Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 89150.50 kilometrów - w tym 3444.84 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 23.00 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

3. Setuchna to już cóś!

Dystans całkowity:12548.32 km (w terenie 554.72 km; 4.42%)
Czas w ruchu:536:00
Średnia prędkość:23.41 km/h
Maksymalna prędkość:62.50 km/h
Suma podjazdów:20485 m
Maks. tętno maksymalne:179 (100 %)
Maks. tętno średnie:153 (84 %)
Suma kalorii:184784 kcal
Liczba aktywności:104
Średnio na aktywność:120.66 km i 5h 09m
Więcej statystyk
  • DST 123.55km
  • Teren 5.23km
  • Czas 05:02
  • VAVG 24.55km/h
  • VMAX 49.18km/h
  • Kalorie 5268kcal
  • Podjazdy 651m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Gminobranie północnojurajskie

Sobota, 26 sierpnia 2017 · dodano: 26.08.2017 | Komentarze 4

Wycieczka po jurajskich opłotkach była w planach już od wiosny, ale inne pilniejsze sprawy powodowały, że musiała chwilę zaczekać. W końcu jednak nie mogłem już patrzeć na nieestetyczny klin niezaliczonych gmin (że tak zrymuję) pomiędzy Częstochową (Przyrów, Dąbrowa Zielona, Żytno, Gidle), a Radomskiem, że o dwóch skandalicznych dziurach (Rędziny i Poraj) powstałych przed ładnych kilku laty nie wspomnę.
Okazja pogodowo-czasowa nadarzyła się więc wreszcie - i po odespaniu tygodnia ruszyłem ciapągiem o 11:00 - celem była stacja Rudniki koło Częstochowy. Nim dojechałem, nasłuchałem się wrzasków jakiegoś wyjątkowo rozwydrzonego bachora - lat 2, a może 5? Nie wiem, nie znam się :D W każdym razie non-stop glińdził coś wrzaskliwie a bełkotliwie przy tem, na zmianę z przyśpiewkami w Języku Bachorskim. A tymczasem chmurzyło się coraz bardziej - zapowiadali wcześniej burze w tych okolicach, więc spoglądałem z niepokojem za okno pojezda. Na szczęście jak wysiadłem po prawie 2,5h jazdy, to znów było ładnie.
Rudniki są bardzo malownicze - miejscami, jak nie widać z jednej strony kombinatu chemicznego, a z drugiej cementowni - czyli jednak nie są ;p
Pomknąłem więc do Mstowa - tu na rynku wielki pomnik czerwonego jabłuszka (ale nikt go nie skroił na krzyż np. do pobliskiej Częstochowy) - za owym Big Apple zaczęły się już poważniejsze podjazdy (i zjazdy;) jurajskie. W Kusiętach (jaka ładna nazwa!) pobiłem tegoroczny rekord prędkości zbliżając się do 50 km/h - byłoby więcej, ale nie znałem nawierzchni na końcu zjazdu, więc się bardziej nie rozpędzałem - i dobrze zrobiłem, bo się nagle dotąd gładkie oczywiście skostropaciło.
Musnąłem południowo-wschodnie skraje Częstochowy lasami, przebiłem się do leśniczówki Kręciwilk - i tu pokrętną gruntówką pełną kałuż dociągnąłem do konurbacji Poczesnej. Tu z kolei natrafiłem na chyba stuletnią drogę ułożoną z cegły "na jodełkę" - oczywiście z rozstępami i wygniecionymi na łączeniach podłużnymi koleinami. Szosówką bym się zabił, a tak tylko pokląłem, bo miałem czasu na styk, a tu średnia spadać poczęła. Dojechałem tym czymś do Gierkówki, łącząc w ten sposób trasę sprzed paru lat, kiedy po nocy wracałem rzeczoną Gierkówką, bo poplątałem w Warszawie pociągi... stare dzieje, dłuższa historia ;)
Cofnąłem się kawałeczek, odbiłem na Poraj (hurra, znów asfalt!). W Poraju chamski kierowca mnie strąbił, gdy przystanąłem na poboczu przed strategicznym skrzyżowaniem, by sprawdzić co dalej - okazało się, że on musiał też tam, a nie gdzie indziej zaparkować! :D Za to jak już wygramolił się z blachosmroda i ruszył, by przejść (w miejscu niedozwolonym) przez jezdnię - ja też ruszyłem z owego pobocza, więc musiał sobie poczekać z tym przechodzeniem - zwłaszcza, że z tyłu jechał już właśnie cały korek! :D
Za Porajem obejrzałem sobie zalew - ładny, ale trochę zaśmiecony; na plaży sporo ludzi. Potem zrezygnowałem z jazdy po tym wynalazku (polecam prześledzić całość!) : https://www.google.pl/maps/@50.6646114,19.2250814,... na rzecz normalnej szosy na Myszków.
W Masłońskim odbiłem w lewo na Przybynów - i zaczęły się schody (czyli podjazd pod jurajską questę). Po drodze mijało mnie sporo zabytkowych pojazdów - okazało się, że jest rajd automobili - to pewnie toto: https://www.pzm.pl/kalendarz/sob-26082017-0000/pojazdy-zabytkowe/czestochowski-rajd-pojazdow-zabytkowych -  tak, czy siak tym razem szturmował lewą stroną we mnie motocykl - poboczem. Anglia - Anglia wszędzie!
Po obejrzeniu na szybko Przybynowa wjechałem w straszliwą kamienisto-piaszczysto-błotnistą dróżkę, na której wszelkie średnie spadają max do 12 km/h - niezależnie od tego, czy jest pod górkę, czy z górki. I tak prawie 2 km. Jakoś się z matni wydostałem, skręciłem na główną szosę na Złoty Potok - wspaniałe zjazdy, po drodze 5 sekund postoju w Ostrężniku - ruinę zamku już kiedyś zwiedzałem ,więc zadowoliłem się mineralką z sakwy ;)
A przed Złotym Potokiem nawierzchniowy dramat kolejny - remont jedynej szosy! Ponad kilometr błota, kamieni i kolein... Przez to wszystko złapałem już potężny niedoczas, więc zamiast zwiedzać liczne tutejsze atrakcje - w długą, by zdążyć na pekap wieczorny z Radomska (taki był pierwotny plan)! Więc ostatnie 50 km to już właściwie tylko rypanie na czas - na szczęście drogi w miarę dobre, ruch niewielki - po drodze kilka postojów na przysłowiowe sekund pięć - w Dąbrowie Zielonej zakup picia, kolejne nowe gminy (w tym Żytno - do którego musiałem dla pewności wjechać na chwilę w las - bo granica zarówno lasu, jak i gminy biegnie tu po szosie, którą generalnie jechałem;) - na koniec czasówka przez Radomsko (w międzyczasie mocno się pochmurzyło) - na stację wpadłem dokładnie kwadrans przed pociągiem - tyle, jak się okazało na koniec, miałem zapasu na blisko sześciogodzinnej trasie... Grunt, że się udało.
A pociąg przyjechał bardzo archiwalny - z tych najlepszych bezprzedziałowców do przewożenia rowerów, więc wraz z chyba pięcioma innymi rowerami bezproblemowo wszyscy się pomieścili :) I komu to przeszkadzało?...
W bagażowym oprócz mnie jechały pielgrzymkowo-częstochowskie panie rowerzystki w wieku mocno średnim, pan trochę podpity i jeszcze jakiś inny dziwny pan. Panie były radosne jak szczypiorek na wiosnę - jedna z nich miała żółty rower, który koniecznie podpity pan chciał od niej kupić od ręki - najpierw dawał 999 zł, potem już 1000 i jeden grosz - nim dojechały do Piotrkowa, gdzie wysiadały, cena roweru wzrosła do 1200. Ale jakoś nie pohandlowali. Dziwny pan spał, pan podpity, gdy pielgrzymki wysiedli zaczął dyskusję polityczną (straszne psy na PiS-ie wieszał!;) - w końcu wysiadł w Chrustach. Pan dziwny nadal spał, gdy z głośnym łubudu rower mu się wywalił. Ale go to nie obudziło... po chwili się ocknął, pozbierał graty, co to mu się z bagażnika wywaliły i... zaczął podśpiewywać. I znów usnął.
Obudziłem go na Kaliskim (tu pociąg kończył pełz) - było już grubo po 21:00 - i tak po nocy jeszcze szybciutko pocisnąłem ostatnie 8 km do domu.
Wiatr cały dzień był słabiutki - gwizdał najpierw z NE, potem obrócił się na E - a na koniec SE - co trochę pomogło w wyścigu do pociągu.
I wszystko byłoby pięknie oraz cacy, gdybym się w pociągu nie dowiedział, że Grzegorz Miecugow zmarł ://
Trasa (bez porannego dojazdu z domu na Fabryczną i wieczornego z Kaliskiej do domu):

