Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 87096.09 kilometrów - w tym 3399.04 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 22.99 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

3. Setuchna to już cóś!

Dystans całkowity:12548.32 km (w terenie 554.72 km; 4.42%)
Czas w ruchu:536:00
Średnia prędkość:23.41 km/h
Maksymalna prędkość:62.50 km/h
Suma podjazdów:20485 m
Maks. tętno maksymalne:179 (100 %)
Maks. tętno średnie:153 (84 %)
Suma kalorii:184784 kcal
Liczba aktywności:104
Średnio na aktywność:120.66 km i 5h 09m
Więcej statystyk
  • DST 101.96km
  • Teren 0.30km
  • Czas 04:21
  • VAVG 23.44km/h
  • VMAX 47.90km/h
  • Kalorie 1521kcal
  • Podjazdy 325m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lublinie - nie!

Wtorek, 19 października 2021 · dodano: 20.10.2021 | Komentarze 6

No i trzeba było powiedzieć temu Lublinie - nie!

Wystartowałem od chwilami wręcz zbyt gościnnej rodzinki (dodatkowe kilka kilogramów rowerowych ciuchów w prezencie i torba pączków...) po 10.00 w aurze podeszczowo-mgławkowej ("a w tej plucho-mgławce pławią się pratchawce"). Trasę obrałem zgodnie z wujaszkowymi sugestiami (jak to dobrze mieć życzliwego i dobrze zorientowanego rowerowego lokalsa!) - i nie żałowałem, choć finalnie ominąłem planowany wcześniej Nałęczów. Zamiast tego (i wąskiej, ruchliwej drogi na Puławy) miałem bardzo dobrą, lub wręcz rewelacyjną plątaninę wsiowych asfaltów. I jak to bywa z plątanką - zaraz je poplątałem, choć poprawiłem się - o,szibko! ;)

Jechałem więc najpierw zazwyczaj pod górki przez Palikije i Wojciechów (gdzie w pewnym momencie przebiegło mi przed "maską" stadko kilkunastu dzików). Potem, tuż przed Kazimierzem pojawiły się świetne zjazdy, a pogoda się zdecydowanie poprawiła - w Niezabitowie, gdzie mogłem się zabić, a się nie zabiłem o mało widoczną poprzeczną szynę (dzięki wuju za dobrą radę w tym względzie!) wyszło słonko. Byłem już jednak wtedy dość mocno ubłocony i zgrzytający przerobiwszy chwilę wcześniej roboty drogowe (jazda na zmianę po parującym asfalcie wśród walczyków oraz błotem pobocza). Ponadto wraz ze słońcem zjawił się na łysych, długich (choć niezbyt stromych) podjazdach Wyżyny Lubelskiej boczny wiatr z S, który wcale, ale to wcale nie pomagał. W luźnych planach przedkazimierskich miałem jeszcze Męćmierz, ale jak zobaczyłem trylinkę pod górę, to zaraz mi przeszło ;)

A Kazimierz jak to Kazimierz: brukowana perełka ;) W centrum krótki postój celem zakupu kultowych cebularzy u Sarzyńskiego, rynkowanie minut pięć - i już byłem u kolejnych wujków (bardzo tym razem nierowerowych;), którzy tam mieszkają. Ale zaprosili na obiad, gdy się dowiedzieli, że będę przejazdem, więc w rowerowych zabłoconych ciuszkach wparowałem na salony ;) Jednak było tak miło (pewnie głównie mi;), że przesiedzieliśmy, przejedliśmy i przegadaliśmy ze dwie godziny. W końcu czas mnie zaczął gonić, bo bilety na powrót miałem z Dęblina, 4 dychy przed sobą, do zmroku 2 h. A w planach jeszcze pałacowy park Czartoryskich w Puławach. Na szczęście zrobiło się z wiatrem (dolina Wisły robi swoje), więc wkrótce już spacerowałem z Mery (jeździć się po świeżo wyżwirkowanych alejkach nie da) po pięknie pozłoconym jesienią puławskim parku.

