Info
Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 89150.50 kilometrów - w tym 3444.84 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.00 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad3 - 13
- 2024, Październik14 - 83
- 2024, Wrzesień10 - 38
- 2024, Sierpień7 - 19
- 2024, Lipiec17 - 31
- 2024, Czerwiec1 - 4
- 2024, Maj17 - 71
- 2024, Kwiecień13 - 36
- 2024, Marzec13 - 56
- 2024, Luty7 - 30
- 2024, Styczeń2 - 6
- 2023, Grudzień3 - 14
- 2023, Listopad7 - 21
- 2023, Październik10 - 39
- 2023, Wrzesień12 - 72
- 2023, Sierpień14 - 96
- 2023, Lipiec10 - 40
- 2023, Czerwiec7 - 25
- 2023, Maj13 - 54
- 2023, Kwiecień11 - 50
- 2023, Marzec10 - 61
- 2023, Luty5 - 28
- 2023, Styczeń15 - 76
- 2022, Grudzień3 - 21
- 2022, Listopad5 - 27
- 2022, Październik9 - 43
- 2022, Wrzesień4 - 18
- 2022, Sierpień13 - 93
- 2022, Lipiec11 - 48
- 2022, Czerwiec5 - 24
- 2022, Maj15 - 70
- 2022, Kwiecień11 - 54
- 2022, Marzec12 - 77
- 2022, Luty8 - 40
- 2022, Styczeń8 - 39
- 2021, Grudzień9 - 54
- 2021, Listopad12 - 68
- 2021, Październik11 - 41
- 2021, Wrzesień10 - 47
- 2021, Sierpień13 - 53
- 2021, Lipiec13 - 60
- 2021, Czerwiec19 - 74
- 2021, Maj16 - 73
- 2021, Kwiecień15 - 90
- 2021, Marzec14 - 60
- 2021, Luty6 - 35
- 2021, Styczeń7 - 52
- 2020, Grudzień12 - 44
- 2020, Listopad13 - 76
- 2020, Październik16 - 86
- 2020, Wrzesień10 - 48
- 2020, Sierpień18 - 102
- 2020, Lipiec12 - 78
- 2020, Czerwiec13 - 85
- 2020, Maj12 - 74
- 2020, Kwiecień15 - 151
- 2020, Marzec15 - 125
- 2020, Luty11 - 69
- 2020, Styczeń17 - 122
- 2019, Grudzień12 - 94
- 2019, Listopad25 - 119
- 2019, Październik24 - 135
- 2019, Wrzesień25 - 150
- 2019, Sierpień28 - 113
- 2019, Lipiec30 - 148
- 2019, Czerwiec28 - 129
- 2019, Maj21 - 143
- 2019, Kwiecień20 - 168
- 2019, Marzec22 - 117
- 2019, Luty15 - 143
- 2019, Styczeń10 - 79
- 2018, Grudzień13 - 116
- 2018, Listopad21 - 130
- 2018, Październik25 - 140
- 2018, Wrzesień23 - 215
- 2018, Sierpień26 - 164
- 2018, Lipiec25 - 136
- 2018, Czerwiec24 - 137
- 2018, Maj24 - 169
- 2018, Kwiecień27 - 222
- 2018, Marzec17 - 92
- 2018, Luty15 - 135
- 2018, Styczeń18 - 119
- 2017, Grudzień14 - 117
- 2017, Listopad21 - 156
- 2017, Październik14 - 91
- 2017, Wrzesień15 - 100
- 2017, Sierpień29 - 133
- 2017, Lipiec26 - 138
- 2017, Czerwiec16 - 42
- 2017, Maj25 - 60
- 2017, Kwiecień20 - 86
- 2017, Marzec18 - 44
- 2017, Luty17 - 33
- 2017, Styczeń15 - 52
- 2016, Grudzień14 - 42
- 2016, Listopad18 - 74
- 2016, Październik17 - 81
- 2016, Wrzesień26 - 110
- 2016, Sierpień27 - 197
- 2016, Lipiec28 - 129
- 2016, Czerwiec25 - 79
- 2016, Maj29 - 82
- 2016, Kwiecień25 - 40
- 2016, Marzec20 - 50
- 2016, Luty20 - 66
- 2016, Styczeń16 - 52
- 2015, Grudzień22 - 189
- 2015, Listopad18 - 60
- 2015, Październik21 - 52
- 2015, Wrzesień27 - 38
- 2015, Sierpień26 - 37
- 2015, Lipiec29 - 42
- 2015, Czerwiec27 - 77
- 2015, Maj27 - 78
- 2015, Kwiecień25 - 74
- 2015, Marzec21 - 80
- 2015, Luty20 - 81
- 2015, Styczeń5 - 28
- 2014, Grudzień16 - 60
- 2014, Listopad27 - 37
- 2014, Październik28 - 113
- 2014, Wrzesień28 - 84
- 2014, Sierpień28 - 58
- 2014, Lipiec28 - 83
- 2014, Czerwiec26 - 106
- 2014, Maj25 - 88
- 2014, Kwiecień24 - 75
- 2014, Marzec18 - 133
- 2014, Luty17 - 142
- 2014, Styczeń13 - 68
- 2013, Grudzień21 - 115
- 2013, Listopad23 - 102
- 2013, Październik22 - 64
- 2013, Wrzesień28 - 108
- 2013, Sierpień18 - 66
- 2013, Lipiec30 - 95
- 2013, Czerwiec30 - 79
- 2013, Maj30 - 55
- 2013, Kwiecień29 - 81
- 2013, Marzec16 - 39
- 2013, Luty19 - 62
- 2013, Styczeń9 - 18
- 2012, Grudzień22 - 62
- 2012, Listopad22 - 19
- 2012, Październik20 - 8
- 2012, Wrzesień25 - 6
- 2012, Sierpień2 - 3
- 2012, Lipiec14 - 4
- 2012, Czerwiec26 - 14
- 2012, Maj23 - 24
- 2012, Kwiecień26 - 23
- 2012, Marzec27 - 20
- 2012, Luty21 - 35
- 2012, Styczeń23 - 59
Wpisy archiwalne w kategorii
3. Setuchna to już cóś!
Dystans całkowity: | 12548.32 km (w terenie 554.72 km; 4.42%) |
Czas w ruchu: | 536:00 |
Średnia prędkość: | 23.41 km/h |
Maksymalna prędkość: | 62.50 km/h |
Suma podjazdów: | 20485 m |
Maks. tętno maksymalne: | 179 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 153 (84 %) |
Suma kalorii: | 184784 kcal |
Liczba aktywności: | 104 |
Średnio na aktywność: | 120.66 km i 5h 09m |
Więcej statystyk |
- DST 100.20km
- Teren 6.90km
- Czas 04:14
- VAVG 23.67km/h
- Temperatura 37.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Jambór z czterema łbami
Niedziela, 8 czerwca 2014 · dodano: 08.06.2014 | Komentarze 7
Upalna setka z M.:Od M. pojechaliśmy stałą dość trasą na Tuszyn i dalej bocznymi asfaltami po Dłutówek - stąd trochę terenowo, a trochę asfaltowo dotarliśmy do Drzewościn - a tam nowy, piękny dywanik asfaltowy. By dotrzeć na działę jamborową, należało jednak odbić z owegóż na mało wyraźną dróżkę, która stopniowo schodząc do rzeczki, stawała się miejscami grząska i pełna trzcin. Ostatnie kilkadziesiąt metrów przed wodospadzikiem i przeprawą oraz tajemną furtką na tyły młynosmażalni trzeba było przeprowadzić rowery przez błocko, ale się udało :)