https://mysports.tomtom.com/service/webapi/v2/acti...

Zaliczone sześć nowych gmin: (województwo śląskie: Rędziny, Poraj, Przyrów i Dąbrowa Zielona, województwo łódzkie: Żytno i Gidle).
Napęd: litr Mountain Dew, 2 litry mineralnej, baton i 2 banany. Na nic innego nie było czasu :(



  • DST 100.07km
  • Teren 8.54km
  • Czas 04:16
  • VAVG 23.45km/h
  • VMAX 39.80km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Kalorie 4255kcal
  • Podjazdy 641m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Podpiotrkówkówka-Służbówka-Stówka-Urodzinówka

Czwartek, 17 sierpnia 2017 · dodano: 17.08.2017 | Komentarze 8

(Opisanie po uzupełnieniu 4255 kalorii, czyli po obiedzie, a zatem nieprędko, choć może jeszcze dziś!;)

EDIT - czyli obiecany opis:

Dzisiejszy dzień, jak nie co dzień, to nie biuro, tylko służbowa wycieczka do Powiatu Piotrkowskiego - jak i samego miasta. Tym razem bez kamery i Dyrektora Marka ;) Celem było zrobienie kilkuset fotek w 7 godzin i poinformowanie zarządców wybranych atrakcji turystycznych o tym, że znajdą się w bezpłatnym paszporcie turystycznym przygotowywanym przeze mnie na regionalne obchody Światowego Dnia Turystyki wraz z pamiątkowymi, także bezpłatnymi pieczątkami, które otrzymają na wieczne stemplowanie. Pięknie, prawda? :)

