Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Pan huann z miasteczka Uć w województwie uckim. Ma już przejechane na bs-ie 87346.80 kilometrów - w tym 3400.04 w sposób gruntowny! Przemieszcza się MERIDĄ Kalahari 500 (rocznik 2001) z prędkością zaskakująco średnią, bo wynoszącą 22.99 km/h - i się wcale tym nie chwali, jeno uprzejmie informuje.
Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)
2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl Zaliczone rowerowo gminy:

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy huann.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

3. Setuchna to już cóś!

Dystans całkowity:12548.32 km (w terenie 554.72 km; 4.42%)
Czas w ruchu:536:00
Średnia prędkość:23.41 km/h
Maksymalna prędkość:62.50 km/h
Suma podjazdów:20485 m
Maks. tętno maksymalne:179 (100 %)
Maks. tętno średnie:153 (84 %)
Suma kalorii:184784 kcal
Liczba aktywności:104
Średnio na aktywność:120.66 km i 5h 09m
Więcej statystyk
  • DST 100.10km
  • Teren 8.05km
  • Czas 04:06
  • VAVG 24.41km/h
  • VMAX 47.92km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • Kalorie 4280kcal
  • Podjazdy 517m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Chamy i klezmerzy, czyli kraina mlekiem i asfaltem płynąca

Sobota, 3 sierpnia 2019 · dodano: 03.08.2019 | Komentarze 9

Kolejna wycieczka z cyklu "Rowerem z jęzorem za autokarem Wędrownego Festiwalu KOLORY POLSKI" rozpoczęła się dość niefortunnie: przeciskając się przed skrzyżowaniem między krawężnikiem, a autami, lekko puknąłem w lustereczko jednego z nich. Nawet mu specjalnie nie przestawiłem, a tu wrzask ze środka, jakbym co najmniej jamnika komuś zamordował. Przeprosiłem grzecznie - w zamian usłyszałem wiązankę okrzyków niekulturalnych typu "żebym sobie chodnikiem jeździł!" - no, skoro już z idiotami widać mam do czynienia, to pogratulowałem znajomości przepisów i sobie pojechałem, zostawiając piany na ust koralach rzeczonych osobników, mieniących się posiadaczami prawa jazdy, a więc z automatu by się mogło wydawać - znajomości przepisów. Wjechałem na dedeerówę (na której początek nota bene rzeczony osobnik mi tarasował wjazd - stąd moje przepychactwo), a tu na środku - zaparkowany kolejny znawca. Już miałem z premedytacją (aczkolwiek kulturalnie, bo dłonią) złożyć mu lusterko, gdy się zjawił sam samochochodzista we własnej miernej osóbce - poleciłem mu tylko w 3 sekundy znikać, bo robię zdjęcie - i dzwonię po straż. I o dziwo - tak się wystraŻył, że potulnie jak baranek prędziutko spakował się w cztery koła :)

Pokrzepiony mentalnie i już bez przygód dociągnąłem wraz ze wzmagającym się tylno-bocznym wiatrem z NW do pierwszego celu podróży, gdzie byłem umówiony na spotkanie z wesołym autokarem festiwalowym, w którym tym razem jechała nie tylko M. - ale też i moja mama :) A tym pierwszym celem były Lisowice - i w teorii od czerwca już wykończony projekt (o zaskakującej nazwie "Projekt Lisowice";) rewitalizacji kompleksu malowniczych stawów na Mrodze wraz z otoczeniem, dawnym folwarkiem, parkiem, pałacem etc.. I jak to u nas - terminy - terminami, a życie - życiem. Trochę mi było głupio, bo ta miejscówka znalazła się na trasie festiwalowej wycieczki za moją sprawką;)

Dobrze, że chociaż nie było błocka na niewykończonych alejkach nad brzegami braku stawów (które obecnie składają się z błota i chynchów), więc z rowerem i całym autokarowym towarzystwem uskuteczniliśmy spacer - przewodnik opowiadał, a ja m.in. podziwiałem stojącą w zaschniętym bagnie stację (Wojew)Uckich Rowerów Aglomeracyjnych :D

