońca dociągnąłem do Kutna - na koniec jeszcze poplątałem drogę na dworzec - pewnie po to by było na finiszu ponad 150 km - udało się jednak dotrzeć na miejsce pół godziny przed odjazdem.
Wracałem e-ŁKĄ (rower za darmo!) - znów w towarzystwie jakichś Azjatów (podobnie jak ostatnio z Wawy) - ale tym razem bawili się we własnym gronie.
Wysiadłem na Żabieńcu - i ostatnie 5 km popsuło mi średnią wynoszącą do tej pory ponad 25 km/h - "uroki" dedeeru ://
Ponieważ trasa zataczała dziś niemal pełen okrąg - więc wiatr też miałem z każdej strony - co więcej - zmieniał się dość często - najpierw był boczny z SW (do Włocławka), potem przednio-boczny (nadal z SW) - do Dobrzynia. Po chwilowym kropieniu tamże zmienił się na NW (więc tylno-boczny do Płocka - wspaniale było to widać z daleka po dymiących w oddali kominach Petrochemii) - wreszcie za Płockiem prawie całkiem ucichł - więc reasumując: ani specjalnie nie pomógł, ani bardzo nie przeszkodził.
Cały dzień bardzo ciepło - choć na szczęście bez upału.
Napęd: rano kawa i serek, po drodze jeno: 1,5 l wody, 1 l Mountain Dew, 0,5 l coli i 0,7 l izotonika. Oraz 2 banany i 4 kostki czekolady.
Sakwy niezbyt ciężkie, zaliczone 6 nowych gmin:
- Kowal-miasto
- Dobrzyń nad Wisłą
- Wielgie
- Brudzeń Duży
- Stara Biała
- Płock
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!
- DST 148.90km
- Teren 3.00km
- Czas 05:47
- VAVG 25.75km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Wawa nieco na okrętkę
Sobota, 21 maja 2016 · dodano: 21.05.2016 | Komentarze 12
(Dopiero) pierwsza setka w tym roku - i to w ostatecznym rozrachunku trochę niezamierzenie jakby z lekkim przytupem: w planach było polecieć stałą trasą do Warszawy, by ogarnąć zapewne nieogarnięty od zeszłego roku cmentarz rodzinny - a przy okazji spotkać się po drodze z dawno niewidzianymi Meteolavinkami, celem przekazania im różnych nazbieranych w międzyczasie giftów - i przy okazji obeżreć Im sakwy ;)Prognozy mówiły o w sumie korzystnych (choć nie aż tak, jak zazwyczaj na tej trasie miewam, gdy się w nią wybieram) wiatrach umiarkowanych do dość silnych - najpierw z W, a potem z WNW. Ponieważ trasa prowadzi generalnie najpierw na ENE, a potem na E - więc tragedii być nie mogło, choć do ideałów wietrznych (patrz: wycieczka z kwietnia 2015 r. z wicerekordem prędkości - http://huann.bikestats.pl/1308634,UltraFastWawa.h... też trochę brakowało.
Ruszyłem więc pogodnym rankiem - na początek trochę inną opcją, by ominąć trylinki i strome podjazdy w parku pagórków uckich - poleciałem Stryjkowską, odbiłem na Dobieszków i potem bocznymi asfaltami kręcąc tam i siam (nadrobiłem w ten sposób kilka kilometrów) w końcu wyskoczyłem za Niesułkowem na niedorobioną serwisówkę A2, która na przestrzeni kilku kilometrów składa się z bodaj sześciu odcinków asfaltowych - i tyluż gruntowych. Projektant miał fantazję! :D Na szczęście błota nie było - ino kurz. Pierwszy krótki postój pod Kałęczewem (km 32,5 - średnia prędkość do tego momentu - 27,08 km/h), potem via Ząbki do Łyszkowic - i znaną do bólu trasą jeżdżoną od 5 lat kilka razy w roku - do Nierobowa. Wcześniej próbował mnie na kolejnej serwisówce (asfaltowej) skosić na wirażu jakiś biały-sportowy, ale mimo, iż wisiałem na lemondzi i miałem ograniczone możliwości manewru - jakoś udało się uniknąć czołowego starcia :)