Wypad rozpoczął się od dojechania na Fabryczną Uć - tu wsiadłem w pociąg, by wysiąść następnie w Moszczenicy. W temacie pociągu było (jak to zwykle przy PKP) sporo emocji, bo już na dworcu pani mi sprzedała bilet do samego Piotrkowa ("bo jest taniej" - mimo, że dalej niż do Moszczenicy!) oraz nie sprzedała na rower, bo taki można tym razem było kupić tylko od pani konduktor w rzeczonym składzie. Podczas jazdy poszedłem w poszukiwaniu kibla wagon dalej - a jak wracałem 5 minut przed wysiadaniem - między wagonami drzwi się zacięły. Ja w jednym, a rower - w drugim ;) Jakoś na siłę się przedarłem, wysiadłem - i pojechałem na objazd powiatu z przyległościami.
W planach miałem kilkanaście postojów fotograficznych - pierwszy wypadł w siedzibie Zarządu Nadpilicznych Parków Krajobrazowych. Akurat mieli remont i łapanie szerszeni, więc nie zabawiłem zbyt długo,choć bawiłem za to dość intensywnie.
Skrajami Piotrkowa dojechałem wzdłuż Gierkówki do Polichna - tu punkt nr 2 dzisiejszego programu, czyli Muzeum Czynu Partyzanckiego - współczesna przeróbka dawnego muzeum Gwardii Ludowej czy czegoś w ten deseń. Przeróbka polega na tym, że na dachu jest ogromny napis "BAR", a na dole malutkie muzeum. Panie Kapciowe przyjęły mnie dość podejrzliwie - musiałem chyba z 10 minut tłumaczyć, co, po co, dlaczego oraz zwłaszcza, że nie dokładają do tego jęteresu nawet złamanego bagnetu... tfu, reichsmarki - jak jeszcze napisałem na kartce tzw. godność swą oraz instytucję, w imieniu której zburzyłem im plan dnia polegający na odwiedzinach nikogo - wreszcie zostałem dopuszczony na salony, czyli wnętrza.
Kolejny przystanek - oczywiście w Kole, do którego dojechałem kostropatą szutrówką - na skraju lasu jest ośrodek ratujący zwierzęta z lasu i pola chyba też. Miejsce malownicze, w wybiegu dzik, łania et cetery. Tu pan z kolei oprowadzał grupę niepełnosprawną i specjalnie nie miał czasu pogadać, ale "tak tak już o wszystkim wiem". Się okaże w praniu (czyli podczas Światowego Dnia Turystyki we wrześniu).
Stąd skrajnie kostropatą kamyczkówką 5 km w stronę Wolborza - jak się wreszcie zaczął asfalt, to właśnie go łatali - efekt: przyklejone do opon i chrzęszczące następnych parę km kamyczki pomieszane ze smołą...
W Wolborzu szybkie fotki pałacu (już nie wchodziłem do środka, skoro wszyscy wszystko wiedzą, albo myślą, że planujemy na nich zamach - a ja miałem już w tym momencie przez to wszystko spory niedoczas!), a kawałeczek dalej - równie szybkie zwiedzanie Muzeum Pożarnictwa. Tu pan był miły, więc w żołnierskich słowach napomknąłem co i jak - efekt był taki, że zawołał panią dyrektor - i musiałem swą ględźbę powtarzać po raz kolejny. Niedoczas zaś w tzw. międzyczasie sukcesywnie wzrastał i rozkwitał.
Stąd szybki myk do Stada Ogierów (nie mylić z Ogrami!) w Bogusławicach - tu jedynie kolejne fotki - i odtąd już się aż do końca nie wdawałem w kontakty interpersonalne, bo niniejszą relację nadal bym pisał gdzieś spod jakiegoś dzika w Nadpilicznych Lasach - wziąłem się w garść i poleciałem szybciorem do Bronisławowa nad Zalew Sulejowski - tu miał być Klub Żeglarski Latający Holender, ale zapewne dokądś poleciał, bo nawet bosmanat przystani był zamknięty. Co za ulga! ;)
Okolice Bronisławowa wyróżniały się dziś wyjątkowo straszliwymi nawierzchniami - piaski, asfalty szorstkie jak przyjaźń Prezydenta z Panem Antonim - oraz przeraźliwa płytówa z rozstępami jak po sześcioraczkach - a na wierzchu jeszcze zamontowani śpiący policjanci... Poczułem się chwilę, jakby mnie i rower dopadł Parkinson.
Kolejnym celem tej ekstremalnej wyrypy stała się tama w Smardzewicach - potem objechałem (goniąc uciekające minuty i sekundy oraz jednego sakwiarza) Zalew od wschodu - i skierowałem się już ciut umordowany do Sulejowa. W międzyczasie wyszło słonko (ranek był pochmurny, więc do fotografii do niczego, ale za to do jazdy w sam raz - teraz zrobiło się dokładnie na odwyrtkie). Sakwiarza przegoniłem pod sklepem, jak się zatrzymał, ja po kilku kilometrach zatrzymałem się pod kolejnym - i wtedy on mnie przegonił. A ja zjadłem jedyny oprócz batona z trójkąta (pod ramą;) posiłek po drodze - czyli 2 banany. Skończyła mi się także woda, więc zakupiłem litr coli - i na takim napędzie kontynuowałem przejażdżkę aż do końca.
Po półgodzinnym obfoceniu opactwa sulejowskiego - najmniej fajna część drogi, czyli trasa Sulejów-Piotrków. Po jednym pasie ruchu szerokości tira, a cały tranzyt na Kielce, Radom, Lublin, Rzeszów leci właśnie tędy. I tu by się przydała, tak, tak - piękna, asfaltowa dedeerówa. A jest rozmemłana piaszczysta droga w miejscu na ową. Oczywiście poleciałem jezdnią - albo mnie tiry zrzucały na kamyczkowe pobocze (z naprzeciwka był niekończący się korek, więc nie miały wyjścia), albo omijały 10 cm od roweru. Bosko. Że o mniejszym drobiazgu automobilnym nawet nie wspomnę.
W końcu po kilku km dociągnąłem do mostu na Luciąży - i już mogłem odbić w lokalne równoległe asfalty w lewo. Na początek była wieś Kałek, a potem Witów - ostatni przed Piotrkowem punkt programu, czyli kościół barokowy z zakazem wszystkiego. Ale oczywiście zakazałem w duchu nieświętym zakazywać - i zdjęcia zrobiłem. Ciekawe, czy jak zrobimy pieczątkę, to będzie na niej zakaz stemplowania? ;)
W Piotrkowie klucząc tam i siam w końcu dotarłem na Starówkę - tu już zatrzymałem Endomondo, zdjąłem licznik - i oblazłem w godzinę wszystkie uliczki - łącznie około 10 miejsc do zaliczenia. A na koniec doczłapałem na dworzec, wsiadłem w ciapąg, wysiadłem tam, gdzie rano wsiadłem - i dojechałem piłując jeszcze na koniec średnią o zmroku do domu.
A średnia - bardzo średnia, bo tyle zatrzymywań na zdjęcia oraz kiepskich asfaltów i szutrów z piekła rodem, że i tak cud, że wyszła taka, a nie gorsza. Ponadto zdjęcia robione były na wszelki wypadek podwójnie - aparatem i dodatkowo komórką, więc zabrało to 2x tyle czasu, co by zajęło normalnie.
Wiatr wiał dziś z N, więc jak to przy (niemal pełnej) pętelce - trochę pomógł, a trochę nie. Na szczęście był dość słaby.
A czemu Urodzinówka? A bo w tym roku przypadają osiemsetne urodziny Piotrkowa. Stąd te całe przygotowania do imprezy właśnie tam, a nie gdzie indziej. Z tej okazji miałem dziś na sobie koszulkę z 592 urodzinami miasta Uć sprzed dwóch lat. Ciekawe, że nie zarobiłem w papę w jakimś ciemnym piotrkowskim zaułku za coś takiego ;)
A trzecie dzisiejsze okazje urodzinowe to moje, ale przy tych matuzalemach to jestem sobie doprawdy młodym Huannem ;D
Acha - obiad zjedzony, do obiadu było wino z naklejką z... rowerem.
Ale ja już na dziś mam dosyć roweru!!