Na koniec spaceru, odłączając się ponownie od autokarowców wskoczyłem na Mery i pognałem trochę bocznymi, a jak już miałem dość szutrów i dziurdziołów - główną trasą na Głuchów - do kolejnego miejsca spotkania, czyli Mleczarni w rzeczonym Głuchowie. Jak wspomina Jan Długosz - Głuchów nosił niegdyś miano Słuchów - jednak zniszczenia Słuchowa podczas wojen widać przyczyniły się do zmiany nazwy ;D

Pod mleczarnią trwał akurat dla autokarowców poczęstunek maślankowo-serowy, więc też się załapałem - i znów ruszyłem swoją drogą - tym razem na południe - za Koluszki, gdzie w zeszłym roku wybudowano, jak się okazało rewelacyjną asfaltową drogę rowerową przez pola i las, z dala od dróg, biegnącą po śladzie dawnej bocznicy kolejowej na przestrzeni ładnych kilku kilometrów. Nim jednak dotarłem do wynalazku - 5 kilometrów strasznej szutrówki pełnej kamieni przez las. Ech.

Przejechawszy całość dedeerówy, stękając na czym świat stoi (bo było centralnie tym razem pod wiatr), po dziurawych bocznych asfaltach i czasem bez dociągnąłem do Rogowa, by po raz trzeci spotkać naszą wycieczkę. Wycieczka w międzyczasie zdążyła zwiedzić tutejsze Arboretum (które ma w logo pewien liść do złudzenia przypominający inny liść - taki w PL zabroniony;), a w którym to Arboretum byłem już kilka razy - i to w ciekawsze pory roku niż środek lata - więc na zwiedzaniu mi nie zależało, tylko na koncercie na pobliskiej leśnej polanie. A występ był mega-przedni - Orkiestra Klezmerska Teatru Sejneńskiego wyczarowała mnóstwo niesłychanie dobrej muzy, a łącząc tradycyjne melodie z często zaskakującymi aranżami (m.in. solówka na perkusji a'la Led Zeppelin w utworze Moby Dick) sprawiła, że zwłaszcza dzieci pod sceną wyprawiały tańce niczym Kozacy w Hulajpolu. Na koncercie spotkałem również przypadkiem koleżankę N. - Aardzie, czytasz Ty moje re(we)lacje aby? ;)

Gdy już bisowali, zwinąłem się na pociąg na Uć, bo robiło się już powoli wieczorowo - na peronie była już duża grupa rowerzystów wracających z koncertu, ale na szczęście wsiedli w Regio pięć minut przed moją ŁKĄ-Sprinterem - i to oni płacili jadąc w ścisku za rowery - a ja w luksusach - nie :)

Ostatni etap to już tylko dojazd z Fabrycznej do domu - i łącznie wyjeżdżając z domu później niż M. - wróciłem wcześniej :) Taka jest bowiem, udowodniona już niezliczoną ilość razy przewaga roweru nad wszelkimi czterema kolami!

Relivy:
1. Bez fotek - trasa na szybko do Lisowic: https://www.relive.cc/view/e1368508874
2. Z fotkami - spacer po niewykończonych Lisowicach: https://www.relive.cc/view/e1368509239
3. Na mleko do Głuchowa i do kolejkowej dedeerówy: https://www.relive.cc/view/e1368510356
4. Dederówą i dalej na koncert: https://www.relive.cc/view/e1368579270

Ponadto dwa krótkie odcinki - na stację w Rogowie i z dworca w Uci - tych nie zamieszczam, bo nic ciekawego. No i trzasnęła stówka rzutem na taśmę na koniec.