W Nierobowie (km 64,5 - śr. 27,84 km/h) nicnierobienie kolejny kwadrans - a stąd już był rzut beretem (po łuku, bo w bok) na miejsce spotkania z Lavinką i Meteorem - tu patelnia placków jabłkowych wyżarta w tempie huańńskim;) oraz inne dobra - chwilę posiedzieliśmy, poszliśmy obejrzeć pobliski cmentarzyk z I wojny, przyszła czarna chmura z której nic nie spadło - i ruszyliśmy dalej - najpierw do Bolimowa, gdzie oglądaliśmy pół butli po niechlorze oraz zdechłego wróbla i odwiedziliśmy sklep - a następnie tempem półtowarzyskim (pół, bo Meteor jechał równo, a Lavinka zamykała konwój;) z kilkoma szybkimi odpoczynkami dotarliśmy do Kasków. W Kaskach, po 26 km wspólnej jazdy, pomachaliśmy sobie - i każdy ruszył ku swemu celowi - L. i M. na Żyr., a ja do Wawy. Wiatr cały dzień wiał tak, aby koniecznie udowodnić, że nie ma zamiaru być wiejącym ideałem, ale przed Błoniem zrobił się wręcz nieprzyjemnie silno-boczny. Jakoś dowlokłem już bez entuzjazmu na rogatki Pruszkowa-Żbikowa, gdzie tradycyjne kupowanie zniczy - potem jeszcze kilka km i kilka stromych wiaduktów nad A2 - i już byłem na rodzinnym cmentarzu. Ponieważ pociąg na Uć miałem dopiero przed 20.00, więc przestało mi się spieszyć - a i tak na Zachodniej byłem 40 minut przed odjazdem. Tu pani w okienku miała wielki problem ze znalezieniem informacji, czy w tej konkretnej spółce kolejowej rower jedzie za darmo, czy nie i aż poszła chyba piechotą po horyzontu kres, by się dowiedzieć - w końcu wróciła i stwierdziła, że za 3 minuty zamyka - a za mną ogonek, bo to jedyna czynna kasa :D
Po wielkich palpitacjach, perypetiach, peregrynacjach ponownych i ogólnym globusie, w końcu dała mi takie bilety jak trzeba - ale pośpiechu nie było (ani osobówki) - bo w ogóle nic nie było, z racji takiej, że się spóźniło toto moje 15 minut i przyjechało zapchane po sufity. Jakoś się wcisnąłem ze zdrożoną Merysią, ale w miejscu, gdzie były haki do powieszenia 2 kółek - było już 3 Chińczyków, z czego jeden kudłaty i okrągły, drugi kudłaty, ale chudy, a trzecia to w ogóle Chinka była. Co prawda rozmawiali w tak dziwnym języku, że chińszczyzna to przy tym jest prosta jak wielki mur - w ich mowie pełno było głosek sz, cz, tsi, choć nie było rz ani ż - znaczy, że nie chciało im się ż (ani rz), co miło o nich świadczy ;) Ponadto w ogóle byli mili i chcieli uciekać, ale po pierwsze nie mieli za bardzo dokąd, a po drugie ich uspokoiłem, że Mery i tak bym nie wieszał, bo ma sakwy - więc tylko przypiąłem ją im w poprzek - i co zakręt - rzucali się na nią, bo wyraźnie na nich leciała ;)
I tak doturlalim na Uć K., chwilę pogadałem (po angielsku;) z tym okrąglejszym - i wziu ostatnia kręto-prosta do Odhuańńi już całkiem w ciemności. I nawet jakoś mnie nie skusiło, by dociągnąć do tych marnych 150 km ;)
Prawie cały dzień słonecznie, a nawet upalnie - temperatury nie podaję, bo termometr z którego korzystam ( http://www.bms.toya.net.pl/temperatura/ ) coś niehalo.
Relacja Lavinki - http://lavinka.bikestats.pl/1465753,Zlapac-Huanna-...
Relacja Meteora - http://meteor2017.bikestats.pl/1465804,huannski-Cy...
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 8. Szybka Wawa
- DST 142.20km
- Teren 3.40km
- Czas 05:24
- VAVG 26.33km/h
- Temperatura 4.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Wawa z Błoniozwiedzaniem
Sobota, 5 grudnia 2015 · dodano: 05.12.2015 | Komentarze 31
Nareszcie udało się zgrać wolny dzień, korzystny wiatr i dobrą pogodę - więc hajda na niebywałą od blisko pół roku Wawę!Wychynąłem tuż przed 9:00 z Odhuańńi - ponieważ dawno nie jeździłem stąd do stolycy, więc pierwsze 35 km przebiegało inną opcją niż zazwyczaj - w tym kilka kilometrów całkiem nowym wariantem - bo po nigdy niejeżdżonej serwisówce wzdłuż A2 pomiędzy Nowostawami, a Dmosinem (do Dmosina - drogi z hakiem godzina;).
Początkowo jechało się dość ślamazarnie, bo pod Uckie Pagórki (via Kalonka i Skoszewy) - potem przeważały zjazdy, a że wiatr ustawił się z WSW, czyli bardzo uprzejmie - ino się śmigało. Odcinki terenowe to skrót w parku krajobrazowym i wspomniana wyżej serwisówka, która na przemian składa się z asfaltu i kilkusetmetrowych odcinków gruntowych. Też wymyślili (albo ukradli;) - na szczęście błót zbytnich nie było.