Aaa, trasa! W dwóch częściach, bo mi się przypadkiem zastopowało w Kole:

https://mysports.tomtom.com/service/webapi/v2/acti...

i

https://mysports.tomtom.com/service/webapi/v2/acti...





  • DST 100.39km
  • Teren 0.80km
  • Czas 04:06
  • VAVG 24.49km/h
  • VMAX 37.87km/h
  • Kalorie 4312kcal
  • Podjazdy 573m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Trzebnica i okolica - dz. 2, ostatni

Niedziela, 6 sierpnia 2017 · dodano: 06.08.2017 | Komentarze 6

Ranek wstał pogodny, a mi Pies Urwis mordę lizał (na balkonie;), więc zebrałem się żwawo – ale dalszy wyjazd (już samemu, bo nie w tę stronę, co Amici De Bici;) opóźnił się znacznie, ponieważ najpierw była ogromna micha jajecznicy a’la kol.aard (czyli pół na pół z pomidorami, cebulą i kiełbasą), dwie kawy - a po godzinie 10.00 zawitała jeszcze siostra Adasia – Agata - z mężem, aby się z nami przywitać, a że nie widzieliśmy się 9 lat, więc nie darowałbym sobie okazji spotkania :). Zjedliśmy pyszny deser przygotowany przez żonę Adasia – Anię (kasza jaglana z mleczkiem kokosowym posypana takimiż wiórkami, jagodami i truskawkami!), pogadaliśmy – i się zrobiła godzina 11.30. W pierwotnych planach miałem do zrobienia ok. 115 km – najpierw znaną mi trasą na Żmigród, a potem +/- wzdłuż Baryczy aż do Ostrowa Wielkopolskiego, skąd miałem już w piątek zakupiony bilet na ciapąg na Uć o 17.00. A że chciałem jeszcze coś po drodze zobaczyć, a nie tylko gnać jak np. do Wawy, więc uradzilim z Adasiem i ostatecznie podrzucił mnie z Merysią autem do znanego mi już z 2004 r. Żmigrodu. Wcześniej smętne pożegnanie z Amiciami De Biciami – kiedyż my się znów zobaczymy? :(
W Żmigrodu chwila na pomachanie Adasiowi i Agacie – i w drogę: ponad 90 km i 5h na wszystko, więc trochę na styk!
Za Żmigrodem szybko odbiłem na Milicz – droga całkiem boczna, ruch niewielki, kilka km pociągnąłem za ciągnikiem – jechał równiutko 26 km/h, więc nawet bez mego wielkiego wysiłku. Wiatr wiał z NW, dość silny – więc początkowo tylno-boczny. I tak pomiędzy wielkimi stawami, głównie przez lasy, krainę rozlewisk i kanałków oraz nietkniętych szyszką alei dębowych po ponad 30 km i niecałych 2h dojechałem do Milicza. Tu pierwszy większy postój pod pałacem w zabytkowym parku – bardzo ładne miejsce, w krzakach ponadto ruina zamku z jakąś mroczną historią, ale zacząłem się już poważnie spieszyć, bo chciałem jeszcze pozaliczać nowe gminy leżące niekoniecznie na najkrótszej trasie do Ostrowa. Tak więc z Milicza odbiłem na krajówkę w kierunku Krotoszyna – asfalt równiutki, ruch zaskakująco mały (nawet jak na niedzieję;), ale kilka km podjazdu – i to tym razem pod wiatr całkiem mnie wypompowało. Nie bez znaczenia był narastający gorąc oraz fakt, że nie miałem czasu nic jeść – piłem tylko na zmianę mineralkę i mountain dew. I tak przez Cieszków dociągnąłem do Zdun (po drodze fatalna kostropata rowerowa kostkówka – w końcu machnąłem kierownicą i ją zlałem). Zduny, Sulmierzyce, Odolanów – podobne do siebie, sympatyczne miasteczka na rubieżach Wielkopolski. Tu nikomu (oprócz mnie wczoraj) się nie spieszy. Ale udało się coś tam zobaczyć „z siodełka” – m.in. jedyny w Polsce drewniany ratusz! (w Sulmierzycach).
Za Odolanowem odwiedziłem jeszcze miejsce głośnej (dosłownie i w przenośni) katastrofy sprzed kilku lat w Jankowie Przygodzkim – eksplodował wówczas w środku wsi wysokociśnieniowy gazociąg – zmiotło kilka domów (do tej pory nie odbudowanych), były też ofiary śmiertelne i wielu rannych… Na google maps można porównać jak to wyglądało przed wybuchem (street view) - i po (zdjęcie satelitarne). Podpowiem:  ulica Polna róg Ostrowskiej.
A stąd już tylko szybki (szybki na tyle, na ile badziewna kolejna kostkowa DDR-ówa pozwalała ;p) skok przez Ostrów na dworzec – dotarłem kwadrans przed odjazdem IC-ka. Udało się więc zrobić zaplanowaną trasę, zaliczyć aż 6 nowych gmin (Milicz, Cieszków, Zduny, Krotoszyn, Sulmierzyce, Odolanów), „spiąć” stare trasy (z 2004 i chyba sprzed 2 lat) by uzyskały dodatkową „ciągłość” – no i coś tam na szybko zobaczyć. A przede wszystkim zdążyć na ciapąg.
A w ciapągu tłok taki, że nawet nie miałem gdzie usiąść na podłodze – 1,5 h stania po takim maratoniku rowerowym to nie jest nic fajnego, zwłaszcza, że miałem miejsce na rower dokładnie naprzeciwko jedynego(!) działającego kibla w pociągu – więc nie było chwili, żeby ktoś się nie przepychał w te i nazad, nadziewając się przy tem na merysine rogi. A społeczeństwo słusznej postury ostatnio jest (zwłaszcza w pasie:p)
I tak zleciało do ZWoli, potem się poluzowało (=miejsce do siedzenia na podłodze).
Wysiadłem, tam gdzie dzień wcześniej wsiadaliśmy z Amiciami (czyli na Chojnach) – i po 0,5 h jazdy przez miasto byłem znów w domu.