Po przejechaniu przez młynosmażalnię wkrótce była już działa i R. - zostawiliśmy rowery w domku i poszliśmy na krótką przechadzkę nad rzeczkę nieco się schłodzić - i na rybska do rzeczonej młynosmażalni. A tam ludzi jak mrówków i głodzinę trwało, nim cztery pstrągi wjechały na stół - z surówkami i frytkami zresztą ;)
Po pożarciu, oprócz ości zostały łby cztery, które troskliwie owinęliśmy w co się dało i zabraliśmy jako suwenir dla Psa Alana do domu.
Wystartowaliśmy z działy tak późno, jak się dało, by dojechać przed zmrokiem - wracaliśmy całkiem inaczej, bo przez Ldzań, Różę (gdzie wspaniałe nowe wiadukty nad S8 i piękny, gładki asfalt na starej drodze), wreszcie Rydzyny. Tam wbiliśmy się w niby-serwisówkę wzdłuż S8, która szybko zaniknęła, a drogę zastąpił nam rów z wąską deseczką jako mostkiem. Uginał się i trzeszczał, ale wytrzymał! Po schłodzeniu się w rowie znów jakieś próby jazdy wzdłuż eski ósmej - ale nic z tego nie wyszło, bo nawet gruntówy przeorali dziady :/ W końcu dotarliśmy do Prawdy (wszystkie bezdroża widać również do niej prowadzą) i przez Guzew, Babichy i Tyłami Ptakowymi wskoczyliśmy na trasę na Tomaszów. W Głodzisku zjechaliśmy z niej i dalej już tak, jak rano niemal do końca - ja jeszcze odbiłem do bankomatu pod psem i zatoczyłem 1,5 kółeczka wokół bloku M., co poskutkowało wymęczeniem setki.
Cały dzień nieznośnie gorąco - wiatr w drodze na działę prosto w nos, co prawda niezbyt silny, ale lemondka była często w użyciu - po południu miał pomóc, ale najpierw się zrobił zaledwie boczny, a potem wprawdzie niemal ustał, ale zmienił się na znów przedni, co po wymęczeniu upałem wcale nie było takie fajne.
Tłumy aut i rowerów w drodze powrotnej - widać było wyraźnie, że większości tzw. społeczeństwa weekend się kończył. A mi na szczęście jeszcze nie ;)
Kategoria 5. Nieśpiesznie z M.:), 3. Setuchna to już cóś!
- DST 109.20km
- Teren 10.70km
- Czas 05:02
- VAVG 21.70km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Taka SE wyprawka - dzień 5: kółko roztoczone
Środa, 30 kwietnia 2014 · dodano: 03.05.2014 | Komentarze 2
Trasa: Sochy k. Zwierzyńca - Roztocze - Sochy k. ZwierzyńcaNowe gminy: Tereszpol, Susiec, Krasnobród, Adamów.
Dzień miał być na lekko, bo postanowiliśmy się w Sochach zadekować na dwie noce - i bez obciążenia zdobyć roztoczańskie pagórki. Na początek ruszyliśmy do Górecka, ale Kościelnego - tamże ładny kościółek drewniany oraz przepięknie położone równie drewniane kaplice - jedna w otoczeniu prastarych dębów, druga zawieszona nad płynącym bystro potokiem, z cudownym źródełkiem ponadto. Wypas full. Z Górecka Kościelnego do Rezerwatu Szum - najpierw jednak była wysoka tama po niedokończonej inwestycji elektrowodnistej - widać węgorze elektryczne nie gustują w szumie. W Rezerwacie przeprowadziliśmy rowery skomplikowaną ścieżką dydaktyczną wzdłuż szumiącego potoku - jechać nie bardzo było jak, bo raz w górę, raz w dół, a ciągle korzenie. Trochę nam to czasu zajęło, więc na śniadanie do sklepu z wczorajszej kolacji dotoczyliśmy się przed południem. Po wyruszeniu (inną trasą niż dzień wcześniej jechaliśmy) do Józefowa - po drodze przyszła taka w sumie niepozorna chmura. I jak lujnęło! A my w środku niczego, czyli nawet wiaty. W pięć minut wszystko było dokumentnie przemoczone, zrobiło się też pieruńsko zimno. Końcówkę deszczu przeczekaliśmy pod dachem jakiegoś czegoś nieczynnegoś w rzeczonym Józefowie - tym samym Józefowie, nad którym dzień wcześniej przechodziła chmura gradowa. Dołączyli też do nas jacyś kolarze płci obojga sztuk dwoje. Potem się uspokoiło jakby, ale straciliśmy ochotę na szukanie synagogi, kirkutu i wieży widokowej, znów zaczął nas ścigać czas, więc szybkim mykiem ciach do Hamerni. Przystanek z wiatą - i znów leje :/ W końcu jakoś dotarliśmy do kolejnego rezerwatu - Czartowego Pola, które nie jest żadnym tam polem, tylko ładnym wąwozem z następnymi szumami i grobem znanego żołnierza pochodzenia czerwonoarmijnego z rodziców Tatarów, pisany zresztą cyrylicą. Obok, w komitywie, spoczywa AK-owski dowódca. Po obejrzeniu kawałka rezerwatu (dokąd się dało władować z rowerami) pojechaliśmy na Susiec, by od burzy (kolejnej) uciec. Po drodze - miejsce po obozie NKWD (gdzie dowódcą był niejaki Wołodia) i kamieniołom (gdzie pracowali więźniowie AK-owscy) - w sumie bardzo ciekawa historia, bo obóz został odbity przez powojennych partyzantów, ale więźniów w międzyczasie wywieziono... itd, itp. W gminie Susiec wreszcie zaczęły się ludzkie asfalty - sam Susiec b. zadbany i widać, że nastawiony turystycznie oraz agro. Za Suścem skręciliśmy na Szumy trzecie już, choć pierwsze nad Tanwią. Te okazały się najwyśmienitsze, a miejsce idealne na biwak - łączka nad rzeką rwącą, na górze ławeczki z zadaszeniem i sklepikobar. I dobrze, że z zadaszeniem, bo znów zaczęło - wiadomo co. Ale za to spotkaliśmy całą końską wyprawę. W końcu trzeba było jechać, na szczęście przestało padać - wróciliśmy na Susiec - i dalej wspaniałą trasą na Tomaszów - równiuteńka, z szerokimi pasami rowerowymi po obu stronach. Ach, mrrau! Aż szkoda było w pewnym momencie zawinąć się na północ z trasy, no, ale trzeba było wracać już na Sochy, a tu jeszcze 40 km, a godzina 17! W