  • DST 100.88km
  • Teren 0.70km
  • Czas 04:05
  • VAVG 24.71km/h
  • VMAX 45.54km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Kalorie 4355kcal
  • Podjazdy 566m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Do Turka na kebaba

Czwartek, 25 lipca 2019 · dodano: 25.07.2019 | Komentarze 5

Pomysł tej wycieczki hibernował sobie przez dwa lata: skoczyć z Koła przez Turek do Kalifa* (*feplenię na potwebę chwili;) zaliczając po drodze nowe gminy. Oczywiście w Turku już byłem, ale teraz chodziło o pożarcie tam kebaba! I tak to trwało dwa lata, nim się wreszcie dziś zrealizowało - powodem opóźnienia był przewlekły remont torów na trasie, na której leży Koło i niemożliwość dotarcia doń pociągiem - a jak wiadomo, komunikacje zastępcze robią wielkie problemy jeśli chodzi o rower. No, ale wreszcie zrobili tory i można było jechać!

Dziś miało wiać, co prawda niezbyt silnie i raczej w drugiej części dnia z NE - idealnie. Oczywiście, wczoraj prognozy już nie były takie łaskawe, za to zapowiadały piekielny upał - tu się rzecz jasna sprawdziły :/

Tak więc dość wczesnym porankiem poleciałem na Dworzec Widzewowy, by wsiąść w IC zatrzymujący się w Kole - podróż komfortowa, mało ludzi (pewnie w weekend wyglądało by to inaczej), klima... W Koło już nie było tak wesoło: uderzenie żaru i wiatr z... S. Trudno się mówi i się brnie. Więc pobrnąłem - najpierw na W starą szosą z wygodnymi szerokimi poboczami w kierunku na Konin (nowa gmina: Krzymów), potem odbiłem w wiatr, tj. w lewo (nowa gmina: Władysławów) i pokonując pierwsze podjazdy doczołgałem do Turka. A tu ładny rynek, a przy ulicy Gorzelnianej - Turek Kebab! Osiągnąłem w ten sposób najważniejszy cel wyjazdu i tzw. mniejszą połowę dystansu. Za to kebab był tak ogromny, że chyba po raz pierwszy w życiu zeżarłem tylko 3/4, resztę biorąc do sakwy! Co prawda przez ten upał byłem coś bez apetytu, albo raczej zapomniałem, że jestem jak zwykle strasznie głodny;)

Za Turkiem do Malanowa było znów pod górę - wiatr skręcił na przednio-boczny, czyli z W. I bardzo mało cienia po drodze. W końcu osiągnąłem granicę powiatu kaliskiego i nową gminę (Ceków-Kolonia). Tuż obok w lesie zaczynała się czwarta dziś nowa gmina - Mycielin - więc wbiłem się w piachy sto coś metrów - i cyk - zaliczone :)

Stąd miało być niby przeważnie już z górki, ale byłem już cokolwiek wykończony, więc średnia powoli, ale sukcesywnie spadała - w końcu skręciłem z wojewódzkiej na lokalną drogę, by ominąć Kalisz w myśl zasady (ortografia, interpunkcja, a zwłaszcza interpretacja dowolna;) "powolimijajkalisz" - i owszem, powoli ominąłem centrum trafiając w Winiary (te od przetworów:). Po drodze cudowne miejsce: gigantyczny zraszacz pola, który co chwila polewał też kawałek jezdni - ustawiłem się więc tak podczas przejazdu, by być centralnie trafionym: co za ulga w tym piekiełku!

W Winiarach dojechałem w okolice stacyjki, z której miałem wracać - posiedziałem chwilę, podładowałem zegarek (wziąłem dziś zapobiegliwie power-banka - i słusznie!), potem jeszcze lajtowo podjechałem na tamę Zalewu Szałe (Szałe ciałe to to nie jest, ale miejsce sympatyczne, już kiedyś przeze mnie odwiedzone - w ten sposób połączyłem dzisiejszą trasę z onegdasiejszą) - i już zaraz był pociąg Regio na Uć. A ja, mimo 4 litrów napojów po drodze na skraju lekkiego udaru. Jak wiadomo, w Regio brak panów wózkospożywczych, że nie wspomnę o Warsie, ale przesympatyczny Pan Konduktor poratował mnie swoją wodą mineralną za którą nic nie chciał. Są jeszcze widać w tym nieszczęsnym kraju szosowych gazeciarzy i kwękających bab w okienku życzliwi ludzie!