Link do odcinka Żmigród-Ostrów PKP:
https://mysports.tomtom.com/service/webapi/v2/activity/perm_TEVoIchkk2p59MjxYltST32xxia0l3yMJUr3Z7zkpG2t7Al0CJS-YWWCRtBbY1i50TJlMADj5TlTqdfC5rNb9Q?format=html

Napęd: 0,5 l mineralki, 0,5 l mountain dew.
Oraz litr coli w pekapie powrotnym.
I chyba ze 3 tik-taki (=6 kalorii).

Acha – w Sułowie przed Miliczem w składzie złomu jest blaszany słoń naturalnej wielkości.


  • DST 138.03km
  • Teren 2.01km
  • Czas 05:10
  • VAVG 26.72km/h
  • VMAX 45.25km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Kalorie 5960kcal
  • Podjazdy 400m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wawa z bolącą kostką

Niedziela, 9 lipca 2017 · dodano: 09.07.2017 | Komentarze 13

Od kilku dni boli mnie prawa kostka - chust wie od czego, ale nie chce przestać. Trochę też napuchła, czy też napuchnęła (by było więcej literek i brzmiało bardziej dramatycznie!). A boli głównie podczas chodzenia, więc mając ten fakt na względzie oraz dość korzystne prognozy wietrzne, postanowiłem dziś wyrypać rowerowo na Wawę, gdzie nie bywałem od marca.
Do Stryjkowa pojechałem więc wczorajszą trasą - wiatr miał być najpierw z W, potem słabszy z NW - nie do końca korzystny, ale też bez dramatu. Jechało się znośnie, stałą trasą - za Stryjkowem częściowo wzdłuż A2 do Nierobowa, potem Boli?Mów! - a ja nic, tylko dalej na Czerw.Niwę (to już był chyba czwarty postój - musiałem dokupić pić). Kolejny przystanek w kultowych rowerowo Kaskach. Setuchna padła przed Błoniem (dobrze jest jechać na Błonie, lecz lepiej na oponach!) - tamże kolejny krótki popas na skraju parku Bajka. A potem już tylko w Pruszkożbikowie jak zwykle zakup zniczy na rodzinny podwarszawski cmentarz - jadę sobie dalej, patrzę - a tu pewien skrót wyasfaltowali. No to skrótem! Oczywiście wykorzystywane skróty lubią się mścić - ten okazał się wyasfaltowany z wyjątkiem około 200 metrów szutru - i oczywiście na granicy szutru i asfaltu z rozpędu wpadłem w dziurdziołę - efekt: z nagła przekrzywione do tyłu siodełko. Musiałem więc w swej dalszej, choć już niedalekiej peregrynacji poprawiać je co trochę, bo mi się go nie chciało dokręcić z lenia. Upierdliwość straszna.
Na cmentarzu porządki (jak ja nie przyjadę, to ktokolwiek bywa 3 razy w roku:/) i ostatnia dzida na Wawę Zachodnią. Kolejny zakup pić, pół godzinki czekania - i wjechał pociąg nazywający się jak ser - czyli Lazur - i mnie zabrał. Oraz stada Ukraińców.
Poniżej link do trasy:
https://mysports.tomtom.com/service/webapi/v2/activity/perm_edxXqrIvh4IgFAk3o7QgrFzZojJfGod02aUngJ_MxQEcv6Sdm6_4h_58s3xwxFjBHMR4--PcbYElOsHVC8vkjQ?format=html

A potem już tylko dokrętka z dworca Uć Fabrykancka do domu.
Napęd na całej trasie: 2 Litewskie Batoniki Magiczne (najnowsze odkrycie;), 1 litr uckiej kranówy z malinowym sokiem - i 2 litry coli. I tyle.
Pogoda zbyt gorąca jak na moje skromne wymagania - a wiatr... hmm, jakby tu powiedzieć - może elegancko rzecz ujmując: Wiatr O Zacięciu Profilowym Lewym, więc średniej, choć nie najgorszej, sporo zabrakło do tych rekordowych na omawianej trasie (rzędu 28+). Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi mniej, albo wcale. Więc dziś średnią mniej - a kostkę - wcale ;P


  • DST 102.11km
  • Teren 5.33km
  • Czas 03:57
  • VAVG 25.85km/h
  • VMAX 45.50km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Kalorie 4357kcal
  • Podjazdy 458m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jambór z odbiorem technicznym

Niedziela, 11 czerwca 2017 · dodano: 11.06.2017 | Komentarze 5

Do Jamboru na działę odebrać klucze od Pana Sąsiada i obejrzeć zamontowany w tygodniu przez hydrozagadkowiczów Czujnik Cośtam - pewnie jest w studni, ale i tak go nie widać ;)
I na abarot po 3h drobnych działkowych prac porządkowych oraz byczenia.
Jechało się dziś znośnie (mimo wysokiej temperatury), bo wiatr prawie nie przeszkadzał - powiewał sobie słabo, albo najwyżej umiarkowanie z WNW lub W, więc generalnie tyle pomógł, co nie pomógł.
Nie żyłowałem też zanadto prędkości mając na względzie, że co dwie pięćdziesiątki, to w końcu setka, a więc nie ma się co nadmiernie nadwerężać - ot, zwykłe, mocne tempo z odcinkami terenowymi w samym Jamboru, między Różą, a Ldzaniem i na pętliczce podczas powrotu nad Bielicowym Stawem. Zresztą dzięki tejże stuknęła kolejna setka.
Sakwy lekkie.