Od Dmosina via znany szeroko z soków jabłkowych Kałęczew (tu bardziej pstrokaty jeśli chodzi o jakość asfalt) - i za Uchaniem wskoczyłem znów na stałą trasę via Łyszkowice, Bełchów i Nieborów - gdzie pierwszy dłuższy postój i żryć - tradycyjnie na ławeczce pod "Białą Damą" :)
Następnie nadal korzystając z wybitnego wiatru na Bolimów i Czerw.Niwę, gdzie zakupiłem 3 pączki (każdy inny), jogurt i colę - i poraczyłem się małym coniecem ;). W Szymanowie miały dobić Lavinki z Meteorami, ale to ja dobiłem - bo popchnął ich wiatr jeszcze konkretniej niż mnie - i byli chwilę wcześniej. Dotąd moja średnia przekraczała 28 km/h, z czego ostatnie 15 minut przed Szymanowem to było po dokładnym policzeniu 29,6 km/h :) Stąd już dość niespiesznie (by pogadać) dojechaliśmy nadal z wiatrem do Błonia - tu rozwałka (m.in. placuszki z jabłkiem, mniamu!) na wypasionym wielkim parko-placu zabaw: była i Wioska Indiańska, w której jest zakaz ćpania (a co z peyotlem?!) i palenia (a fajka pokoju?...), gabinet krzywych luster (a nawet dwa) pod chmurką, czy wielkie cymbały (jakby mało było ich u nas wokół;) - hitem okazały się jednak gigantyczne leżaki do byczenia na słonku. Niestety - nie było czasu się byczyć, bo zrobiło się sporo po 14:00, a ja jeszcze musiałem zdążyć przed zmrokiem na rodzinny cmentarz w Jawczycach, by zrobić tam porządki. Pożegnaliśmy się zatem w Błoniu i ruszyłem ku Wawie. Niestety - trochę wiatr zmienił kierunek na bardziej z SW, a nawet SWS, a trochę droga wykręciła na WWE - dość, że odtąd wiatr miast być sprzymierzeńcem - płatał figle i nieco spowalniał. Po drodze zakupiłem jeszcze znicze w Pruszkowie - i dokładnie o bardzo ozdobnym zachodzie słońca dociągnąłem do grobu. Tu szybkie powszystkoświętowe porządki - i już po ciemku tradycyjnie via odremontowana niedawno ul. Połczyńska - na Zachodnią Wawę - na pekap. Tym razem bez żadnych zbędnych przygód przesiedziałem na podłodze w bagażowym z rowerem, wysiadłem o czasie na dworcu Uć Kaliszczańska - i dociągnąłem ostatnie 7 km przy tylnym do bocznego, nadal silnym wietrze do Odhuańńi.
Sakwy przeważnie lekkie.
Acha: wyjazd jubileuszowy: bo to i 1000 rowerowych Everestów (8848 km przekroczone;) w tym roku - i 250 wszystkich wyjazdów w 2015 - więc norma minimum ilości wyjazdów na ten rok wyrobiona - i 50 setka od początku mego bajkstatu, czyli od 4 lat :). Wyjazd więc ze wszech miar - nie tylko towarzyskich udany - oby więc więcej takich!!
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 8. Szybka Wawa
- DST 109.50km
- Teren 7.30km
- Czas 04:33
- VAVG 24.07km/h
- Temperatura 24.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Gminobranie Południowowielkopolskie
Piątek, 18 września 2015 · dodano: 18.09.2015 | Komentarze 6
Z okazji jednego wolnego dnia postanowiłem wyskoczyć rozprawić się z zaległym od tygodnia Kaliszem i okolicznymi gminami. Wskoczyłem z rana na siodełko i pod silny wiatr zmachawszy się na dzień dobry aż miło jakoś dociągnąłem do dworca Uć K. Tu ciapąg do Ostrowa Wielkopolskiego, by puścić się następnie z wiatrem na wschód - via Kalisz - do Sieradza.Po 2,5 h jazdy niespiesznym Regio wysiadłem w rzeczonym Ostrowie - i od razu władowałem się w same ulice jednokierunkowe - i to nie w tym kierunku, co potrzeba, a że nie miałem planu miasta, chcąc trafić na rynek, ostatecznie przedefilowałem z rowerem przez centrum, łapiąc dobre pół godziny opóźnienia. Rynek bardzo ładny, kamieniczki odnowione - trochę to wszystko kojarzyło mi się z miasteczkami szwedzkimi, a trochę z Zamościem. W każdym razie - polecam.
Wytoczyłem się z Ostrowa - jezdnie gładkie, a gdy pomyślałem "jakie to szczęście, że nie ma żadnej dziurawej dedeerówy!" - od razu się rzecz jasna i popękana - choć asfaltowa - pojawiła :/
Za Ostrowem cały czas było lekko pod górę aż do Sieroszewic - ale w miarę z wiatrem, więc jechało się nieźle oraz przez wieś Wtórek, choć to przecież pjóntek był! Po drodze śmignęło mi dwóch szosowców - bez szans na dogonienie ;)
Za Sieroszewicami zrobiło się pagórowato - najpierw (pra)dolina Zgniłej z Leniwą Baryczy, potem podjazd 6% na Ołobok i znów dół i znów góra - bo w Ołoboku wykręciłem na północ - na Kalisz. Potem odbiłem na Żydów i most na Prośnie - i znów znalazłem się w dawnej Kongresówce. Jakimiś totalnymi opłotkami dojechałem do Kalisza - ale nie pchałem się do centrum, tylko znów odbiłem na wschód podziwiając przydrożny zalew Szałe. Na końcu zalewu - na Opatówek bocznymi asfaltami i gruntami - tu ładna alejka i jakiś park - ale zacząłem mieć niedoczas, więc ino śmignąłem dalej. W ogóle gdzieś od 40-50 km wiatr zaczął jednocześnie słabnąć i odwracać się na południowy (czyli boczny), a że generalnie kolejne kilkanaście km było pod górę, więc zaczęło się jechać wręcz koszmarnie ciężko. Zaczęło dochodzić do tego, że co 10 minut musiałem robić chwilę przerwy - więc niedoczas zaczął być wręcz groźny w kontekście złapania z Sieradza wieczornego ciapągu do miasta Uć!