A potem jeszcze się napoiłem pepsówą na Kaliskim, na który dowiózł mnie pociąg - i dzida do domu.

Wyszło co wyszło - czyli kolejna setuchna plus, średnia bardzo średnia, by nie rzec upalno-wmordęwietrzna - ale pięć nowych gmin (wpadł jeszcze prawie na koniec gorący Żelazków) piechotą nie chodzi - że nie wspomnę o Tureckim Kebabu!!

Relive z fotkami podstawowej części trasy (Koło - Kalisz-Winiary) - TU.



  • DST 110.96km
  • Teren 0.28km
  • Czas 04:19
  • VAVG 25.71km/h
  • VMAX 46.48km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Kalorie 4822kcal
  • Podjazdy 519m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kolorowa wycieczka pociągowo-rowerowa z kozami i jazz bandem

Niedziela, 14 lipca 2019 · dodano: 14.07.2019 | Komentarze 8

Kolejna weekendowa wycieczka rowerowa w nawiązaniu do Festiwalu "Kolory Polski" - tym razem M. pojechała oficjalnie z całym autokarem (bo Siedlątków, gdzie miał wystąpić słynny ostatnio Jazz Band Młynarski-Masecki dość daleko, a koncert dość późno), a ja zacząłem kombinować: na początku myślałem o tym, by jechać bezpośrednio z domu - miejsce koncertu oddalone o niecałe 60 km-ów - ale niestety miałbym silny, przednio-boczny wiatr - więc stwierdziłem, że pojadę pekapem do Łęczycy - i stamtąd pyknę z tylno-bocznym niecałe pięć dych do celu. Jednak jeszcze przed wyjazdem przezornie zajrzałem na Street View - laboga, Opatrzność czuwa! To, co zobaczyłem na przestrzeni 14(!) km-ów, czyli kostkowy ceper przy drodze wojewódzkiej sprawiło, że nastąpiła kolejna, szybka zmiana planów. Czy to się w ogólnym, jak to mówią rozruchanku opłaciło - o tym za chwilę ;)

Zmieniłem więc plany na wiatr stricte boczny i dojazd bocznymi gminnymi asfaltami z Ozorkowa. W założeniu km-ów 37, czyli nawet bliżej, za to z gorszym wiatrem. No trudno.

Tak więc najpierw na Dworzec Kaliszczański, stąd pociągiem w dziko napchanym rowerami składzie na stację Ozorków Nowe Miasto - i dalej zgodnie z planem... czy aby na pewno? ;)

Początkowo więc dobrą drogą na Parzęczew (który odwiedziliśmy dzień wcześniej z M.), potem kostropatymi asfaltami - ale za niedługo zaczął się Powiat Poddębicki, który na bogato geotermią stojący buduje na szczęście nie tylko z kostki, ale też robi gładkie asfalty bez "udogodnień" "rowerowych". Jechało się wyśmienicie, parę zakrętów i wiatr zrobił się wręcz tylny...no własnie. Zobaczyłem tablicę z napisem Dalików i już wiedziałem, że to nie były żadne zakręty, tylko należało zjechać w boczną drogę - a ja radośnie wykręciłem wraz z główną na południowy wschód.
No żesz kwa.