Łosińcu, gdzieśmy zawinęli, jest malowniczy kościółek, potem kompletnymi zaczteroliterowiami przez Kunki i Łasuchy(!) i w końcu najwyższe pagóry na trasie do końca asfaltu - i zaczęła się kolejna wspaniała (choć nie tak równa, jak pod Florianką) szutrówa przez lasy - blisko 5 km czystej (no, może nieco błotnistej) przyjemności zjazdu z przeskakującymi dorodnymi jeleniami z jednej strony na drugą. Dobiliśmy w ten sposób do szosy na Krasnobród, a słońce poczęło krwawo zachodzić, co trwało nieco, więc jeszcze rzuciliśmy mimochodem okiem na przydrożny pałac-sanatorium. A potem już cały czas doliną Wieprzu przez kolejne wioski - stopniowo zmierzchało, a na niskich łąkach mgła ścieliła się gęsto. Do Zwierzyńca dojechaliśmy już po ciemku, nieco umordowani, ale za to znaleźliśmy przewspaniałą karczmę Młyn vis-a-vis podświetlanego kościółka nad wodą, gdzieśmy pożarli niezwykłe delicje roztoczańskie typu: ja - gulasz z dziczyzny z podwójną porcją kaszy hreczanej, a M. - zapiekłą w kamionce zapiekankę z ziemniaków, boczku, cebuli, sera i czegośtam jeszcze - pisząc te słowa, ślinię się jak labrador do wszystkiego... I wyraźnie przeżarci potoczyliśmy się ostatnie kilka kilometrów na naszą kwaterę w Sochach.
- DST 107.40km
- Teren 12.40km
- Czas 04:54
- VAVG 21.92km/h
- Temperatura 15.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Jambór na luźno
Sobota, 22 marca 2014 · dodano: 22.03.2014 | Komentarze 17
Od rana od M. Aleją Terrorystów i Rondem Ofiar Putina* (*by: kol.aard) do kol.aarda i kol.carmeliany - i stąd wspólnie ku dziale jamborowej. Po drodze zwiedziliśmy postępy w budowie Trasy Górnolotnej - brak już tylko pół kilometra asfaltu i trochę ekranów. Stąd pokrętnie do Rzygowa via Starawa Dziura, aby ominąć główną trasę - dalej Ciaptakiem od Steku Strony wylotem na nieczynną jeszcze Es Ósmą w stronę bazy z Efami Szesnastymi. Po przejechaniu prawie 20 km trasą (postępy w otwieraniu trasy dla aut, czyli zamykaniu dla wszystkiego innego na szczęście utknęły w procedurniach zapewne) zjechaliśmy ku Ldzaniu z gruntu dobrą drogą quasitechniczną i dalej znów asfaltami nieco na okrętkę na działę. Tu spotkaliśmy letniczących się majówkowo w marcu R., więc było i jeść i pić.Z działy próba przebicia się na drugą stronę Grabi przy młynie Karmalinka - niestety, rzeka wezbrała i zatopiła niskie łąki (przypominam, że po fińsku "na niskich łąkach mgła ściele się gęsto" brzmi "alawilamailahalanwala") - ale tu ścielila się woda w formie płynnej, więc zawróciliśmy do Drogowego Mostu Karczemnego na szosie głównej kawał w bok od dróg gruntowych. Gruntówka jednak znowu zaraz zagościla pod kołami, a Carmelianie wpadło coś owadziego w oko - może były to Hity-nowe Biedronki?... Po wypłakaniu znów trochę asfaltu od Drzewościn, potem skręt na Ślądkowice Trzy Łasice i przez Dłutówki różniaste do trasy z Bełtowa na Pawianice. Tu było bosko, bo idealnie z wiatrami, ale wkrótce odbiliśmy na Rydzowiny, gdzie postój na małe conieco pod sklepem (pierwszy był w Starawej Dziurze, drugi w Ldzaniu). Z Rydzyn Opłotkami Pawianickimi na Xavierów. Na Małym Skręcie pożegnałem towarzystwo i przez Rude Opłotki (bez Imponderabilii) i dalej stałą trasą (z postojem na Kurzym Przystanku) - do M.
B. udana towarzysko i kilometrażowo wycieczka, średnia wyszła średnia, bo sporo terenu, a i wiatr wprawdzie przeważnie boczny (z S i ES), słaby do umiarkowanego, jednak specjalnie poza krótkimi odcinkami nie pomógł. Upał ponadto, sakwy nieciężkie.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!
- DST 101.50km
- Teren 12.00km
- Czas 04:28
- VAVG 22.72km/h
- Temperatura 0.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Jambór we mgle
Sobota, 14 grudnia 2013 · dodano: 14.12.2013 | Komentarze 8
19 rowerowa setka w tym roku - tym razem w towarzystwie kol.aarda :)Najpierw od M. Ofiarami, gdzie przy końcowym rondku spotkanie z kol.aa. - i dalej wspólnie via Głodzisko, Kalinko, Kalinko, Kalinko moje - do Tuszyna. Tu postój celem ogrzania w Teskaczu i miłe pogawędki z sympatycznym panem ochraniaczem. Z Tuszyna via Dylew i Leszczyny na Budy Dłutowskie i Dłutówek, następnie terenowo przez las na Ślądkowice Trzy Łasice, znów asfaltami na Mierzączki i d.Erywangarod, a potem naprzemiennie terenem i asfaltem i znów terenem do Mostu Karczemnego i Jamboru.
Dotąd w gęstej, zimnej i paskudnej w sumie mgle - a jednocześnie pod niezbyt silny, tylko chwilami umiarkowany wiatr - ale tak 'wysysający' siły, że koniecznych było aż kilka postojów po drodze celem uzupełnienia kalorii, bo wyraźnie 'odcinało' od napędu ;)
W Jamboru na dziale blisko godzina przy piecyku elektrycznym - grzanie, parowanie odzieży, picie, jedzenie - i na abarot - inną trasą. Najpierw przeważnie terenowo do Dukatowego Młyna, następnie Ldzań i od Mogilna (gdzie szybki pączek pod sklepem) nareszcie z wiatrem - już tylko mgła stawiała (niemal namacalny) opór. Za Mogilnem wskoczyliśmy na już gotową, ale jeszcze nieotwartą ekspresową Eskę nr 8 - gdyby nie zmęczenie i chyba ogólnie kiepska dzisiaj moja forma, leciałoby się jak na skrzydłach - ale i tak średnia z tego odcinka wyszła grubo ponad 24 km/h.