Z Puław na Dęblin (czyli de facto na Warszawę) główną trasą - ruch niewielki odkąd jest ekspresówka z Lublina, choć kierowcy mijali mnie zapewne setnie rozpędzeni ;) Po drodze krótki skok w bok (i jednocześnie skrót) do wsi Gołąb - celem było obejrzenie od zewnątrz (na nic innego nie było czasu) Muzeum Dziwnych Rowerów - Mery zapewne poczuła się, jakby spotkała przodków i kuzynów ;) Na muzealnym podwórku-graciarni trwało właśnie oprowadzanie grupy dzieciowej przez pana dziadka-właściciela, a że czytałem w internetach o tym, że trwa to zazwyczaj ze 3 godziny (z czego pierwsze dwie mało dotyczą rowerów, a bardziej są dygresjami o wszystkim i niczym), więc tym chętniej uciekłem do Dęblina.

A w Dęblinie zaczęły się przygody: miałem jeszcze ponad godzinę do pociągu (i jakiś kwadrans do zachodu słońca), więc postanowiłem wyjechać za miasto zaliczyć dziewiątą nową gminę tego dnia. A tu rozkopy i błota takie, że szkoda gadać. W znoju i błocie zaliczyłem nieszczęsną Stężycę - i wio na pociąg. Ledwo wlazłem do poczekalni z rowerem, a automat z kawą zeżarł mi dodatkową złotówkę. Wtedy napatoczył się cieć i mnie wywalił na dwór, bo "z rowerem nie wolno" i to mimo tego, że miałem bilet. Po dziewięciu dychach nie chciało mi się już glińdzić o niczym, więc czas do mego połączenia o wdzięcznym imieniu "Oleńka" spędziłem podmarzając na peronie.

Ledwo wsiadłem, a tu nowy zonk: na moim miejscu i sąsiednim rozsiadła się Rodzina Roma-ntyczna (model 2+5), więc drogę do Wawy (gdzie miałem przesiadkę) spędziłem na byciu czujnym: już raz tacy mnie okradli z pompki rowerowej :/ Skutkowało to taką jeszcze komplikacją, że do WC też nie było jak się udać. Czas umilił ponadto pijany Rosjanin, który najpierw porykiwał, a potem się zerzygał - na szczęście niesłychane w rzeczonym WC, a nie na mój rower tuż obok... Biedna "Oleńka"!

W Wawie kolejne wymarzanie na Zachodniej - wsiadam do pociągu na Uć, a tu kilkoro cudzoziemców rozsiadniętych pod hakami na rowery. Dałem sobie na luz i resztę podróży siedziałem trzymając Mery w garści - skutkowało to oczywiście nadal niemożnością pójścia choćby umyć ręce - a wracałem wszak z Ogólnopolskiego Centrum Dystrybucji i Krzewienia Kowidka im. Siostry Niepokłój, więc generalnie słabo, zwłaszcza, że jeszcze musiałem przedyskutować lokalizację roweru w przestrzeni korytarza z konduktorką. Prawda, że ciekawe, że przyczepiła się mnie, a nie podhakowych cudzoziemców?

Na koniec jazdy pociągiem ambicje wzięły górę nad zwykły zdrowy rozsądek i koszmarne zmęczenie tym wszystkim (oraz intensywnością dni poprzednich) i wysiadłem na Widzewie, by zamiast pięciu zrobić kilometrów jeszcze 10 i w ten sposób wymęczyć setkę. Oczywiście jak zwykle władowałem się w maliny - okazało się, że jest awaria ulicznego oświetlenia i jechałem cokolwiek po omacku. Gdyby nie to, że znam trasę na pamięć (włącznie z zakrętami dederówy pod kątem prostym, gdy na wprost jest nagle drzewo), to chyba bym już wsiadł z rowerem do miejskiego autobusu. A tak... dawno nie byłem taki szczęśliwy, że wreszcie wróciłem do domu ;)

Gminobranie - nowe gminy:
- Konopnica
- Wojciechów
- Poniatowa
- Karczmiska
- Kazimierz Dolny
- Puławy miasto
- Puławy wieś
- Dęblin
- Stężyca.

Przy okazji wpadła piąta setka na 5000 kilometrów w tym roku.
Hm, dobre i to.