Nie pozostało nic innego, jak kolejne 10 km-ów z Dalikowa dymać pod wiatr bardzo przeze mnie nielubianą (koleiny, brak pobocza, ruch jak w Święto Zmarłych) szosą Uć-Poddębice. Jakoś doczołgałem do tego zacnego miasteczka i odbiłem w lewo: kto drogi skrótuje, ten wpada w... korek: a dokładnie 700 m korka koło słynnego ZOO Safari w Borysewie. A ja już spieszony jak kawaleria pod okienkiem, bo byłem przed koncertem jeszcze umówiony na koziej farmie w Drużbinie (gdzie w ramach Festiwalu można było się najeść serów) - tak się kurka znerwicowałem, że znów... skręciłem nie tam gdzie trzeba ;) Tak to jest, jak się jeździ na czuja po drogach, po których się nie jeździło, albo dawno temu i nieprawda.

W końcu, zrobiwszy łącznie dodatkowych 8 km-ów (czyli tyle, ile więcej zrobiłbym jadąc z Łęczycy) i spóźniony pół głodziny dociągnąłem do rzeczonych kóz - a tam już czekała wraz z autokarem M., która dla mnie uratowała z ogólnego rozpasania żarełko :)

Z Drużbina był już rzut beretem do Siedlątkowa - i znów jadąc "na pamięć" wjechałem w nieplanowane krzaki nad samym Zbiornikiem Jeziorsko - dzięki temu odkryłem nową plażę :) Totalna dekoncentracja!

W Siedlątkowie było do koncertu jeszcze sporo czasu - zrobiło się gorąco, sennie i piknikowo, a że scena stała na łące pod kościółkiem ukrytym za boczną zaporą, więc tu akurat wyjątkowo mogłoby wiać - a nie wiało. Po pożarciu tego i owego (czyli darmowo rozdawanych: zupy rybnej i wędzonej rybki!) zaczął się koncert: najpierw przynudzał jakiś niemrawy lokalny zespół swingowy, ale potem na scenę weszli Oni - czyli Młynarski z ekipą i zrobili coś przewspaniałego. Kunszt techniczny i najwyższe z możliwych talenta improwizatorskie. Dość powiedzieć, że koncert trwał godzinę - a bisowanie następne pół.

Tymczasem musiałem się pożegnać z bisem, M. i resztą ekipy, bo celem był Sieradz - i ostatni pociąg na Uć o 21.20. Była 19.40, do przejechania (nareszcie z wiatrem!) 39 km-ów. Niby nic - ale ledwo zdążyłem, mimo, że cisnąłem ze średnią ponad 27 po górkach i dołkach krawędziowej strefy Jeziorska - wszystko dlatego, że jeszcze po drodze cykałem fotki, na które dziś w trakcie jazdy prawie nie było czasu. I tak dociągnąłem do Sieradza, wskoczyłem tym razem w IC, po godzinie wysiadłem na Chojnach - i jeszcze przez całe centrum przeturlałem na chatę (psując rzecz jasna mimo wszystko dobrą średnią), gdzie byłem godzinę przed północą.

Intensywny dzień - i w ogóle cały weekend: zmęczenie i satysfakcja fifty-fifty! :)

Odcinków jazdy było łącznie wczoraj aż 5 - z trzech najważniejszych (bez miejskich, związanych z dojazdem/odjazdem do/z dworców) - Relivy:

1. Relive (z popierniczoną trasą) do koziej farmy: https://www.relive.cc/view/e1355943642

2. Relive (z kozami) do Siedlątkowa: https://www.relive.cc/view/e1355942313

3. Relive (z koncertem i widoczkami) do Sieradza: https://www.relive.cc/view/e1356148872

Będzie też może dziś jeszcze film z jednym kawałkiem z koncertu w postaci linku - zatem: czuj czuj - czuwaj!