Za Rajskiem (gdzie ładny kościół oraz drogowskaz do Krowicy:) wjechałem na kompletnie już lokalne drogi - w końcu parę km po piachu przez jakiś lasek. Trudy drogi osładzały nazwy lokalne - poza Krowicą był Oszczeklin, Chlewo i miały być Cielce - ale w Krąkowie zdecydowałem, że zamiast na Wartę i Sieradz - jedynym wyjściem czasoprzestrzennym jest dojechać na stację w Błaszkach. Miałem w tym momencie już zaliczone wszystkie planowane na ten dzień gminy, więc w sumie nic nie traciłem - może poza tym, że nie zdążyłem zwiedzić malowniczej ruiny (zapewne Wąwelu;) w rzeczonym Krąkowie.
W końcu, robiąc jeszcze 10 minut przerwy (nareszcie! - od 4h jechałem praktycznie non-stop!) pod sklepem w Kalinowej, gdzie kupiłem picie i pączka, dojechałem 20 minut przed odjazdem Regia do stacji Błaszki.
Pociąg jechał 1,5h - a potem jeszcze przedzieranie się przez miasto nieco inną trasą niż rano - na koniec pełna pętelka z quasiczasówką, by poprawić choć trochę dość fatalną średnią prędkość (ach te piachy i wiatr!) wyjazdu.
Nowe gminy: Ostrów Wielkopolski - miasto, Ostrów Wielkopolski - wieś, Sieroszewice, Nowe Skalmierzyce, Godziesze Wielkie, Kalisz, Opatówek, Koźminek, Szczytniki (wszystko woj, wielkopolskie) oraz Goszczanów (województwo uckie!).
Napęd: pół czekolady, pączek. 1,5 l coli i 1 l Mountain Dew.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!
- DST 140.90km
- Teren 11.30km
- Czas 05:38
- VAVG 25.01km/h
- Temperatura 32.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Włocławek-Sochaczew, czyli gminobranie kujawsko-mazowieckie
Sobota, 29 sierpnia 2015 · dodano: 29.08.2015 | Komentarze 14
Plan zaliczenia dziewięciu brakujących gmin po lewej stronie Wisły pomiędzy Włocławkiem, a Sochaczewem kiełkował już ze 2 sezony temu. Ciągle jednak coś się nie składało - a to polikwidowali połączenia PKP, albo tory były w remoncie, a to czas był na co innego, a to pogoda, a to to, a to tamto - a głównie lenistwo wytłumaczalne tym, że trzeba się tłuc w obie strony pekapami łącznie z 5 godzin.W końcu się zmobilizowałem - prognozy były sympatyczne (wiatr z Włocławka na Socho;), słonecznie, ale bez skrajnego upału - a dzień wciąż dość długi.
Zwlokłem się więc wcześnie rano, pognałem na dworzec Uć K. - tu wskoczyłem w ciapąg jadący na Gdynię. W przedziale bagażowym jechało dwóch - jak się okazało - znajomych znajomych (pasjonaci kolejek wąskotorowych i starych uckich tramwajów), więc podróż przebiegała gadatliwie;) - wysiedli jednak w Ozorowie, bo organizowali tam dziś przewozy drezyną, a ja pomknąłem w sposób zelektryfikowany dalej - do Włocławka.
Stąd ruszyłem już meridowo - najpierw jakimiś koszmarnymi ścieżątkami nibyrowerowymi wzdłuż głównej trasy na Kowal - po paru minutach serdecznie podziękowałem za takie karesy i pomknąłem równym, szerokim i gładkim asfaltem starej krajowej jedynki - od kiedy jest autostrada - prawie pustym.
Po paru kilometrach, na końcu lasów odbiłem w lewo w szutrówkę, którą przejechałem wśród malowniczych, wydmowych borów sosnowych ponad 5 km. W końcu trafiłem w asfalt i zygzakiem wykierowałem się nad pierwsze z kilku przydrożnych malowniczych piaszczystych jeziorek Pojezierza Gostynińsko-Włocławskiego. W ten sposób zaliczyłem kolejno gminy: Kowal, Baruchowo - i - zrobiwszy pętelkę po piaszczystych drogach na Lipianki - również Nowy Duninów (już w województwie mazowieckim). Kolejny postój nad kolejnym jeziorkiem - a potem już do główniejszej trasy na Gostynin. Tu po drodze tak zacne wsie, jak np. Rumunki oraz Dąbrówka i Marianka - nadmienię, że pod miastem Uć jest Dąbrówka-Marianka w komplecie - tu zaś były osobno, choć jedna zaraz po drugiej;)
Wjazd do Gostynina (nowa gmina - miejska) mnie tak zdrzaźnił (kostkowa dedeerówa), że postanowiłem go w ogóle nie zwiedzać - i w ostatecznym rozrachunku dobrze się stało, bo na koniec miałem niedoczas.
Z Gostynina na Gąbin - i znów, koło Łącka (kolejna gmina) - ohydna dedeer - najpierw kostka, potem wąski na metr i dziurawy asfalt zaliczający wszystkie przydrożne wydmy - a obok gładka szosa idąca nasypami i wkopami. W życiu tam nie wrócę!!! Przed Gąbinem (kolejna gmina) klekocząca kostka niefazowana - i przez to wszystko złapałem pierwsze opóźnienie, więc w samym miasteczku (ładne i zadbane:) tylko 5 minut postoju.