Eską przejechaliśmy do końca gotowego odcinka - czyli do Rzygowa (jakieś prawie 20 km) - tu ostatni wspólny postój w przedsionku (czy tam innej przyzbie) jakieś przydrożnej Chłopskiej Izby - co chwila wszyscy wchodzili i wychodzili i robili przeciągi i nie domykali drzwi, albo w nich stawali - normalnie wieś śpiewa i tańczy, a tu takie termiczne przykrości ;)
Za Rzygowem pomachaliśmy sobie z Aardem - i każdy ruszył w swoją stronę. Dorobiłem jeszcze 400 metrów terenu przypadkowo, bo w gęstniejącym mroku mglistym przegapiłem asfaltowy skręt, ale za to poznałem jakieś opłotki nowe Starawej Dziury, którymi normalnie wzgardziłbym. Ostatni wafelek i krótki postój na Kurzym Przystanku - a potem już pędzikiem do M. stałą trasą. Na koniec, niecałe 3 km przed metą jeszcze raz mnie 'odcięło', ale cukierek Kopiko (albo autosugestia;) postawiły na nogi i pedały :)
Reasumując: jak na tę porę roku b.udany (zwłaszcza towarzysko-esko-ósemkowo) wyjazd!
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!
- DST 138.80km
- Teren 1.70km
- Czas 05:42
- VAVG 24.35km/h
- Temperatura -3.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Wawa najszybsza
Środa, 27 listopada 2013 · dodano: 27.11.2013 | Komentarze 5
W tym roku zupełnie przypadkiem tak się składało, że co 3 miesiące, każdego 27 (marzec, czerwiec, wrzesień) jechałem do Wawy. Dziś, co prawda po 2, a nie trzech miesiącach, znów wyszła Wawa.Od rana w mrozie i w krajobrazie szronem i szadzią (choć bez śniegu) malowanym wyruszyłem niemal skoro świt od M.
Najpierw via Wiączyń (gdzie przez chwilę prószył śnieg) i Ł-Feminów. Wszędzie lekka mgiełka, więc bielszy odcień bieli to przy tym Joanna Dark.
W Bzinach nieco inaczej, niż zwykle, później do Kołacina (do Kołacina już klasycznie drogi godzina). Pierwszy postój, jak zazwyczaj w miejscu martyrologicznym Terezin, gdzie pierwsza herbata. Powoli zaczęło się przecierać i do Łyszkowic nieco się rozpogodziło, a biel krajobrazu zaczęła ustępować kolorom późnej jesieni. Do Łyszkowic wiatr był słaby, tylno-boczny i boczny, więc specjalnie nie pomagał - mimo to średnia nie schodziła poniżej 25 km/h (jest przeważnie z górki;)
Za Łyszkowicami wiatr i kierunek jazdy dopasowały się idealnie, więc mimo odtąd plaskatości trasy było jeszcze szybciej - i to mimo kawałków z bocznym wiatrem pod Bełchowem i Nieborowem. W Dzierzgowie zaś nowy asfalt na technicznej wzdłuż A2 - byłem tak zaskoczony, że kawałek jechałem zaoranym polem, gdzie wcześniej była polna techniczna, nie mogąc w to wszystko uwierzyć! A potem jeszcze nowy kawałek gruntówki przez las (nieco rozryta) i starą szosą na Nieborów.
Tu, tradycyjny kolejny postój na ławeczce pod "Białą Damą" - herbatka nr 2; pączek nr 1 ;)
Za Nieborowem był jak zwykle Bolimów i inne takie tam - w Czerw.Niwie nie było (zgodnie z przewidywaniami) kol. Meteora.
Kolejny dłuższy postój pod sklepem tym, co zwykle w Kaskach - tu spożyto wafel - co następuje: Princessa Ogromna Orzechowa - zakupiono również 0,5 l coli, bo w słonku zaczęło się robić nawet dosyć ciepło!
Setka (osiemnasta w tym roku) stuknęła przed rondkiem na dalekich Błoniastych Przedmieściach - kawałek dalej, za przejazdem, próbował mnie pożreć pinczer rasy żółtej, ale na szczęście w tym momencie za mną jechało auto i nie dał rady.
W Błoniu ostatni postój przed celem wyjazdu - czyli rodzinnym cmentarzem tuż przy granicach Wawy - pączek nr 2, cola, herbata - i w ostatnią długą! Prawie na koniec jeszcze straszne błota na przerabianej właśnie szosie pod Domaniewem - koparki machające łychami, ciężarówki mijające po chodniku mnie i koparki o 5 cm i rzeka błota... A potem już tylko 2 wiadukty koło Konotopy i cmentarz i porządki, a że się wiatr zerwał nielichy, więc zimno, no to się szybko zwinąłem na Zachodnią Wawę trasą zwyczajną, czyli wlotówką od zachodu do miasta. Ponieważ były jeszcze 3 kwadranse do ciapągu, pożarty został cheeseburger.
Następnie udało się wsiąść do właściwego ciapągu (na Sk-wice) - po drodze, w Żyr. mieli się zjawić na dworcu Kluskolavinkometeory, żeby przejąć tradycyjne gifty, które miałem ze sobą, ale ciapąg o wdzięcznej nazwie "Wiedenka" (nie tak jednak wdzięcznej, jak np. "Berlinka" - sztuk 6) był zbyt punktualny i minęliśmy się o wielkość błędu statystycznego. Za to potem się vlak wlókł, więc była poważna szansa na niezdążenie na przesiadkę w Sk-wicach - na szczęście przesiadkowy poczekał! A w bagażowym znów koloryckie klimaty - tym razem panowie kolejarze (chyba) opowiadali o wszelkich odmianach gołębi (zapamiętałem mewki i pawiki) oraz dobermano-rotwajlerze - cholerze, który był taki, że 2 wilczury zagryzł na wybiegu, przeskoczył przez trzymetrowy płot i znikł. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...
Wysiadłem w Ućjędrusiowie i, zgodnie z hułańską fantazją wróciłem te kilka km do M. robiąc na koniec dodatkową pętelkę wokół ćwierci osiedla M. - tym razem przeważnie pod solidny wiatr.