  • DST 103.04km
  • Teren 3.70km
  • Czas 04:05
  • VAVG 25.23km/h
  • VMAX 40.68km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Kalorie 4398kcal
  • Podjazdy 428m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Niedziela Krzakomchowa

Niedziela, 9 kwietnia 2017 · dodano: 09.04.2017 | Komentarze 3

Jambór w celach przesadnych ;)
Pojechałem, aby przesadzić 2 krzaki i uzupełnić mchu w łysym kącie działki - w planach było jeszcze sadzenie bluszczy, ale te jeszcze nie raczyły wypuścić korzeni. Plus odbyło się wycinanie dwóch cherlawych sosenek - jednaj suchej, a drugiej ledwo żywej. Oraz dalsze suszenie i nagrzewanie chaty po zimie. Tudzież spacer nad rzeczkę połączony ze zbieraniem butelek i innych śmiotów, które społeczeństwo zostawiło na pamiątkę.
Jechało się dziś wyśmienicie - już nie pamiętam kiedy jeździło mi się tak dobrze. Napęd wciąż nowy, a dziś świeżo nasmarowany śmigał jak trza; wiatr z SW ledwo dostrzegalny - rano właściwie nie przeszkodził, po południu ledwo co pomógł. Temperatura idealna - ani za ciepło, ani za chłodno - dowód: jednoczesne smarkanie nosem i perlenie na czole! ;D
Rano jednym cięgiem, powrót z dwoma krótkimi postojami (w Rydzynach i Dennym Lasku).
W ogóle to w żadną ze stron nie leciałem klasyczną, najkrótszą drogą, tylko letko pętlikowałem, stąd udało się zrobić drugą setkę w tym roku. No i padło wymęczone 1000 km w 2017.
A jeszcze w drodze powrotnej Merysia usłyszała od głowy rodzinki rowerowej na ddr-u "o, to jest prawdziwy rower!".
Aż się nieco nadęła w oponach z dumy! ;)
Sakwy jak na działkowy wypad  dość lekkie - zawiozłem kawę i kalendarz oraz łopatkę (do kopania, nie do jedzenia;) - z powrotem torba śmiotów.
Napęd mizerny - 6 kostek czekolady, 1 litr wody z sokiem, 1 duzy jogurt truskawkowy oraz 2 kawy.
Łącznie z robotami działkowymi i spacerem spalone ok. 6000 kalorii.


  • DST 137.90km
  • Teren 2.00km
  • Czas 05:10
  • VAVG 26.69km/h
  • VMAX 45.72km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Kalorie 5959kcal
  • Podjazdy 400m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Wawa wiosennie

Niedziela, 5 marca 2017 · dodano: 05.03.2017 | Komentarze 2

Klasyczna wycieczka do Wawy - z wiatrem, w wiosennym słońcu-omal-gorącu (inauguracja krótkich gaci!). Jechałoby się wyśmienicie, gdyby nie zużyty po zimie napęd, ktory sprawił, że mimo (zwłaszcza w pierwszej części dnia) huraganowego wiatru z sektora W-SW, średniej, choć dobrej, sporo brakuje do tych rekordowych na rzeczonej trasie, które wynoszą 28 z kawałkiem.
Po drodze, na 87 km wcześniej umówione spotkanie z MeteoLavinkami - przekazałem (z braku Mikołaja;) zaległy wór prezentów, pożarłem placków, pogadaliśmy ze dwie chwile - i Lavinka czmychnęła najkrótszą na Żyr., a M2017 (najlepszego z okazji roku!;) pojechał jeszcze kawałek do kultowych Kasków - i tam ostatecznie każdy ruszył w swoją stronę. Na koniec tradycyjnie ogarnąłem rodzinny cmentarz u progu Wawy, potem jak zwykle na Zachodnią - po drodze zerknąłem z siodełka na polecane przez kol.Meteora do zerknięcia rzeźby abstrakcyjno-metalowe na Woli - i za chwilę siedziałem już w "Telimenie" zatłoczonej niczym Telimena w mrówkach w drodze na Uć.
Jak tylko wsiadłem do ciapągu - patrzę - a tu ktoś się ze mną wita: okazało się, że to kolega z uckich zawodów kijowych! Zawodnik nie lada, bo startuje w Mistrzostwach Europy w dziedzinie Nordycznych Walkingów, więc podróż szybko minęła na jego opowieściach. Wysiadł w Koluszkach, a ja - po raz pierwszy - na nowym Dworcu Fabrycznym - i już po ćmaku dotelepałem na metę.
Wykres (trochę dziwny) wycieczki:
https://mysports.tomtom.com/service/webapi/v2/activity/perm__RqD6WApSgR5VhfWW1WZ8GzEmk5aKfoBYfuQwFB9yj3d_7sRTVWcHTcrQUHYmInTouTDzaTasoBzi4HWpb3lbQ?format=html
Wygląda tak, a nie inaczej, bo wsiadając w Wawie do ciapociągu tylko zatrzymałem pomiar w cudownym zegarku – więc trzymał sygnał aż do miasta Uć (choć na szczęście nie zliczał powrotu do statystyk, bo w ogóle by wyszła jedna wielka bzdura). Nauczka na przyszłość zatem, by z jednej wycieczki zrobić dwie (druga - po wysiądnięciu z pociągu), bo inaczej jest jak na załączonym obrazku ;)


  • DST 146.00km
  • Teren 2.40km
  • Czas 05:33
  • VAVG 26.31km/h
  • Temperatura -1.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wawa na zimno