Trasa Lublin - Dęblin z fotkami: https://www.strava.com/activities/6136492636



  • DST 141.45km
  • Teren 0.78km
  • Czas 05:37
  • VAVG 25.18km/h
  • VMAX 51.50km/h
  • Kalorie 2127kcal
  • Podjazdy 309m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wawa cokolwiek katorżnicza

Piątek, 30 lipca 2021 · dodano: 30.07.2021 | Komentarze 6

A miało być tak pięknie... (wg pogodynek): tężejący (z apogeum między 12.00, a 16.00) wiatr idealny z SWW i bez upału. A było tak, jak wskazuje średnia - jedna z najgorszych w dość już bogatej historii wyjazdów do Wawy. Czemu? Ano temu, że wiatru najpierw prawie nie było, a potem zrobił się boczny lewy, boczny prawy, rzadko idealnie tylny, zaś cały czas - od góry wyżowy, cisnący do asfaltu sukinkot. Każda górka zatem to jak dwie górki podjazdu, a reszta trasy to przysłowiowe "deptanie kapuchy" - wystarczyło na chwilę przestać pedałować i już się jechało coraz wolniej i wolniej - mimo teoretycznie wspaniałego wiatru. A do tego doszedł skwar - nie jakiś straszny, ale wystarczająco wykańczający przy takim wietrze i kilometrażu. Więc wyszło to, co wyszło.

A poza tym bez przygód, tylko więcej niż zwykle postojów - i dłuższe (w tym aż 40 minut w Kaskach pod tężnią, która chwilowo ratowała samopoczucie dzięki chłodowi i wilgoci), więc zleciało, włącznie z tradycyjnymi porządkami na cmentarzu (nie było nikogo od mojego ostatniego przyjazdu na początku maja) do późnego popołudnia. Na koniec jeszcze, już w Wawie na dedeerówie przygoda z zapewne sympatycznym ubermanem narodowości afropolskiej - cóż z tego, że zapewne sympatyczny, skoro kompletnie nie potrafiący zachować jakichkolwiek standardów jazdy po zatłoczonym dedeerze? W pewnym momencie wywinął taką fantazję, że musiałem jadąc za nim i próbując go właśnie wreszcie wyprzedzić dać z całej siły po hamulcach - dobrze, że miałem je podregulowane na "łagodnie", bo zaliczyłbym lot nad lemondką i wpadłbym zapewne w jakieś pudło z pizzą... Skończyło się na zerwanej lince w (szczęście w nieszczęściu) przednim hamulcu. Próbowałem naprawić toto jeszcze po drodze, ale linka się rozplotła, więc chyba jednak czeka mnie mikroserwis :/ Ludzie, którzy zajmują się zawodowo rowerowaniem, powinni mieć obowiązkowy egzamin z jazdy bicyklem!

Po przyjechaniu na Zachodnią stanie równą godzinę w kolejce po bilet (z trzech kas czynna jedna, przez chwilę dwie) - w międzyczasie oczywiście zaplanowany pociąg powrotny uciekł i musiałem czekać na następny. Powrót za to bardzo przyjemny, bo z włączoną klimą, bez tłoku i z pięknym zachodem słońca za oknem, co oznaczało ostatni odcinek z dworca do domu już po ciemku - zatem ostrożnie, zwłaszcza, że brak przedniego hamulca.

Jak bardzo dziś było ekstremalnie z wysiłkiem świadczy też wypite aż 4 litry napojów po drodze - a mimo to wróciłem 2 kg lżejszy...

Trasa do Wawy: https://www.strava.com/activities/5711604610



  • DST 104.57km
  • Teren 26.80km
  • Czas 04:41
  • VAVG 22.33km/h
  • VMAX 47.20km/h
  • Kalorie 1617kcal
  • Podjazdy 263m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mierzeja Wiślana

Wtorek, 13 lipca 2021 · dodano: 13.07.2021 | Komentarze 6

I oto nadjechał wielkimi dwoma kołami dzień będący rowerowym clou programu tegorocznych wakacji: zaliczenie ostatnich brakujących nadmorskich gmin (Sztutowa i Krynicy Morskiej) - i przede wszystkim zakończenie objazdu całego naszego wybrzeża, co zajęło - bagatelka - jakieś 17 lat...

Prognozy były upalne, ze słabym, stopniowo wzmagającym się wiatrem z NE. Ruszyłem więc już o 8.30 pod ten wiaterek, asfaltową, dość dziurawą i niestety mocno zatłoczoną szosą na Jantar i Stegnę. Mimo to jechało się znośnie. Za Stegną cudowne ze 3 km-y rowerówki z bordowego asfaltu, która skończyła się od tak - na łące :/ Nastąpił powrót na jezdnię i wkrótce dojechałem do dawnego obozu Stutthof. Samego obozu nie zwiedzałem, pokręciłem się tylko wzdłuż drutów kolczastych. A największe wrażenie sprawia co innego: położona w pięknym ogrodzie ze starymi drzewami ozdobna willa komendantów - dziś własność prywatna (o czym mówi stosowna tabliczka). Ciekawe, jak się mieszka przy wjeździe do obozu, przy drodze ze starannie ułożonej kostki, po której wjechało kilkadziesiąt tysięcy ludzi, by już stamtąd nie wyjechać...