Za Gąbinem skończyły się lasy i jeziora, a zaczął doskwierać upał. Myślałem o obejrzeniu miejsca po ogromnym maszcie w Konstantynowie, który się wziął i obalił jakiś czas temu, ale godzina zaczęła się robić dość późna - a tu jeszcze kilka nowych gmin i - na początek - pałac w Sannikach. Bardzo malownicze miejsce - zadbany park ze starymi drzewami i biały pałac z wieżyczką. Obok zabytkowy kościół.
Z Sannik najpierw kostropatą, potem świeżo pozasfaltowaną boczną drogą na Iłów (po drodze skraj gminy Słubice) - Iłów zdobyty był już wcześniej, więc ograniczyłem się głównie do zrobienia fotki Merysi pod Frasobliwym Chrystusem z napisem "Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście". Na Merysiowy Awatarek - jak znalazł! ;)
Za Iłowem 11 km jednego z najgorszych koszmarków drogowych, jakimi do tej pory miałem okazję jechać - na zmianę dziury, łaty, pęknięcia i kupy asfaltowe, które zapobiegliwe kuporoby porobiły, by niby załatać największe dziury. Poważnie się obawiałem, czy mi się rowerzyca nie rozleci - średnia też drastycznie spadła - a do pociągu z Socho już mało czasu! W końcu, via jedno wesele rozciągnięte w poprzek szosy (jakieś wstążki, flagi jak w Tybecie!) oraz jeden cmentarzyk z Bitwy nad Bzurą w Starych Budach dotrzęsłem jakoś do Młodzieszyna (ostatnia gmina) - a stąd już istna czasówka (choć z krótkim postojem na drewnianym moście nad Bzurą) na stację PKP w Sochaczewie. Na koniec jeszcze poszukiwania dworca - na szczęście tubylcy-Rosjanie(!) pokazali mi, że bardziej na wschód ;) - i rzeczywiście był. Do pociągu - 10 minut - a tu pani w kasie najpierw się grzebała z biletami, potem się pomyliła przy wydawaniu reszty, a na koniec się okazało, że pociąg i tak spóźniony - co o tyle nie było korzystne, że w Koszulkach czas na przesiadkę skracał się do około pięciu minut.
Odwodniony, przegrzany i głodny przesiadłem się więc biegiem - i dojechałem naszym marszałkowskim na stację Uć-Jędrusiów o zmroku. Ostatnią przygodą było ośmiominutowe oczekiwanie na przejeździe kolejowym na przetoczenie się towarowca, który najpierw jechał pięć na godzinę w prawo, następnie zatrzymał się ostatnim wagonem na przejeździe, po czym ruszył z podobną prędkością w lewo. Wahadłowiec normalnie. Tłum oczekujący na otworzenie rogatek dzielnie mu kibicował, krzycząc "dajesz, dajesz", albo "jeszcze centymetr, jeszcze dwa"! :D
Syty gmin, kilometrów oraz z ostatecznie niezłą jak na taką trasę (oraz kilometry w terenie i po durnych dedeerówach) średnią dobiłem więc do M. już po ćmaku.
Sakw nie obciążałem, wiatr miał być generalnie z NW - ale najpierw był z SW i W, a potem dość szybko skręcił na NW i N, więc pomagał, ale nie zawsze.
Papu na trasie: 1,33 l coli, 2,33 l wody mineralnej, dwa rożki z serem i pół czekolady z Wawlu typu Kasztanki.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!
- DST 107.60km
- Teren 10.30km
- Czas 05:29
- VAVG 19.62km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Icóżżeposzwecji?: dz.13 - Karlshamn-Furuboda
Czwartek, 30 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0
Po porannych tuszach i zjedzeniu śniadania na słodko w campingowej kawiarni - ruszyliśmy zwiedzać centrum Karlshamnu. Prawie od razu M. (która zawsze jechała nieco z tyłu) się zgubiła na jakiejś krzyżówce o ograniczonej widoczności - i minęło nieco czasu, nim się odnalazła. Po obejrzeniu pomnika poświęconego emigrantom szwedzkim odpływającym do Ameryki podjechaliśmy do centrum - miasto w sumie niewielkie i nieciekawe, natomiast wyjazd z centrum świetnym, choć krótkim tunelem wydrążonym w litej skale! W Morrum (kolejne miasteczko) zakupy - i w Pukaviku;) ostatecznie pożegnaliśmy trasę E22, która już więcej nam nie pomogła (ani nie przeszkodziła) w drodze do Ystad.Na południe od Pukaviku znajduje się półwysep z miasteczkiem Mjallby i rezerwatem-punktem widokowym o wysokości 83 m n.p.m. - wjechaliśmy tam (a częściowo wtoczyliśmy, tak było stromo) - widoki ładne, owszem, ale oczu nie urywa. W dodatku aby dostać się na teren rezerwatu trzeba było przejechać (a potem wrócić!) przez najokropniejsze miejsce, jakie widzieliśmy na całej trasie - potwornie śmierdzącą ni to spółdzielnię produkcyjną, ni to fermę hodowlaną. Waliło tak, jakby w jednym miejscu były chlewnie, oczyszczalnia ścieków i hodowla tchórzofretek albo lisów. Makabra!!