A mimo to średnia wyszła najwyższa z dotychczasowych Waw! Wow! :D
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 8. Szybka Wawa
- DST 100.10km
- Teren 21.00km
- Czas 04:39
- VAVG 21.53km/h
- Temperatura 8.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Akcja Maślak
Piątek, 1 listopada 2013 · dodano: 01.11.2013 | Komentarze 9
Jedni mają w związku z ogólnonarodowym sportem sezonowym zwanym grobbingiem Akcję Znicz, a myśmy z M. postanowili kopsnąć się rowerowo do Jamboru na ostatnie już pewnie tej jesieni maślaki w ramach rowerowej Akcji Maślak.Od M. pojechaliśmy więc via Rude Opłotki (bez Imponderabiliów tym razem) oraz Stare Gatki do fermy kur-niosek "Prawda" (wszystkie drogi prowadzą do Prawdy!), a następnie lasami (koło Bukowej Góry, którą znacznie niestety przekoszono piłami) do Rydzyn - i dalej bardzo dawno niewidzianą trasą na Dąbrowę - i znów przez las. Potem na Drzewo-ściny - i przez Karczemny Most do Jamboru.
Dotąd było cały czas pod umiarkowany, ale chwilami męczący wiatr - więc opcją maksymalnie leśno-terenową.
W Jamboru znaleziono - co następuje: 1 podgrzyb na dziale i 11 (w tym 9 bezrobaczywych) maślaków nad rzeczką (opodal krzaczka).
Po zebraniu powyższych - droga powrotna (via m.in. Dukatowy Młyn, gdzie nowy most już w pełnej krasie, Ślądkowice Trzy Łasice, lasem czasem - a potem zaczęło się powoli zmierzchać, więc od Tuszynka po ciemku trasą tradycyjną - Kalinko, Kalinko, Kalinko mo-je; Głodzisko, krzyżówka przy kurach - i już miasto Uć - bokami, jak się dało, by ominąć wszelkie cmentarze. Udało się! Na koniec jeszcze mini-kółko wokół kilku bloków, aby dobić do setki - kto wie, czy nie ostatniej w tym roku.
Przygody: kilka wściekłych piczerfaustów luzem, jeden miły pan z rowerem ze wsi z pogaduchami po drodze, kilku kotów i jeden furkoczący bażant (niestety nie złoty), który nie miał koncepcji dokąd przede mną wiać, więc furkotał mi nad łbem. Dobrze, że nie zrobił przy okazji zrzutu ładunku;)
Sakwy dość ciężkie w obie strony - w odsłuchu odeszły niedawno Lou Reed na zmianę z ciszą listopadową (w ramach oszczędzania bateryjek:)
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 141.90km
- Teren 2.30km
- Czas 05:52
- VAVG 24.19km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Wawa z (sic!)kolejnymi przygodami
Piątek, 27 września 2013 · dodano: 27.09.2013 | Komentarze 8
Od rana lekko mżyło, ale po chwili przestało - w drogę - za Uć, za Opłotki - na kolejną (rowerową) setkę!Tym razem, jak zwykle, choć przez przypadek w tym roku, co 3 miesiące, dwudziestego siódmego - do Wawy. Trasą niemal niezmienną - pierwsza, nieduża modyfikacja przed Brzezinami - zamiast przez Wiączyński Las, gdzie zapewne dużo błota (szkoda napędu - świeżo wyczyszczony!) asfaltami via Eufeminów z Eufeminą. W Miałczewie jakiś frustrat strąbił mnie przeraźliwie, ponieważ jechałem zwyczajnie, tj. wg przepisów, ale był lekki łuk i pewnie mnie w swym szalonym pędzie raczył zobaczyć w ostatniej chwili. Wszak odblaski i kolorowe ciuchy rowerowe zza krzaka są kompletnie niewidoczne! Zresztą może to nie frustrat, a jakiś znajomy i mnie pozdrawiał. To, że znaczny procent moich znajomych stanowią jednocześnie frustraci, to nie ma nic do rzeczy :p
Z B-zin do Łyszkowic z krótkim postojem w Terezinie w miejscu martyrologicznym, dalej na Bełchów, gdzie dłuższy postój na picie (1 l Mountain Dew) i żarcie (czekolada karmelowa o smaku Milki - 280 g! To się nazywa przeciążenie!;)
Stąd nieco inaczej, by ominąć krzyżówkę A2 z obwodnicą Nieborowa - zrobili to tak, że górą (na wiadukcie) zakaz jazdy rowerem, a dołem leci A2 i się nie da. Polska, mieszkam w Polsce... Po nadrobieniu kilometra objechałem szczyt polskiej myśli współczesnego drogownictwa techniczną - częściowo asfaltową, a częściowo polną, bo im się nie chciało dokończyć (wiadomo, już jest po Euro:P).
W Nieborowie roboty drogowe - walcują pod pałacem ino się nie kurzy. Stąd via Bolimów i Humin (kolejny krótki postój) do Czerw.Niwy, gdzie spotkanie z kol. Meteorem, przekazanie giftów dla Kluski i skrzynek oraz ogólnie, szybkie conieco - i dalej wspólnie aż do Błonia, które osiągnęliśmy po godzince z maleńkim haczykiem. W Błoniu kolejne papu (jak ja lubię wycieczki rowerowe!:D) - i Meteor poleciał na Żyr., a ja znów stałą trasą (po drodze kolejne naprawy dróg - tym razem w Domaniewku) via Konotopa na pobliski cmentarz zapalić. Po zapaleniu - już była Wawa (od M. do granicy miasta 123,9 km w 5 h 3 minuty) i jak zawsze ruchliwą Połczyńską na Zachodni.
I tu się miały skończyć przygody, ale się dopiero zaczęły - polskie koleje mogą się równać tylko i wyłącznie z resztą tego pięknego kraju... Najpierw pani w kasie nie powiedziała mi, z którego peronu odjeżdża pociąg. Ponieważ wszystkie do miasta Uć odjeżdżają z szóstego - polazłem na 6 - ale tknięty zasadą ograniczonego zaufania do dróg żelaznych spojrzałem na ogólną tablicę przyjazdów i odjazdów ciapągów - a tu nie ma takiego, którym miałem jechać (do Skierniewic, bo tam przesiadka). Akurat pałętali się odblaskowi Panowie Sokiści - wiadomo - noszą odblaski, to odpowiedzialne ludzie są. Zapytałem - powiedzieli, że sprawdzą na takim spec-wyświetlaczu przy schodach. Poszli sprawdzić. Nie ma ich, nie ma ciapągu - w końcu zbliżyła się niebezpiecznie godzina W (W jak Wyjazd) - ale, że wszystko ogólnie pospóźniane, no to czekam jeszcze 5 minut i idę do Panów - a ci: "Tak, 17.15 - z TRZECIEGO". Patrzę na zegarek - a tu już 17.20coś! Nożesz ich! :/ Szlag mnie prawie trafił na nich - podziękowałem za "pomoc" - i dalej kombinować co tu zrobić, bo ze Sk-wic miałem od razu przesiadkę na Uć, a teraz następny tamże dopiero za godzinę i nie wiadomo co dalej! Po zadzwonieniu do M. okazało się, że czeka mnie 2h czekania na dworcu w Sk-wicach. Co robić. Jeść.