Za Sztutowem były Kąty Rybackie i Skowronki (gdzie zabawny szyld sklepu pt. "Ryby w Skowronkach":), a za trochę słynny rów Kaczyńskiego, czyli przekop Mierzei. I znów smutno, kawał lasu od morza po Zalew Wiślany - wyrąbany. Górą wielki most (i oczywiście dedeerówa z kostki!), dołem uwijają się malutkie z oddali koparki-szkodniki: Natura 2000 w wersji polsko-narodowej!

Przed Krynicą Morską wreszcie zrobił się dobry asfalt (zamiast przekopywać mierzeję powinni naprawić 30 km-ow drogi od Mikoszewa aż dotąd!) - tu krótka odbitka nad Zalew Wiślany zobaczyć go z bliska - i zaczęły się na szosie całkiem solidne hopki wydmowe aż do Piasków. W Piaskach kawałek koszmarną płytówą pod górę do przecięcia ze szlakiem rowerowym R10 i po złapaniu tegóż - jeszcze 3 km-y lasów - i już ruska granica.

Wybrzeże zrobione! :)

Ponieważ na plażę z płotem granicznym było stąd tylko kilkadziesiąt metrów, nie omieszkałem znieść Mery. Poplażowaliśmy 1,5 h pluskając się w ostatnich polskich falach - i gdy ruszyliśmy z powrotem - zonk: miękkie koło - i to tylne! :/ Ja to mam szczęście z kapciami...

Podpompowałem na 4,5 mając nadzieję, że jakoś się da jechać - i jazda, tym razem R10 po szutrze. Ujechałem 10 kilosów i znów braki w atmosferze... Straciłem więc cierpliwość i założyłem nową dętkę, ale cała operacja ze względu na komary (zapewne ruskie, bo wyjątkowo zjadliwe!) zajęła 40 minut - w międzyczasie przypełzła wielka czarna chmura i zaczęło grzmieć. Na szczęście zdążyłem chyba w ostatnim momencie ruszyć i zwiać: szutrząc R10 dotarłem znów do Krynicy, a tu ponownie mały cud: kilka km-ów bordowego rowerowego asfaltu w lesie na klifie z widokiem na morze, kończącego się tym razem dla odmiany, a jakże - przy jakichś śmietnikach na tyłach baru. R10 dalej ni widu, ni słychu, więc postanowiłem znowu jechać szosą, którą ponownie via kaczy rów dociągnąłem do Sztutowa. Ponieważ dość już miałem gigantycznego o tej godzinie ruchu, znów postanowiłem znaleźć erdziesiąty szutr - efektem było lekkie pobłądzenie w lasach między Stutthofem, a morzem. W końcu trafiłem na szutr, ale byłem już tak złomotany upałem, że w Jantarze dałem za wygraną i wróciłem na dziurdziołowatą szosę. I tak to, stylem rozpaczliwie mieszanym dociągnąłem na kwaterę, a średnią (która dziś była sprawą drugorzędną) uważam za taką do przyjęcia (i szybkiego zapomnienia - w przeciwieństwie do wrażeń z wycieczki;)!

Tradycyjny link z trasą okraszony mnóstwem fotek - tu: https://strava.app.link/k4UsMuHIRhb



  • DST 141.64km
  • Teren 0.48km
  • Czas 05:12
  • VAVG 27.24km/h
  • VMAX 56.20km/h
  • Kalorie 2309kcal
  • Podjazdy 312m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wawa pomiędzy chmurami

Czwartek, 6 maja 2021 · dodano: 06.05.2021 | Komentarze 12

Na dziś Pogodynki zapowiadały właściwie tylko jedno: słońce i huraganowy wiatr z SWW. Mogłem więc nie jechać nigdzie, albo znów po pół roku lecąc z wiatrem odwiedzić rodzinny cmentarzyk na przedmieściach Warszawy, by zrobić porządki - i wrócić pekapem. Spontaniczny wybór padł rzecz jasna na opcję nr 2 :)

Do Nieborowa (gdzie drogi połowa) wiatr pomagał, albo bardzo pomagał (patrz: Vmax!), więc średnia oscylowała w granicach 28,5-28,8. Musiałem jednak się zatrzymać (tam, gdzie zwykle - czyli pod "Białą Damą", naprzeciwko pałacu), by coś zjeść.