Sobota, 26 listopada 2016 · dodano: 26.11.2016 | Komentarze 9

Od samego ranka do zachodu słońca, wykorzystując jednodniowe okno pogodowe i korzystny (choć nie końca, o czym niżej) wiatr - początkowo z SW, potem z W, lot stałą trasą z miasta Uć do stolicy zwanej Wawą ;)
Najpierw, w dopiero rozwiewających się mgłach na chwilę z Odhuańńi do Nowej Budy - przede wszystkim po koszulkę z długim rękawem pod bluzę - bez niej bym chyba zamarzł, a i tak prawie to na koniec nastąpiło ;)
Po wyjechaniu za miasto wyszło słonko i jechało się nieźle, choć wiatr nie był jeszcze specjalnie silny. Pierwszy postój koło Dmosina (km 33,1 - 1h 13 min), drugi przed Bełchowem (km 54,7 - 1h 59 min), trzeci u stóp pierwszowojennego cmentarzyka w Huminie (km 76,6 - 2h 48 min), czwarty w kultowych rowerowo;) Kaskach (94,5 km - 3h 27 min), piąty w Błoniu na skwerku pod Domem Kultury (107,8 km - 3h 56 min), a szósty już tuż przed Pruszkowem (km 118,7 - 4h 20 min). Postoje były coraz częstsze, bo wiatr najpierw mało współpracował (choć kierunek trzymał słuszny, ale był nieco za słaby) - ale jak już nieco stężał, to strasznie na postojach wyziębiał - po 10 minutach postoju trzeba było już jechać dalej.
Po zakupieniu zniczy w Pruszkożbikowie (czyli tam, gdzie zwykle) jeszcze parę km - i już byłem na rodzinnym cmentarzu na wawskich opłotkach. Tu wytrzymałem dzwoniąc zębami "aż" 20 minut na szybko ogarniając grób rodzinny - i pomknąłem Połczyńską i jakimiś nowymi wymysłami ścieżkorowerowymi na Zachodnią na pekap. Ponieważ miałem prawie godzinę (przyjechałem szybciej, żeby nie zamarznąć;) do ciapągu na Uć Widzew, więc wypiłem duszkiem duże latte oraz whuonnąłem zapiekankę. Do tej chwili przez 137 km napęd był następujący: 2 banany, tabliczka mlecznej malinowej i 0,5 l zimnej coli. No to mi się naleŻarło ;)
Po godzinie spędzonej +/- w ciepełku dworcowym przyjechał IC-ek Dart - miejsca w nim na pół roweru, więc se dałem siana i przypiąłem do mniej w dalszej części podróży używanych drzwi. W Żyru popsuły się te drugie z naprzeciwka, więc już w ogóle się nie przejmowałem tym, że ktoś nie wysiądzie, albo nie wsiądzie. A drzwi popsuły się w ten sposób, że się nie chciały zamknąć, ale po po wielu deliberacjach i innych kurewach w wykonaniu pana konduktora otrzymały od wspomnianego dwa kopy - i już się zamknęły. Na amen. :D
Po dojechaniu do Uci byłem już tak zdemoralizowany, że postanowiłem władować rower do miejskiego środka masowego rażenia jadącego w okolice Odhuańńi - nawet kupiłem w kiosku bilet - ale oczywiście się okazało, że trzeba czekać całe 15 minut, więc zamiast zamarzać postanowiłem nieco popsuć sobie dobrą dziś średnią i wracać ostatnie 9 km pod zimny wiatr i jakimiś parkowymi zakamarami.
Udało się - średnia spadła o 0,5 km/h na koniec ;p


  • DST 100.80km
  • Teren 2.60km
  • Czas 04:02
  • VAVG 24.99km/h
  • Temperatura 5.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zwinka wężowa

Sobota, 5 listopada 2016 · dodano: 05.11.2016 | Komentarze 4

Misja ratunkowa: trzeba było skoczyć do Jamboru zwinąć przed zapowiadanymi mrozami węża ogrodowego w kłębek, żeby nie z(a)marzł, pierwej wylewając zeń resztki wody, a przy okazji zabrać trochę gratów, które do wiosny niekoniecznie by na działce przetrwały.
Trasa (prawie) klasyczna, trochę pętelek niewielkich po drodze, by dociągnąć na koniec do stówki. Dodatkowo prawie na koniec wizyta trzygodzinna w Nowej Budzie w celach remontowych, więc dzionek zleciał sam nie wiem kiedy..
Wiatr w ogóle dziś był do niczego: w jedną stronę chwilami silniejszy z SSE, a więc boczny do przedniego, a podczas powrotu zmienił się na ESE, więc też przednio-boczny lub boczny, zatem czasówki dziś być nie mogło. W dodatku podczas powrotu trochę popadywało (a miało nie!), więc trzeba było przeczekiwać. Zresztą już w Jamboru lutnęło, gdym się wybrał po porządkach przedzimowych na przechadzkę nad rzeczkę pozbierać śmieci po bydlętach - nazbierałem butelek i puszek - i potem trzeba to było najpierw do sakwy, a potem do kosza po drodze wywalić, bo na wsi brak kontenera, więc śmionty kończą w lesie i nad wodą - chyba, że akurat przyjadę i posprzątam po innych ;)
I kolejny wymęczony, piąty tym razem tysiąc w tym roku - ale na zapowiadane na początku roku bylejakie siedem i tak już nie ma szans - cały sezon można już powoli podsumowywać jako najsłabszy w kwestii kilometraży od wielu lat.
A na koniec a propos tytułu wpisu suchar (ale nasączony;) :
"-Ooo - jaszczurka zwinka!"
-E, wolę robalka ztequilki!"