Po godzinie oczekiwania na Zachodniej wsiadłem do ciapągu (typ jednostkowy z miejscem na rower na końcu - bagażówka), wsiadło też kilku chłopa. Siedli na ławeczkach, zapalili papierosy - wyciągnęli flaszki. Balanga znacit. Kilku jeszcze trzeźwych (wizualnie), kilku ledwo na nogach, piwko-flaszka-fajki-karty. I ananas. Ananasa miał Pan Bolek, który najmniej się trzymał na nogach - i co pociąg zmieniał tor, to Pan Bolek lądował - a to na ścianie, a to na Meridzie, a to na siedzisku. Ananas, zwany popularnie w trakcie imprezy "kaktusem" też się kulał - to tam, to siam. Po chwili, podczas jakiegoś gwałtowniejszego hamowania przewróciła się otwarta puszka z piwem Panu Bolku - kolejną więc rozrywką było obserwowanie potoczków piwnych płynących po podłodze w rytm przyspieszeń i zwolnień kolei - raz do przodu, raz do tyłu, czasem na boki. Coraz więcej jednak natrafiało owo piwo przeszkód po drodze, bo też i coraz więcej niedopałków lądowało na niej. Natomiast flaszka, puszki i inne większe gabaryty grzecznie wyskakiwały przez otwarte okna w noc. I tak to trwało: Kaktus, Bolek, strużki, dym z tytoniu. W końcu się wynieśli - w Radziwiłowie. W Skierniewicach wysiadłem nasiąknięty wrażeniami żywcem (i okocimiem) jak ze Stasiuka. Z tego wszystkiego objechałem jeszcze kawalątek miasta przez pomyłkę i w deszczu, bo mi się ubrdało, że muszę na wiadukt, by z wiaduktu na inny peron. A wystarczyło z drugiej strony wejść po schodkach.
Na dworcu pięknym pani w kasie powiedziała, że za pół godziny mam dobry ciapociąg, tyle, że nie (jak planowałem) do Uć-Jędrusiowa, a do Uć-Widzewnicy - więc będzie potrzebna dopłata (już w pociągu). Pociąg - nasz ucki, marszałkowki! - przyjechał kwadrans spóźniony, ale w środku cieplutko, suchutko, ani Pana Bolka, ani kaktusa, tylko tv z propagandą regionu. W dodatku prawie nadrobił spóźnienie, więc ostatecznie u M. byłem 1,5 h później, niż miałem być, ale też i 1,5 h wcześniej, niż to groziło w wersji pesymistycznej. Oczywiście jeszcze mnie zlało na koniec, bo dzień bez zmokniętego rowerzysty to dzień dla świata stracony!
Wiatry cały dzień sprzyjały - stąd wysoka średnia - i to bez zbytniego żyłowania. Pierwsze 40 km to wiatr boczny i tylno-boczny, słaby do umiarkowanego. Pozostała część trasy to niemal idealnie tylny wiatr - umiarkowany, momentami dość silny. Krótkie, kilkusetmetrowe odcinki pod wiatr dawały do zrozumienia, na ile umiarkowany - a na ile silny ;)
Sakwy dość ciężkie, w miarę pozbywania się giftów i innych zniczy - coraz lżejsze.
A tu jest relacja kol. Meteora: http://meteor2017.bikestats.pl/1030329,Z-huannem-do-Blonia.html
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 8. Szybka Wawa
- DST 102.80km
- Teren 12.90km
- Czas 04:55
- VAVG 20.91km/h
- Temperatura 30.0°C
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Jambór z zaginioną M.!
Niedziela, 8 września 2013 · dodano: 08.09.2013 | Komentarze 7
Od M. wraz z M. do Jamboru, gdzie przesiadywali R. i zaprosili na rybki smażone do pobliskiego młyna.Z początku via Rude Opłotki, Gadki Stare i Nowe. W Pabianickich Opłotkach, na prostej z jednym wylotem podporządkowanej zaginęła M. A było to tak: wyjechawszy z lasu na prostą, jak zwykle pojechałem nieco szybciej - i jak zwykle na najbliższym skrzyżowaniu skręciłem i się zatrzymałem, by poczekać. Czekam i czekam i czekam i czekam, grzebię coś sakwie i znów czekam - a owa prosta miała może z kilometr do skrzyżowania - a M. ani widu, ani słychu! Coraz bardziej zmartwiony, po paru minutach ruszam więc prostą do wylotu z lasu, gdzieśmy się ostatnio widzieli. Po drodze zero M.! No przecież nie mogła nigdzie skręcić, bo nie było gdzie! UFO porwało, albo wpadła w krzak jeżyny (oby bezkolcowej!)? Czekam chwilę i wracam na skrzyżowanie - a tu M.! Ale JAKTO?! Teleportowała? Otóż nie: gdy grzebałem w sakwie, jakoś mnie niepostrzeżenie minęła, potem się zatrzymała - ogląda się - a mnie nie ma! :D No, ale znaleźliśmy się - po 20 minutach. I małego kotka, który się w międzyczasie przypałętał, aleśmy mu kotka pogonili, bo skrzyżowanie ruchliwe, dla dobra jego.
Z Opłotków Pabianickich via Rydzyny, Pawlikowice i Różę - tam tradycyjny już odpoczynek na Najwygodniejszej Kapliczce Świata. Następnie fatalnym piaszczystym skrótem na Ldzań (dotąd moja średnia wynosiła ok. 24,5 km/h!) i dalej już przeważnie asfaltami do Jamboru, ale z małą pętelką na Grzeszyn i Zabłoty, aby nie jechać (na prośbę M.) główną trasą.
Po porybstwie i byczeniu ponad 2 h na działce z R. - powrót zupełnie inny, bo przez rybowy młyn polnymi dróżkami, następnie Drzewocinciny, potem Dłutów (kilka fragmentów totalnie zdewastowanego asfaltu - strach o całość kół jak najbardziej uzasadniony), Wolę Kozubową i Dylew do Tuszyna. A stąd już klasycznie via Modlica - klasycznie, gdyby nie budowana eS8, co sprawiło, że musieliśmy nadrobić blisko 2 km objazdu szutrowymi drogami budowlano-serwisowymi, ale za to wyprowadziło nas to wszystko do stacji uzdatniania wody w Kalinku ("Kalinko, Kalinko, Kalinko - moje!").
A potem to już całkiem zwyczajnie, tyle, że via Sklep Pod Psem - i odtąd już sakwy ciężkie, bo wcześniej lajtowe.
Wiatr cały dzień dość silny z SE, momentami nawet do S - w pierwszej części wycieczki przeważnie pomagał, na powrocie bardzo przeszkadzał do Tuszyna, potem stał się (kapryśnym co prawda, bo słabnącym przed wieczorem) sojusznikiem.