Stąd z równie korzystnym podmuchem (choć już bez zjazdów) najpierw do Humina (gdzie pięciosekundowy postój na fotki cmentarza z I wojny)...




...i do rowerowo kultowych Kasków (93 km-y) - tu z kolei postój w równie tradycyjnym miejscu, czyli pod tężnią. Niestety, jeszcze nieczynną.




Za Kaskami błękitne dotąd niebo zaczęło się mocno chmurzyć, a wiatr zaczął być coraz bardziej z SW, więc na tym etapie trasy tylno-boczny, chwilami nawet boczny, więc nie śmigało się już tak dziarsko. W Błoniu wybrałem testowaną ostatnim razem opcję przez Kopytów zamiast Rokitna - wszystko przez to, że przez Rokitno poprowadzono niedawno w sposób skrajnie nielogiczny asfaltowy co prawda, ale ciąg pieszo rowerowy. Brr.

W Płochocinie wróciłem na starą stałą trasę - w Pruszkowo-Żbikowie korek ciężarówek na zjeździe z wiaduktu, ale i tak musiałem zatrzymać się przy miejscowym cmentarzu kupić znicze - w międzyczasie z czarnej chmury 5 minut pokropiło, a gdy przestało - już ostatni skok na właściwy cmentarz na warszawskim przedmieściu: tu szybkie porządki i raz-dwa w drogę na Zachodnią, bo się zrobiło po deszczu chłodno.

A Zachodnia rozbebłana straszliwie - podjechać musiałem do Alei Jerozolimskich, co oznaczało ostatnie kilometry po okropnej kostropato-badziewnej fazowanej różowej kostce, która w dodatku raz nawet przeszła w... schody. Ciekawe, dlaczego autom obok na asfalcie takich nie zrobiono? :-P

Rozbebłana Zachodnia:


Z pekapem jak zwykle cyrk: kupiłem bilet na najbliższy ciapąg (TLK), który jednak w międzyczasie złapał pół godziny opóźnienia (jechał aż z Kołobrzegu) - efekt był taki, że wcześniej pojechał na Fabryczną ten od Przewozów Regionalnych (czyli teoretycznie późniejszy), a ja musiałem czekać na TLK, bo na niego miałem bilety. Pewnie w dodatku droższe.

Po drodze gdy wracałem pociągiem 2 razy mocno padało, a Uć przywitała mnie czarną groźną chmurą, więc najszybciej jak się dało - wio do domu kolejne 6 kilosów: na szczęście tylko lekko mnie skropiło na sam koniec.

Napęd kaloryczny:
- 2 banany
- 4 kostki czekolady
- i 1,5 litra wody gazowanej (bez kalorii;)
Ale jakoś wystarczyło :)



  • DST 100.28km
  • Teren 0.11km
  • Czas 04:16
  • VAVG 23.50km/h
  • VMAX 52.80km/h
  • Kalorie 1417kcal
  • Podjazdy 347m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wietrzny Jambór

Środa, 31 marca 2021 · dodano: 31.03.2021 | Komentarze 6

A miało być tak pięknie... wiosna radosna, prawie bez wiatru. Miało.
Obładowany podwójnie (graty na sezon na działkę i zakupy dla mamy do pozostawienia jej po drodze) ruszyłem umiarkowanym porankiem. I po minucie już wiedziałem, jak będzie - przynajmniej w drodze do Jamboru: niby niezbyt silny wiatr z SW, ale prosto w ryj. Po pierwszym zakręceniu, gdy myślałem, że będzie boczny - był.... przedni. I jeszcze z góry. I tak to trwało 40 km-ów z 47 - krótkie chwile "z wiatrem" oznaczały wiatr z góry. Nawet nie wiatr - paskudne ciśnięcie powietrza do asfaltu. Wyż!!