  • DST 101.58km
  • Teren 0.92km
  • Czas 04:20
  • VAVG 23.44km/h
  • VMAX 50.29km/h
  • Kalorie 4312kcal
  • Podjazdy 689m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

W Siną Dal(arnę) - dz. 11: pocałować klamkę konikom

Wtorek, 18 czerwca 2019 · dodano: 18.06.2019 | Komentarze 2

Dzień długi i męczący - ze względu na silny boczny wiatr wiejący cały dzień z SW. Niby bardziej zjazdowo, ale ze względu na wichurkę - prawie nieodczuwalnie. Podjazdy łagodne, ale dłuuuugie.
Wszystko to (oraz postoje wypoczynkowe i zakupowe) sprawiło, że nie zdążyliśmy odwiedzić wytwórni słynnych drewnianych czerwonych (i nie tylko) koników z Dalarny w Nusnäs - wszystko było już zamknięte :( Może jutro kupimy gdzieś po drodze - ale to już nie to samo.
Trasa podzielona dziś aż na 3 części, choć Relivy tylko dwa, bo trzecia część to już tylko kilka km-ów nad Jezioro Silian - urody przepięknej, ale biwak dziś niewygodny, bo na stromym stoku i w wilgotnym lesie. Za to jezioro rozfalowane szumi jak morze :)
Relive 1:
https://www.relive.cc/view/e1340200412
Relive 2:
https://www.relive.cc/view/e1340457843



  • DST 101.83km
  • Teren 1.00km
  • Czas 04:30
  • VAVG 22.63km/h
  • VMAX 39.64km/h
  • Kalorie 4278kcal
  • Podjazdy 491m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

W Siną Dal(arnę) - dz. 7: wszystko dobre, co się setką kończy!

Piątek, 14 czerwca 2019 · dodano: 14.06.2019 | Komentarze 5

Pół dnia nerwów, bo okazało się, że komórka nie chce się ładować, co stworzyło od razu wiele potencjalnych problemów natury kontaktowo-trasośladowo-nawigacyjno-fotograficzno-wszelakiej: w pierwszym miasteczku po drodze (Vansbro) w serwisie pan zdiagnozował wciśnięcie się do środka styku i nic nie mógł poradzić poza tym, by w Malung (drugie i ostatnie miasteczko na kolejne 2-3 dni!) też zajrzeć do serwisu. Tu z kolei poradzili, by jechać do Mory (owszem, będziemy, za jakieś 4 dni), ale pan oprócz tego podłubał w gnieździe, popsikał jakimś oczyszczaczem i... zaczęło ładować. Co nie znaczy, że tak już będzie do końca.
A ponadto: jazda przez wzgórza i piękną dolinę Dali Zachodniej, pogoda ponownie słoneczna, choć bez wielkiego upału. Do Malung przeszkadzał jednak wiatr z W, potem już było lżej, ale ogólnie to i tak ciężko, bo przeważnie podjazdy: niezbyt strome, ale długie.
Trasa do Malung: 
https://www.relive.cc/view/e1337771077
Trasa od Malung za Limę(!) - z kolejnym noclegiem z szumiącą na szypotach Dalą Zachodnią:
https://www.relive.cc/view/e1337965799
Ponadto na zewnątrz wciąż jest jasno mimo zbliżającej się północy - prawdziwa biała noc!

  • DST 100.52km
  • Teren 2.56km
  • Czas 04:41
  • VAVG 21.46km/h
  • VMAX 49.79km/h
  • Kalorie 4195kcal
  • Podjazdy 1058m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

W Siną Dal(arnę) - dz. 4: Dalarna, nareszcie!

Wtorek, 11 czerwca 2019 · dodano: 11.06.2019 | Komentarze 3

Trasa: Vasteras - Gammleby: 
https://www.relive.cc/view/e1335921893
i
Gammleby - Sörbo: https://www.relive.cc/view/e1336180225
Pierwsza wyprawowa stówka wykręcona rzutem na taśmę przy okazji poszukiwania dobrego miejsca na biwak.
Od rana pogoda zmienna - najpierw duszno, choć pochmurnie, potem słonecznie i wietrznie (wiatr z NE, znowu silny), wreszcie znów się pochmurzyło i zrobiło się wręcz chłodno (wiatr bez zmian, a więc przeważnie boczny).
Dużo zwiedzania po drodze (Vasteras, park kulturowy w Ängelsbergu), miłe spotkanie w środku lasu (a lasów wreszcie mnóstwo!) ze szwedzkim rowerzystą robiącym w 3 miesiące trasę Helsinki - Sztokholm - Oslo - Reykiavik (promem) - Kopenhaga :)
Na koniec dnia dziki atak meszek :/