Kategoria 3. Setuchna to już cóś!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 110.80km
- Teren 2.30km
- Czas 05:47
- VAVG 19.16km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
MałoPolska - dz.7: na płask
Sobota, 31 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 0
Od rana nam świeciło, więc zebraliśmy się czem-prędzej, by opuścić ten cały Tarnów - celem były na początek tarnowskie Mościce. Znów jakimiś wrednymi ciągami - potem było trochę rowerowej asfaltówki wzdłuż północnej obwodnicy. W Mościcach zerknęliśmy na przedwojenne budownictwo, zjedliśmy w Parku Kwiatkowskiego koło knajpy "Rotunda" śniadanie ze sklepu - i już byliśmy za Tarnowem. Po przejechaniu mostu na Dunajcu (żegnaj nam!) przez Wierzchosławice - tu muzeum takiego Pana Z Wąsami, za którym skierowano onegdaj list gończy - ale nie był to Wałęsa, tylko Witos. Znudzona pani muzealna opowiedziała nam co i jak - ale ekspozycja ciekawa, pełna archiwalnych zdjęć sprzed wojny.Stąd ruszyliśmy przez lasy na zachód - trochę asfaltowo, trochę bez - przez Borzęcin, gdzie jakiś villageciclechic próbował mi wjechać pod rozpędzone koło do Szczurowej. Wszędzie przydrożne kapliczki, co drugi dom momentami. Bardzo pobożna okolica. Szczurowa okazała się w remoncie po powodzi lokalnej - wszystko - chodniki, jezdnia, dworek etc. rozbabrane - może to była Szczurowa Wodna?... Ale za to był ślub z wystrzałami (niech żyje straszenie kundli wiejskich!). Zaczęło się granatowić chmurnie, więc przez kolejne wsie pędzikiem - do Uścia Solnego. Tu miało być trochę starej drewnianej zabudowy - i rzeczywiście było. Trochę.
Następnie most na Rabie - i na południe - na Bochnię - uciekając przed burzą. Dotąd było silnie pod wiatr i ciężko, choć plaskato - teraz stało się boczniej, choć równie plaskato.
Zaliczywszy obrzeża gminy Bochnia, o ciekawym, przypominającym bodaj Czechosłowację po Monachijskim Traktacje kształcje - skręciliśmy w Niepołomicką Puszczę. Drogę zagrodził leśniczego szlaban, ale była to piękna, równa asfaltówka prowadząca w głąb puszczy. Spodziewałem się raczej odludzia, a tu chmary rowerzystów, rolkarzy, pieszych - jakoś jednak bezkolizyjnie i reasumując bardzo przyjemnie się ową jechało. Drzewa wokół też na pierwszy już rzut oka puszczańskie - stare i pokrętne.
Po przejechaniu tak paru kilometrów nastał rozstaj - i po krótkich deliberacjach z miejscową rodzinką rowerową skręciliśmy na północ, a następnie znów na zachód - i wjechaliśmy na tzw. Drogę Królewską, którą dojechaliśmy do królewskich Niepołomic. Po drodze był jeszcze uschnięty dąb zasadzony na cześć innego suchego dębu, pod którym polował bodaj August Sas - ciekawe, czy także cierpiący na suchoty? Co prawda ksywę miał Mocny, ale może tylko w dębie? Tfy, gębie?...
Niepołomice okazały się bardzo ładnym i bardzo zatłoczonym przez turystów miasteczkiem - w centrum naszą uwagę zwróciły bardzo sensowne, wąziutkie (bo jednokierunkowe) pasy na jezdni tylko dla rowerów - asfalt jak marzenie! Po obejrzeniu kościoła Iluś Tam Męczenników (na ścianie była półeczka z pleksi, a za tym pleksi jakieś kości, czaszki i piszczele ku obejrzeniu - aż cud prawdziwy, że żaden miejski burek się dotąd nie pożywił) objechaliśmy słynny zamek, zwany drugim Wawlem. Gdy dojechaliśmy do bramy i nim zdążyliśmy zsiąść z rowerów, drogę zastąpił nam wybitnie chamski pan portier, który zagradzając nam wejście wyciągnął łapę ku tablicy, gdzie był przekreślony pies, lód i rower i zapytał: "co, nie widzą?". "Ależ widzą, tylko jeszcze nie zdążyli, więc stawiamy rowery tu i już". Na to pan "Gdzie tu?! Po drugiej stronie jest stojak na rowery! Tu to ja mam dziś trzy wesela!". Faktycznie - dziedziniec zatłoczony, no tośmy postawili tam, gdzie kazał i najpierw ja wlazłem pooglądać i pocykać komórką foty, a potem M. Jak robiłem ostatnią fotę (w bramie na wejściu) to się na mnie rozdarł, żebym "nie blokował wejścia gościom!". Na to mu powiedziałem, że ja też tu jestem gość ;) Po czym na odchodnym, z udanym zainteresowaniem spytałem niby: "to mówisz pan, że masz tu dziś trzy wesela?" Po odpowiedzi typu "E he" pan usłyszał następnie, że niech się w takim razie bardziej weseli, bo jakby miał cztery, to mógłby mieć przy okazji jeden pogrzeb. Nie wiemy czy zrozumiał, ale specjalnie nas to nie zainteresowało, a pan ów tuż po tym jak opuściliśmy obiekt zamknął go na cztery spusty! :D
Po owych deliberacjach ruszyliśmy ku Wisłu i (majaczącemu z oddali) przemysłu Nowej Huty - ale południowym brzegiem. I tak sobie jechaliśmy aż do granic Krakowa (zaliczając przy okazji kolejną gminę - Wieliczka) wzdłuż wiślanych wałów. Po drodze był pożar chynchów, potem zrobił się Kraków i coraz bardziej miastowo oraz kościół, który nie udawał kury, tylko wręcz dinozaura. Może zresztą podwawelskiego.
W końcu wjechaliśmy na trasę imienia Botewa (Bułgar taki, sprawdzałem w podstawówce, to wiem!) i bardzo przyzwoitą asfaltową dedeerówą dociągnęliśmy już w centrum do wiślanego mostu - i dalej rowerowymi bulwarami (mijając już w zmierzchu Wawla) do Alei Trzech Wieszczów. I tu na koniec jeszcze były kombinacje w stylu niewiadomym, bo chodnik krzywy, wąski i pełen ludzi i parkujących aut, następnie pas tylko dla busów i taksówek, a potem dwa, czy trzy pasy cholernego i bardzo szybkiego ruchu. W końcu zazwyczaj jechaliśmy zabronionymi buspasami, potem jakimiś bocznymi robiąc kółko niepotrzebne całkiem i dotarliśmy do noclegowni "Nawojka" już po ciemku w momencie, gdy zaczęło kropić. A tu pełna kultura - pozwolili naszym rowerom nocować u nas w pokoju, w dodatku ubolewając, że nie mają dla nich dodatkowych posłań :D Niech żyje Kraków!