Pozostawiwszy zakupy, zabrałem od mamy kolejne działkowe graty i wymęczony, jakbym już zrobił setkę plus w końcu się jakoś doczołgałem z zabójczą średnią 22,9 - dodam, że była to obładowana niby-czasówka... Chrzanię takie wiosny :/

Fotka młyna w Talarze - na nic więcej po drodze weny nie miałem:


Na działce 3h porządków i krótki spacer nad rzeczkę, który zaowocował kolejnymi fotkami (pierwsza to działkowe przebijaki śniegu, zabunkrowane rok temu przeze mnie w postaci cebulkowej):















A powrót? Z wiatrem?
A gdzie tam!
Ten poranny, teoretycznie z SW zmienił się łaskawca na... N - czyli dokładnie to samo, bo w ryj. I dopiero 15-20 km-ów przed metą, prawie o zachodzie słońca całkiem ucichł - wtedy jednak już niezależnie od wszystkiego byłem się w stanie tylko wlec, więc dokręciłem do pełnej stówki, żeby cokolwiek mieć rowerowego (poza poczuciem ciężko spełnionego obowiązku i pierwszego tysiąca) z tego nad wyraz ciepłego i pogodnego dnia. A było naprawdę ciepło, bo cały dzień w t-shircie, krótkich gaciach i sandałkach, więc sezon końca smarkania w rękawiczki, a początku ocierania nimi potu z czoła uważam za rozpoczęty ;)

A na deser moja ulubiona sosna na skraju Jamborowych Stron :)





  • DST 140.29km
  • Teren 0.48km
  • Czas 05:25
  • VAVG 25.90km/h
  • VMAX 53.30km/h
  • Kalorie 2179kcal
  • Podjazdy 301m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wawa warta zachodu

Wtorek, 24 listopada 2020 · dodano: 24.11.2020 | Komentarze 8

Musiałem w tym roku jeszcze raz skoczyć na rodzinny cmentarzyk pod Warszawę zrobić porządki przed zimą, a że wg prognoz miało dzisiaj wiać korzystnie (z WSW, z końcówką mniej korzystną - z SW), no to parę minut po 9.00 ruszyłem w tę ostatnio najdalszą z tras. Trasa stała, z jedną niewielką modyfikacją między Błoniem, a Płochocinem - aby ominąć (tak, tak... ;) świeżo zrobioną DDR przez Rokitno. Oczywiście wpakowałem się niniejszym w świeżo zrobioną DDR do Kopytowa - ale już trudno, nie była zła, a jak poszła precz na drugą stronę trasy Błonie-Warszawa, po prostu dalej jechałem sobie jak człowiek szerokim równym poboczem. Ech.

A ponadto: jechało się dziś cały dzionek zaskakująco (jak na tę trasę) słabo: wiatr był owszem, korzystny, ale znacznie słabszy niż miał być - na szczęście na koniec nie zmienił swego kierunku. Za to gnaty jak zwykle dały znać o sobie, a że napędowi w Mery też już daleko do młodości - wszystko razem złożyło się na chyba najsłabszą od paru lat średnią na cmentarz. Czyli oficjalnie - wcale mi się tam nie spieszyło ;)

Kolejowy powrót też ślamazarny, bo okazało się, że w pociągu z Zachodniej, na który specjalnie wycyrklowałem brak wolnych miejsc rowerowych. Cóż - listopad, kwarantanna, więc pewne wszyscy masowo jadą na wakacje rowerowe, a nie autami, jak to w Polsce :P

Wstydź się pekapie, jak zwykle najprostsze sprawy przekraczają twoje zdolności percepcji!

Trudno, wróciłem następnym, ale co przesiedziałem ponad godzinę w poczekalni z na zmianę charczącym i kaszlącym oraz popijającym bezmaseczkowo ochroniarzem z dworca - to (mam nadzieję, że nie) moje!

A zachód? Cóż - dopadł mnie na cmentarzu, ale i tak wart był fotki :)





Dziś po raz pierwszy na dłuższej trasie pomiary wyłącznie komórką i Stravą (która o dziwo policzyła spalone kalorie*!). Trasa (do Wawy) - TU. A na koniec jeszcze kilka km-ów z Fabrycznej do domu, więc łącznie wyszło 140+.