Za to kolejne miasteczko, nadmorski Solvesborg okazał się bardzo sympatyczny i ładny. Jest tu dość ozdobny most i stary kościół, w którym w mroku sączą się z głośników po cichu śpiewy a capella. Bardzo klimatyczne miejsce - aż znów poplątaliśmy drogę. W końcu, znów nadrobiwszy kilometrów wyjechaliśmy z miasta - i wkrótce ukazała się ogromna papiernia dymiąca ze z daleka widocznych kominów. Obok stary młyn - niezwykły kontrast.
I znów bezleśne obszary omiatane silnym zachodnim wiatrem - i znów pod ten cholerny wiatr. W końcu skręciliśmy na południe, by przez lasy zeskrótować trasę do Ahus. Gdzieś w tym miejscu trzasnął tysięczny kilometr wyprawy, co uczciliśmy malinami ;)
Niedługo jednak drogę zastąpił nam szlaban - zakaz wjazdu - poligon szwedzkiej armii. Co tu robić? Na szczęście po wczytaniu się w tablice informacyjne odkryliśmy, że po szwedzku poligon jest otwarty dla postronnych od połowy czerwca do połowy sierpnia. Mimo to teren przemierzyliśmy z pewną taką nieśmiałością ;) W sumie był to tylko las z ogromną, sięgającą morza łąką. I już byliśmy w Ahus. Tu przedwieczorne zakupy, tradycyjne pogubienie drogi - w końcu wyjechaliśmy na szosę do Ystad. Krajobraz zmienił się już nie do poznania w stosunku do okolic Sztokholmu - las rośnie jedynie na wydmach wzdłuż piaszczystego już tu wybrzeża, zaś wnętrze lądu to pofalowana równina uprawna - na szerokich horyzontach zamajaczyły nam już wzgórza najbardziej na południe wysuniętej, pagórowatej części Skanii. Gdzieś za nimi znajdował się Ystad - ale trzeba było się tam przetelepać, więc mimo zachodzącego słońca pociągnęliśmy jeszcze dość pustawą, szeroką szosą z widokami jeszcze ładnych kilka kilometrów.
W końcu zjechaliśmy z niej w Furubodzie - kawałek za tym kąpieliskiem ukryliśmy się w wydmowym lesie - a ja jeszcze na chwilę wlazłem w świetle księżyca do morza. Brr!
- DST 103.40km
- Teren 2.90km
- Czas 05:24
- VAVG 19.15km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Icóżżeposzwecji?: dz.11 - Kolboda-Mjovik
Wtorek, 28 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0
Z Kolbody wróciliśmy na naszą trasę w kierunku południowym. Pierwsze miasteczko (czyli sklep) które napatoczyło się po drodze to była Soderakra.Ponieważ nie ma tu typowych wsi, więc jedyne sklepy, które są po drodze - są w miastach i miasteczkach, które często dzieli odległość rzędu kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu kilometrów. Stanowi to z pewnością sporą uciążliwość - zwłaszcza w kwestii uzupełniania napojów na trasie. Po prostu trzeba się dodatkowo wozić z pewnymi zapasami prowiantu, a to zawsze też i dodatkowe obciążenie.
W Soderakra musieliśmy przeczekać znów z godzinę, bo lało, ale za to zjedliśmy megawypasione śniadanko z licznymi kawami z automatu ;) Przez przypadek pożarliśmy również jakieś chyba płatne ciasteczka z płatków owsianych - zresztą cynamonowe - ale leżały tak przy tym automacie z kawą i pachniały... To jedyne "przestępstwo", którego dopuściliśmy się (poza dwukrotnymi chwilowymi przypadkowymi wjazdami na typowe autostrady) w tym kraju ładu i porządku ;)
Za Soderakrą znów dłuższy odcinek trasą E22 - przeważnie ma ona dwa pasy ruchu, ale czasem tylko jeden - więc nie jest to autostrada z prawdziwego zdarzenia (na szczęście) - i w takich miejscach, mimo wąskości jezdni oraz niemożliwości wyprzedzenia nas na odcinku kilkuset zazwyczaj metrów nikt na nas nie trąbił i nie mijał "na gazetę". Ech, cywilizacjo, czemuś nie zawitała jeszcze na tę stronę Bałtyku?...
Koło drogowskazu na Skubneby (i obok adekwatnie skubiących trawę krów) zjechaliśmy na Kristianopel - za chwilę ukazał się nam pomnik graniczny upamiętniający przyłączenie całej współczesnej południowej Szwecji w 1658 roku - wcześniej Skania, Blekinge (do którego właśnie wjeżdżaliśmy) i coś tam jeszcze należały do Danii. Zmienił się też typ zabudowy - dotąd przeważały drewniane bordowe domki rozproszone wśród lasów i wzgórz, choć już Kalmarszczyzna była bardziej rolnicza i zwarto-wiejska. Teraz zaczęły się kolorowe, na zmianę drewniane lub murowane domki - widać, że to już pogranicze duńskie, mimo ponad 300 lat szwedzkiego panowania. Prowincja Blekinge to taki krajobrazowy mix - przeplatanka pagórków (Kalmar był plaskaty wszak), lasów, pól i pastwisk.
Kristianopel to kolejna perełka wybrzeża - mikromiasteczko z przystanią jachtów opasaną murem (no, może murkiem;) dawnej twierdzy, kolorowymi drewnianymi domkami. Do tego biały jak zwykle kościół. Niestety, nie było tu typowych barów-wędzarni, tylko nastawione na bogatych jachtowiczów jakieś bistra.