No, a potem to i jeszcze włóczyliśmy się po pobliskim Starym Mieście chyba do północy, natrafiając na Festiwal Świateł - i to w mżawie. Ale to już całkiem inna, bo piesza historia z żarciem gruzińskim w tle ;)
- DST 105.10km
- Teren 6.50km
- Czas 05:37
- VAVG 18.71km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
MałoPolska - dz.4: najtrudniej
Środa, 28 sierpnia 2013 · dodano: 01.09.2013 | Komentarze 0
Wstaliśmy skoro mglisty świt, a tu opadły nam mgły i wyjszło słoneczko. Nareszcie! Zwinęliśmy graty i (już grzecznie asfaltem oraz jakimiś kostkami rowerowymi) pognaliśmy na Łysą nad Dunajcem granicę. Tam pierwsze studenckie czekolady (ach mniam!) i w drogę - tym razem słowackim brzegiem Dunajca do Czerw.Klasztoru. Po drodze, podobnie zresztą jak przez większą część tego długiego dnia mijali nas słowaccy kierowcy - i omal po czwartym, czy piątym nie poryczałem się ze szczęścia i wzruszenia, gdy stało się pewne, że metr-półtora odstępu od roweru w trakcie wyprzedzania rowerów to norma, a nie jakaś szóstka w totolotku... W Czerw.Klasztorze wysiadła matryca w aparacie, więc druga część wyprawy polegała na robieniu fotek komórką. Mijając w Haligowcach najładniejsze fragmenty Pienin Słowackich powoli wtoczyliśmy się na przełęcz, a potem podobnie, tylko szybciej stoczyliśmy się w dół. Już z przełęczy (Kofola, Studencka;) widać było pięknie majaczący w oddali Lubowniański Hrad - nasz kolejny cel tego dnia. Najpierw jednak dojechaliśmy do szosy głównej, tąże do miasta i przy Lidlu (za mostem na Popradzie) wbiliśmy się pod górkę w stare miasto. Ładne, ale zaromowane bardzo - wszystkie ławeczki zajęte i nie było gdzie odsapnąć, a ciekawskie spojrzenia na nasze sakwy to nie jest to, co by mogło w perspektywie perspektywicznem się okazać.Pobłądziwszy nieco uliczkami wyjechaliśmy nad Popradem na kładkę - no to na drugą, hradową stronę - a tu Roma normalnie: wśród domków z ogródkami - sklecone ze wszystkiego szopy, ściek w ulicy i gromady miejscowej ludności... szybko (na tyle, na ile się dało) zwialiśmy pod ostrą górkę z owego getta - niestety mapa skłamała - i droga, miast prowadzić do hradu - prowadziła w góry :( Cofnęliśmy się do skraju owego armagedonu - i polną w górę! Tu nie dało rady wjechać, trzeba było wciągnąć rowery pieszo - w krzakach wyprzedziło nas pieszkom trzech śniadych dżentelmenów z tajemniczym błyskiem w oku i zębami kilkoma. Na szczęście wkrótce znaleźliśmy jakieś bardziej wypłaszczone podjazdy i do hradu dotarliśmy jak Bozia przykazała - czyli niezbyt ruchliwym, za to gładkim asfaltem. W hradzie pokaz sokolnictwa przykuł naszą uwagę na kilka chwil: był np. orzeł stepowy, którego rozpiętości skrzydeł, nawet okiem sokolim nie zmierzysz - co najwyżej miarką, a było to 2 metry. Oraz ospały puchacz. Potem na krzywy ryj załapaliśmy się na oprowadzanie po słowacku i tak to zleciało ze 2 h - a tymczasem zaczęło się chmurzyć, a tu jeszcze 60 km po górach - więc w drogę! Za Lubownią zaczął się na drodze na Mniszek miejscami stromy podjazd - ale najgorszy był wiatr, który przybrał na sile i był prosto w przednie światełko :/ W końcu osiągnęliśmy przełęcz i zaczął się zawijaśny zjazd - odbiliśmy stromo w dół z głównej szosy do najbliższej wsi, bo miała być tam cerkiewka - i była, ale nie chciało nam się z powrotem targać pod górę szosą do głównej, więc sprytnie wytaszczyliśmy pojazdy jakimiś schódkami-skrótkami.
Głód doskwierać począł z każdą chwilą coraz większy - na szczęście przed Mniszkiem była opodal drogi knajpka "U Dietricha" - a tu (oprócz jedzenia) cała menażeria - króliki, papużki, świnki, kanarki i pies rasy brodatej Dasza. Więc w sumie część do zjedzenia też ;)
Po wyprażonych serach (ja aż 3 rodzaje!) pędzikiem do Mniszka, tam kolejne graniczne zakupy czekoladowe, M. spoczęła pod potravinami - a ja skoczyłem przez granicę zaliczyć gminę Piwniczna Zdrój - i ruszyliśmy niby na Polskę, ale słowackim brzegiem Popradu, by oszczędzić sobie polskiej ruchliwej szosy i polskich kierowców, przy których można się popłakać, ale bynajmniej nie ze wzruszenia.
Poprzez Kacze ledwo asfaltowa dróżka biegła sobie wzdłuż Popradu, miejscami pozarywana i zaszutrzona - a tu nagle bęc! - się asfalt skończył. Mieliśmy już mało czasu do ciemnicy, a tu kamienista, polna droga... Nic to, jakoś się przedarliśmy, za parę kilometrów asfalt znów się pojawił. Droga była generalnie płaska, za wyjątkiem odcinka vis-a-vis Żegiestowa, gdzie za źródełkiem z przepyszna mineralką - Sulinką - raptem zrobił się podjazd - a potem zjazd. Za ostatnią wsią przed granicą - czyli Legnawą - bezpowrotnie skończyły się wszelkie słowackie asfalty, ale od spotkanych pieszych turystów z Polski dowiedzieliśmy się, że spokojnie dojedziemy polnymi drogami do granicy - i położonej za nią Muszyną oraz mostu na Popradzie.
Jeszcze przed granicą okazało się, że trzeba kawałek rowery wciągnąć pod górkę - i tak, trochę rowerowo, a trochę pieszorowerowo przekroczyliśmy słupek graniczny i za chwilę byliśmy (via jeden traktor z przyczepką rozkraczony na środku) w Muszynie.
A stąd już po ciemku całkiem do Krynicy najprostszą, czyli przez Powroźnik, gdzie M. złamała nóżkę - ale od swego roweru - i była to jedyna w ogóle awaria naszych bicykli na wyprawie.
W Krynicy zaś bezstresowo, bo mieliśmy zaklepany nocleg u kol. Kaloryny z pracy i jej mamy, które tu właśnie spędzały wakacje, więc jeszcze był miły wieczór przy czekoladzie z opowieściami dotychczasowymi.