*KALORIE whuonnięte po drodze:
- pół czekolady mlecznej z orzechami
- 2 banany
- 1 litr coli
- 0,5 litra wody mineralnej gazowanej (ale ta nie miała wcale kalorii;)



  • DST 140.99km
  • Teren 0.48km
  • Czas 05:24
  • VAVG 26.11km/h
  • VMAX 48.28km/h
  • Kalorie 6123kcal
  • Podjazdy 417m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wawa bez historii

Czwartek, 30 lipca 2020 · dodano: 30.07.2020 | Komentarze 8

Gospodarska wizyta na wiadomym cmentarzyku. Nie byłem od lutego - ale jak już dotarłem, okazało się, że nikt nie był, bo stały wypalone znicze, które sam zapalałem. Ech. :/

Ale po kolei: wg prognoz miało wiać z W, potężnie, ale liczyłem na jakiś mini-wektor z S, żeby jechało się komfortowo. Nic z tego! Nie dość, że wektora z S nie było - to czym bliżej Wawy, tym wiatr był coraz bardziej z WNW, albo nawet z NW. Tyle więc pomagał, co chwilami nielitościwie miętolił, a w dodatku zdarzały się nagłe silne podmuchy w poprzek i zawirowania - kilka razy ledwo uniknąłem wywrotki. Poza tym żadnych przygód - jeden dłuższy postój w rowerowo kultowych Kaskach (koło Shimanowa;) celem załadowania baterii w zegarku - z przezornie wziętego powerbanku: niestety, tak jak na początku bateria wytrzymywała 130-150 kilometrów, tak teraz rowerowa setka /4h działania przy chodzeniu to jest jej max. Ale przynajmniej odpocząłem sobie godzinkę pod miejscową mini-tężnią, a co się nawdychałem - to moje :)

Po dojechaniu do granic Wawy i ogarnięciu cmentarzyka trochę inną opcją opłotkową na Zachodnią - i stąd komfortowo IC-em do domu. A skoro dziś średnia cokolwiek poległa (jak na standardy tej trasy) w starciu z wiatrem, to chociaż dociągnąłem do pełnych 140 kilometrów, żeby coś z tego dzisiejszego deptania kapuchy bajkstatowego mieć.

Napęd: 1,5 l wody mineralnej, 1 l Coli, 0,5 l Fanty, 1 jogurt pitny, 4 kostki czekolady. I już.
EDIT: był jeszcze banan i mrożona kawka powzięte z domu ;)

Cz. 1 trasy (Uć - Kaski) - TU.
Cz. 2 trasy (Kaski - Wawa) - TU.
Cz. 3 trasy (po mieście Uć) - TU.



  • DST 102.04km
  • Teren 0.14km
  • Czas 04:03
  • VAVG 25.20km/h
  • VMAX 44.17km/h
  • Kalorie 4360kcal
  • Podjazdy 483m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jambór za potrzebą

Sobota, 28 marca 2020 · dodano: 28.03.2020 | Komentarze 2

Realizując podstawową potrzebę, polegającą dziś na ogarnięciu działki i wykręceniu setuchny, niekoniecznie najkrótszymi opcjami udałem się do Jamboru. Tu tradycyjne porządki, równie tradycyjny spacer nad rzeczką - i już trzeba było wracać. Aby program setka plus okazał się sukcesem musiałem jednak znów pojechać nieco pokrętnie.

Rano wiatr miał wiać słaby z E, a tymczasem zaczął sobie poczynać trochę zbyt dziarsko ESE-sman - więc czasem pomagał, a czasem przeszkadzał, bo generalnie był boczny. Powrót już niemal w totalnej ciszy (czytaj: wiało słabo, ale zewsząd) - ostatecznie jednak udało się wreszcie ukręcić średnią w dolnych granicach przyzwoitości :)

A na drogach i wszędzie wokół tłumy szosowców, matek z wózkami, dymiących grilli na działkach i całych rodzin w samochodach - pod marketami w mieście, a na leśnych parkingach poza miastem. Nawet jacyś mi zaparkowali tuż przed działkową bramą - ze środka wytoczyła się pięcioosobowa rodzinka pohukując radośnie. Nie obkasłałem, choć może powinienem. Ale można było się tego spodziewać, skoro już wczoraj w Aldim po karkówce nie było ani śladu... ;)



  • DST 133.61km
  • Teren 0.48km
  • Czas 04:50
  • VAVG 27.64km/h
  • VMAX 54.04km/h
  • Kalorie 5825kcal
  • Podjazdy 377m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wawa mało ambitnie