  • DST 103.80km
  • Teren 4.10km
  • Czas 03:59
  • VAVG 26.06km/h
  • Temperatura 32.0°C
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wieniec Kończy Dzieło

Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 20.08.2016 | Komentarze 10

Rankiem nieco jeszcze bladym wskoczyłem na Mery i pojechaliśmy na dworzec Uć-W. złapać "Sukiennice" IC, by było do rymu. Celem było Koło. Po drodze na dworzec władowałem się jeszcze w wykopki przy Niciach, aż strach!
Ciapąg jechał nieco na okrętkę, bo przejeżdżał nawet niedaleko stawu Okręt koło Łowicza - w nowoczesnym bezprzedziałowym składzie oprócz mnie jechało od Zgierza do Łowicza trzech sympatycznych rowerzystów w chyba półwiecznym przekroju wiekowym :)
Wysiadłem po 2h w Kole - wKoło nadal wykopki, więc musiałem objechać nieco, by wydostać się na szosę do Włocławka, która była odtąd osią wycieczki - choć kilka skoków na boki też się wydarzyło: już po pierwszych kilku km np. w lewo, by zahaczyć o gminę Osiek Mały - pierwszą z zaplanowanych 7 nowych gmin do rowerowego zaliczenia ;)
Wróciwszy na główną trasę (równiutką, ale nadspodziewanie ruchliwą i bez poboczy - za to z wyjątkowo licznymi tego dnia wyścigami motocyklistów) dobiłem do kolejnej gminy (Babiak) - tu z ciekawych obiektów świeżo odkrzaczony cmentarzyk ewangelicki przy drodze - niestety, mocno zruinowany.
Chwilę dalej zaczął się kawałek lasu - na jego skraju stoi przypominająca jakiś zajazd-kasztel sympatyczna restauracja o nazwie "Leśna Nuta". Dobrze, że nie Nuda. ;)
Krótki postój w Brdowie (pierwszy banan - drugi był później, chyba przed Brześciem Kuj.) - i już byłem w kolejnej gminie (i przy okazji województwie - wyjechałem z wielkopolskiego, wjechałem do kujawsko-pomorskiego) - czyli gminie Izbica Kujawska. Z lewej ładne widoki na jeziorko.
W Izbicy odbiłem z głównej trasy w głąb miasteczka - z ciekawszych obiektów wyhaczyłem młyn ceglany i takiż nieczynny kościół, nieco w ruinie.
Z Izbicy skierowałem się na położone na kompletnych zadupiach Boniewo - celem, oprócz czwartej już gminy (rzeczonego Boniewa) było kilka wiosek o niepokojących nazwach (o czym za chwilę). Droga do Boniewa - szeroki asfalt, kompletnie nieuczęszczany, idący wzdłuż dawnej kolejki (po której pozostały tylko zaasfaltowane tory na przejazdach) biegł po malowniczej krainie niewielkich pagórków - krajobraz typowo rolniczy: pola, niewielkie lasy, w obniżeniach pastwiska. Obejścia tonące w drzewach owocowych. Sielanka, choć nie do końca, bo na tym odcinku wiatr, który miałem dotąd generalnie od tyłu zrobił się chwilowo boczny. Za Boniewem znów z tylnym wiatrem tak się rozpędziłem, że przegapiłem ważną krzyżówkę - efekt był taki, że z Kłobi musiałem zawrócić na Smogorzewo pod wiatr - i to polną dróżką, a tu akurat same pola-wygwizdy! Musiałem, bo nie trafiłbym do wsi o niepokojących nazwach: pierwszą był KONIEC (choć to była dopiero +/- połowa drogi), a po sąsiedzku - Kolonia-Uć! ;D
W (!)końcu wytoczyłem się ponownie na główną szosę do Włocka i za chwilę byłem już w Lubrańcu - sympatycznym miasteczku, gdzie chyba wszystkie ulice są jednokierunkowe, więc pokołowałem chwilę, oglądając m.in. ocaloną z dawnych czasów synagogę (obecnie biblioteka) i rynek.
Zaczęło się robić na styk z czasem (miałem na całą trasę tylko 5h), więc kolejne miasteczko - Brześć Kujawski tylko popodziwiałem chwilę z punktu widokowego na wjeździe (a właściwie zjeździe - 7%!), wypiłem zdrówko Dziadzi (Staropolanką;) i już zmykałem dalej zerknąwszy jeno na zabytkowy kościół i chyba resztki miejskich murów - z siodełka.
Z Brześcia nie kierowałem się jeszcze na stację we Wło, bo zahaczyłem o położoną na północ ostatnią dziś nową gminę (Będkowo) - i już prosto, przy niestety bocznym wietrze na WIENIEC. Ten jednak nie skończył dzieła, bo jeszcze było obtrąbienie przez niecierpliwy autobus: fakt, po drugiej stronie jezdni była jakaś dedeerówa szczelnie oddzielona od jezdni barierozą i bez znaku wjazdowego, że to dedeer - zresztą kończyła się 20 m dalej. Ale nie, trzeba trąbić i coś tam porykiwać zza konsolety, chociaż obok 5 metrów szerokości na wyprzedzenie. Też mu powiedziałem parę ciepłych - potem pomyślałem, że może jednak miał Chorobę Wieńcową i to stąd ;) Zresztą, za chwilę zaczął się wielki przedwłocławkowy las - i znów kostkowa droga rowerowa - na szczęście w miarę równa, więc dojechałem nią wkrótce w celach leczniczych (zakup zimnej coli;) do Wieńca-Zdroju. Pokuracjuszowawszy 5 minut, mając 3 kwadranse do pekapu - w długą! Dzieło więc skończył Intercity "Stoczniowiec" zapchany jak puszka z helskimi koreczkami - po 2h wysiadłem na Uć-Ż. i wkrótce byłem już w domu.
Cały dzień bardzo gorąco (termometr w cieniu w Wieńcu-Zdroju pokazywał o 16:00 +31*C) - na szczęście miałem wiatr z S lub SES, a że leciałem generalnie na NEN, więc jakoś dało radę, ale więcej km tego dnia to już by była trochę męka.
Sakwy na lekko; napęd nadzwyczaj skromny: 1,5 l wody mineralnej, 2 banany i na koniec 1l zimnej coli. Po drodze mało sklepów, więc albo nie było gdzie kupić czegokolwiek, albo nie miałem już czasu na postoje i konsumpcję, bo bym nie zdążył z powrotem.
7 nowych gmin:
-Osiek Mały
-Babiak
-Izbica Kujawska
-Boniewo
-Lubraniec
-Brześć Kujawski
-Będkowo