Z Kristiana-Opla na Jamjo - nieco ścięliśmy w ten sposób mocno pagórkowaty półwysep - a stąd już ponownie E22 na Karlskronę. To był chyba najcięższy odcinek całej trasy - kilkunastokilometrowy odcinek wąskiej i ruchliwej ekspresówki pod piekielny, wyduszający wszystkie siły wiatr po szerokich rozłożystych pagórach bez cienia możliwości schowania się przed świecącym prosto w oczy słońcem. Całkiem wypompowani zostaliśmy miło zaskoczeni tablicą informacyjną - po raz pierwszy i ostatni również po polsku - witającą wszystkich przybyszów we wpisanej na listę UNESCO Karlskronie. Potem było jednak tylko gorzej - wreszcie pojawiła się rowerówka (dlaczego nie tam, gdzie była naprawdę potrzebna - czyli przy ruchliwej, wąskiej trasie, a dopiero w mieście?!), która oczywiście wyprowadziła nas po chwili w jakieś willowe osiedle - i tam zanikła. Znów kluczenie, znów strata czasu i dodatkowe zmęczenie - w końcu na czuja, raz korzystając z jakichś rowerówek, a raz całkiem je ignorując i jadąc "na słońce" dojechaliśmy po chyba 10 km do malowniczej zatoki - a za nią na wyspie rozciągało się już centrum tego niezwykłego, przede wszystkim ze względu na położenie miasta. Kilkanaście zabudowanych i kilkadziesiąt niezabudowanych wysp w kilku zatokach - to nie przelewki! ;)
Centrum jest zaskakująco, nawet jak na szwedzkie realia pagórkowate i miejscami po prostu strome - może powinno się więc nazywać Karlstrom? ;) Na szczęście od razu był McDonald's - a my wyczerpani walką z wiatrami ;D - więc nie omieszkaliśmy. W środku strasznie zaśmiecony i po prostu brudny kibel - wielkie zaskoczenie - przecież to Szwecja, a nie Polska! ;P
Poszlajaliśmy się po starówce tam i siam - obejrzeliśmy pomnik króla Karola Krzywogębego (a właściwie Długowargiego, ale Krzywogęby brzmi prawie jak Krzywousty;), kultową lodziarnię, gdzie lody kupuje się nie na kulki, a na smaki (i ile się nałoży - tyle się zjada;) - ale byliśmy opchani w Maku i nie skorzystaliśmy. Stoi tu także największy w Skandynawii drewniany kościół pod którym jest drewniany pomnik Pana Żebraka. Pan ten to ponoć prawdziwa postać - został pobity przez miejscowego rzeźbiarza i zmarł, a skruszony rzeźbiarz wyrzeźbił pomnik ze specjalnym odchylanym kapelutkiem, pod którym w głowie Pana Żebraka znajduje się skarbonka. Każdy może coś dorzucić, a że dochód idzie na cele dobroczynne - wrzuciliśmy i my. Oto piękny przykład pozytywnego i praktycznego podejścia Szwedów do rzeczywistości - nawet z nieszczęścia potrafią wyciągnąć pozytywne wnioski. To całkiem jak my - tylko dokładnie na odwrót ;P
Obok znajduje się jeszcze jeden pomniczek - chłopca znanego z książki Selmy Lagerlof "Cudowna Podróż". Chłopiec wyskakuje z książki i ucieka - zapewne przed rozzłoszczonym przezeń Królem Krzywogębym - prosto pod Kapelusz Pana Żebraka. A przynajmniej tak w przewodniku napisali ;p
Z pomników trafiliśmy jeszcze na popiersie szwedzkiego kartografa z czasów potopu - dzięki niemu mamy mapy Polski z tamtych czasów. Ech, żeby nas najechali bardziej pokojowo, za to skuteczniej, to w ogóle byśmy nie jeździli rowerami po Szwecji, bo po co? Wszystko byśmy mieli ładnie, a klimat nasz ;P
Obejrzeliśmy jeszcze na szybko wysepkę z Muzeum Marynarki, ponownie przetoczyli przez centrum via dawny targ rybny (tu: pomnik Rybaczki) - na Brzozową Wyspę. Kolejne magiczne miejsce na trasie - miniaturowe kolorowe drewniane szeregowe domki na wzgórzu.
Tu przestał działać na trochę licznik nie do końca zamontowany po przetaczaniu rowerów przez centrum, więc ze dwa kilometry umknęły na zawsze.
W końcu wyjechaliśmy jako-tako bez plątania z miasta - zazwyczaj problemy były przy wyjazdach - a tu proszę - odwrotnie! Z pewnością pomógł nam jednak szczegółowy plan miasta z miejscowej informacji - oczywiście bezpłatny :)
Jadąc rowerówką znalazłem jakieś odbicia terenowe w lasy - ale miejsca na rozbicie nie było (same skały i krzaczory) - zresztą okazało się, że to rezerwat przyrody. W końcu znów zaczęło kropić, ponowne zjazdy w las - i znów nic, pogrodzone wszysko w trzy druty, albo krzywo. Już niemal o zmroku dociągnęliśmy do kolejnego, na szczęście niewielkiego miasta, czyli Nattraby - próbowaliśmy znaleźć jakiś biwak w parku nad rzeką, ale strasznie bylibyśmy wszędzie na widoku, bo park składał się głównie z trawników i rzeki. W końcu, już całkiem zdesperowani, w kolejnej miejscowości - Mjoviku - skręciliśmy do miejscowej przystani-kąpieliska - i tam, wreszcie, po ciemku niemal znaleźliśmy kawałek trawnika obok szopy zapewne z łódkami. Po ścieżce kręciło się trochę biegaczy, ale nikt nas na szczęście nie przepędził.