  • DST 114.40km
  • Teren 2.97km
  • Czas 04:07
  • VAVG 27.79km/h
  • VMAX 46.33km/h
  • Kalorie 5003kcal
  • Podjazdy 406m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Stówka do Opatówka, a potem (wy)kolejne, tym razem niekoniecznie miłe przygody

Niedziela, 14 kwietnia 2019 · dodano: 14.04.2019 | Komentarze 19

Z okazji bardzo silnego wiatru z E (z małą inklinacją N) przejażdżka tak daleko na zachód jak się czasowo dało (ze względu na powrót pekapem;p) z Kol.aardem (od Gorzewa). Jechało się mniej (rzadziej) lub baardziej (częściej) wyśmienicie, choć nie zawsze idealnymi asfaltami (a czasem wręcz ich brakiem) ze względu na wybór raczej bocznych dróg. Średnia z tej części wycieczki - 28,6 km/h na 104 km-ach, trasa - TU. Ciężko napisać coś więcej poza tym, że nie było czasu na robienie zdjęć ;)

Po dotarciu do Opatówka (czyli właściwie przedmieścia Kalisza) chwila oczekiwania na pociąg powrotny - była więc okazja, by wypić drugie z pamiątkowych, bezalkoholowych, cytrynowych  piw otrzymanych w Gdańsku od Rafała Gręźlikowskiego, o czym parę dni temu pisałem. Mniam :)

Gdy już dojeżdżaliśmy do Kaliskiej, by wysiadać, nagle uprzytomniłem sobie, że przypiąłem w pociągu Mery do spodu składanego krzesełka, a kluczyki od zapięcia posiałem wraz z domowymi całkiem niedawno... co tu robić? Próby szybkiego piłowania scyzorykiem i inne patenty nie zadziałały - ostatecznie, za zgodą miłego pana maszynisty dojechaliśmy pustym już składem na górkę rozrządową, gdzie zjawił się inny pan - z nożycami do cięcia drutu. Na szczęście okazały się niepotrzebne, bo w międzyczasie odkręciliśmy dwie śrubki przy krzesełku i w ten sposób uwolniliśmy Meridę z okowów składu osobowego relacji Poznań-Uć, choć zapięcie nadal pozostawało przypięte do jej ramy w okolicy przedniego koła. Jechać jednak dało aardę, więc ruszyliśmy - po chwili każdy już w swoją stronę - Kol.aard do domu, a ja na abarot na Kaliski kupić bilety na planowany za dwa tygodnie wyjazd z M. na długi majowy weekend. I tu zonk: na planowane połączenia brak miejsc na rowery! Na wszystkie pozostałe tego dnia - też! Przynajmniej tak twierdziła z każdą chwilą mniej miła pani z okienka... w końcu doszło do regularnej pyskówy z prostej przyczyny: kazałem jej szukać pierwszego połączenia, na które są miejsca, wszystko jedno o której i którędy, może być przez Pekin. To już wykroczyło (wg niej) poza jej kompetencje, więc też już jej nie oszczędzałem słownie (bo do tej pory taktyka była następująca: pani dobra, tylko pekap zły, bo jak zwykle nie myśli o rowerzystach). W końcu przyszła druga już całkiem paskudna miągwa i w taki deseń do mnie, żebym sobie pojechał na Fabryczny, to może tam kupię, bo one nie mają w swoim systemie, a tam może mają. To jak to - nie ma wspólnego systemu rezerwacji biletów?! Ano nie ma, bo one są z kasy takiej, a pociąg jest spółki srakiej. Nie ma - i co nam pan zrobisz? Uparł się, jakby Misia się naoglądał. Na moją sugestię, że może łaskawie zadzwonią na Fabryczny i się spytają, a nie mam jeszcze dymać po stówie przez pół miasta - odpowiedź była, że... nie mają numeru telefonu. Ani gdzie sprawdzić. Nie byłem na tyle miły i nie sprawdziłem za nie w telefonie (telefonu też zapewne nie miały...), tylko jeszcze raz dla fasonu skląłem ten ich cały ordung (jedna nawet płaczliwie zaczęła odgrywać scenkę rodzajową, że "ona już tu pracuje 38 lat i ma dość!" - jaj jej na to oczywiście, że jakbym miał taki burdel w pracy jak one, to miałbym dość po 38 minutach - bo też i tyle mniej więcej już sterczałem przy ich okienku) i jak niepyszny pod wiatr i przedzierając się przez niedzielnych rowerzystów na dedeerówach powlokłem psując sobie średnią na Fabryczny.