Poniedziałek, 17 lutego 2020 · dodano: 17.02.2020 | Komentarze 7

Tradycyjnie niemal zwykłą (z małą, ale niespecjalnie udaną ze względu na kostropaty asfalt zmianą pomiędzy 35, a 40 km-em) trasą do Warszawy ogarnąć rodzinny cmentarz, którego raczej nikt nie ogarnia - oczywiście z wiatrem, który dziś wiał (zwłaszcza w pierwszej części wycieczki) potężnie z WSW (patrz: Vmax), choć zdarzało mu się też trochę kręcić, więc takie to wszystko hopes-siupes oczywiste jednak nie było. Po dojechaniu na rodzinny cmentarzyk okazało się, że wreszcie, po 10 latach rodzinka poczuła się do faktu posiadania grobowca - i go odnowiła! Zaskok arcytotal, brawo - lepiej późno, niż wcale :)

A stąd już zwyczajnie na Zachodnią, pociągiem na Fabryczną Uć - i by braku ambicji dopełnić - powrót z rowerem autobusem miejskim do domu, bo już mi się całkiem nie chciało przedzierać przez miasto (zwłaszcza, że zaczęło padać).

Trasa (z dwiema fotkami) na cmentarz - TU, a z cmentarza na Zachodnią (tylko ślad) - TU. Średnia wyszła trochę gorsza niż zazwyczaj na tej trasie, ale napęd już się zaczyna prosić - jeśli nie o wymianę, to przynajmniej o naprawdę solidne wyczyszczenie.

Dzisiejszy napęd kaloryczny:
1/3 czekolady, kubek mrożonej kawy i 1.5 l wody gazowanej.



  • DST 141.10km
  • Teren 0.67km
  • Czas 05:21
  • VAVG 26.37km/h
  • VMAX 50.50km/h
  • Kalorie 5999kcal
  • Podjazdy 389m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Wawa bez kebabu

Poniedziałek, 28 października 2019 · dodano: 28.10.2019 | Komentarze 9

Tytuł trochę smutny, ale najpierw wczorajszy rekordowo długi jak dotąd psacer z Tobikiem - po Uckich Pagórkach - RELIVE z fotkami :)

A dziś z rana ruszyliśmy z Kol.aardem na Warszawę - ja miałem do posprzątania kolejny rodzinny cmentarzyk (czyli ten, co zwykle, gdy jadę do Wawy) - aard chciał koniecznie zjeść ponoć zjawiskowe kebaby z budki przy dworcu Warszawa-Śródmieście, czemu też zasadniczo nie byłem przeciw ;)

Do Kasków jechało się znakomicie z wiatrem (średnia grubo ponad 28 km/h) - w rzeczonych Kaskach spotkaliśmy umówionego Meteora:

 Fot. Meteor2017

Ponieważ rano za krótko ładowałem zegarek, więc dzisiejsza trasa częściowo zapisała się tylko w Endo w komórce - stąd nie wrzucam Relivów, bo to bez sensu (byłoby ich 4), a zamiast nich - fotki.

Z Kasków pojechaliśmy moją zwykłą trasą nieco wolniej (ze względu na nawet nie skrzypiący, a pięknie ćwierkający napęd meteorowy;) i dojechaliśmy do parku Bajka w Błoniach:

 Fot. Meteor2017
 Fot. Meteor2017
Po Parku Bajka jeszcze błońska Pchła Szachrajka...
 Fot. Meteor2017

...i już znów we dwóch (Meteor zawrócił do rodzinnego Żyrka) doczłapaliśmy o pierwszym zmierzchu na cmentarz. Tu szybkie porządki i ładowanie zegarka - i w drogę: jednak nie tak, jak zazwyczaj jeżdżę na Zachodnią, by nie wbijając się zbytnio w Wawę wsiąść w powrotny pekap - a na wspomniane kebaby. I tu nastąpił dramat w zeru kalorii: otóż Pani Kebabowa nie miała już mięsa! Płacz i burczenie brzuchami nie pomogło... mi został na pocieszenie McDonald's na Centralnej, a aardowi jakaś buła o nazwie "katalońska". Ale zamieszek chyba nie wywołała ;)

Wsiedliśmy zatem w najbliższy pekap na Uć - jazda luksusowa, bo było pusto - i po godzinie z hakiem byliśmy w rodzinnym grodzie. A z dworca już tylko do domu - i wyszło ponad 140 km-ów z niezłym czasem, choć znacząco sponiewieranym koszmarno-dedeerową jazdą po Wawie i Uci. Cóż zrobić - i tak fajna wycieczka wyszła :)

A - no i stuknęło tyle km-ów, co w całym zeszłym roku!