- DST 111.40km
- Teren 4.40km
- Czas 05:21
- VAVG 20.82km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Icóżżeposzwecji?: dz.10 - Em-Kolboda
Poniedziałek, 27 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0
W planach od rana mieliśmy odnalezienie zamku lub pałacu z mapy położonego nad Emską Rzeką u jej ujścia do morza. Miejsce okazało się prześliczne - również na biwak - i to zaledwie kilometr od krzywego podłoża, na którym spaliśmy. Żebyśmy tylko wcześniej wiedzieli. Sam pałacyk nic szczególnego, ale szumiąca na bystrzach rzeka, przewieszony nad tym most i otaczający pałacową polanę ni to las - ni to park z wiekowymi dębami - a na końcu rzeki szeroko rozlane w tym miejscu wody Bałtyku - to było to! Ponadto pod drzewami włóczyły się sarenki. Aż się nie chciało jechać dalej - nie chciało, ale musiało!E22 dojechaliśmy do kolejnego urokliwego (wbrew nazwie) miejsca - miasteczka Monsteras. Ciche, spokojne miejsce z małymi domkami i wąskimi uliczkami. Po zakupach i śniadaniu pojechaliśmy jeszcze kawalątek trasą E22 - i wkrótce znów mogliśmy z niej zjechać. A ledwo to zrobiliśmy - ukazały nam się ruiny ważnego niegdyś klasztoru-kościoła Kronoback na pątniczej trasie do Santiago de Compostela. Zresztą nieraz napotykaliśmy wcześniej, lub później na naszej drodze kościoły będące punktami tego szlaku.
Kawałek dalej ukazał się drogowskaz na Stromsrum i Pataholm - zdecydowane ichacha i z pewnością jedno z Top 10 szwedzkich nazw mijanych po drodze! :D
Stromsrum okazało się być jedynym na naszej trasie drewnianym pałacem - i to całkiem okazałym. Prowadziła doń piękna aleja - ale teren prywatny, więc tylko szybkie fotki - i na Pataholm! A w Pataholmie brzeg morza to będące rezerwatem przyrody mokradła pełne niezliczonych okazów ptactwa - cisza przerywana co rusz darciem, kwakaniem, gęganiem i co tam jeszcze.
Do Kalmaru nie było już specjalnych atrakcji - teren się zdecydowanie wypłaszczył, mniej było lasów, a pojawiły się już bardziej zdecydowanie pola uprawne. Krajobraz można by rzec niemal mazowiecki. Najpierw E22, a potem jakąś cudem odnalezioną długodystansową rowerówką dobrnęliśmy późnym popołudniem do słynnego z zamku i historii z nim związanych Kalmaru. Miasto przywitało nas brakiem McDonald'sa :( - w końcu na starówce znaleźliśmy Subway'a - dobre, ale dość drogo. Samo Stare Miasto wygląda miejscami jak osada krasnoludków - malutkie kolorowe drewniane domki dawnych marynarzy. A w tle ogromny most na drugą co do wielkości szwedzką wyspę - czyli Olandię. Połaziliśmy z rowerami po starówce, wreszcie trafiliśmy na zamek. Choć obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz - jest na czym oko zawiesić. Widoki z bastionów też przednie (oraz naokoło;). Niestety - pełno wycieczek, głównie dzieciowych, więc wrzaskliwych i rozbrykanych - zresztą odbywał się tu jakiś koncert typu "Fasolki" właśnie. W końcu zaczęło padać, popadało przez chwilę, a że zrobiło się późno, więc zwinęliśmy się dalej. Jakąś rowerówką prowadzącą Thor z Odynem raczą wiedzieć dokąd dojechaliśmy na czuja do Ljungbyholmu, przecięliśmy E22 - i na południe dociągnęliśmy do nadmorskiej Kolbody. Tu się okazało, że jest camping płatny (miałem nadzieję na bezpłatne pole biwakowe typu parking czy coś, bo tak sugerowały znaki drogowe) - ale niedaleko odnaleźliśmy prawdopodobnie dawny kamieniołom żelazistych łupków otoczony lasem - jak się okazało doskonałym do rozbicia namiotu. Sam kamieniołom był oznaczony jako jakieś miejsce spotkań pielgrzymkowych, czy coś i że dawniej stały tu jakieś zabudowania - czort wie. W każdym razie zakazu biwakowania nie było - więc zabiwaczyliśmy opodal ławeczki i stołu (bez zbędnego przecież daszku), czym wywołaliśmy w głębi boru nagłe gniewne porykiwanio-poszczekiwania jakiegoś dzika, czy innego łosia, który widać tym faktem się potwornie zbulwersował, bo i dźwięki były wprost potworne. Myśmy jednak nic z tego sobie nie robili, więc dźwięki chyżo umknęły w głębia kniei. I nastała noc.