Na Fabrycznym nic nie powiedziałem, co system na Kaliskiej wykazał - i oto - tadam - cud! Są miejsca! Co prawda nie na te połączenia, co były planowane jako najbardziej optymalne, ale jakoś dojedziemy! W dodatku - nawet jakoś (dzień wcześniej, bo innej możliwości oczywiście już brak) wrócimy! Alleluja, Eureka i jakaż to do Kury Nędzy Kasowo-Kolejowej radość wynikająca z faktu, że przez chwilę jest PRAWIE normalnie. Nie ma to jak żyć w Dzikim Hindustanie, wtedy wszystko, co chwilowo nie jest oczywistym na pierwszy rzut oka gównem jawi się w kolorach tęczy, puchu i cekinu o zapachu róży, fiołka i rumianka.

Kupiłem co mogłem (wyboru nie miałem) - i już bez KOLEJNYCH przygód wróciłem do domu.

Morał:
W sumie korzystanie z pekapu to uniwersalny przepis na szczęście w TYM kraju (ja się do niego w zaistniałych okolicznościach przyrody przyznawać nie zamierzam) - dać się wytaplać w gnojowicy mentalnej, a potem siup pod przerdzewiały kran z ledwo letnią wodą - wtedy usługa kąpielowa jawi nam się jacuzzi w spa! Ale i tak - nie polecam ;)



  • DST 138.16km
  • Teren 0.48km
  • Czas 04:52
  • VAVG 28.39km/h
  • VMAX 51.90km/h
  • Kalorie 6002kcal
  • Podjazdy 403m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wiosenna Wawa...a tu nagle rekordy!

Niedziela, 17 marca 2019 · dodano: 17.03.2019 | Komentarze 6

Miało dziś wiać potężnie i dokładnie z SW - i tak było. Kierunek niby słuszny na planowaną Wawę - ale tak nie do końca, bo za mało wektora W, a za dużo z S. Nie było jednak co grymasić, ponad pół roku nie byłem ogarnąć rodzinnego cmentarzyka - więc mimo zużytego napędu po zimie (czasem już sobie lubi łańcuch strzelić) i niekończącego się niewykasłania - hajże! Zwłaszcza, że pogodowo wiosna w pełnym, jednodniowym rozkwicie: ciepło (na postojach na słońcu ZBYT ciepło!) i prawie bezchmurnie. Dobrze, że założyłem gacie 3/4 i jedną warstwę - polar setkę, bo bym się żywcem ugotował!

Wyjechałem po 10:00 - i gdy już opuściłem miejskie ecie-pecie i ustawiłem się przed Stryjkowem idealnie z wiatrem - poskutkowało to dzisiejszym Vmaxem z górki - prawie 52 km/h! Gdy w Stryjkowie spojrzałem na średnią - trochę mnie zamurowało - 31,3 km/h! Tego jeszcze nie grali... :D

Ze Stryjkowa trochę łącząc opcje trasy nowsze ze starszymi dociągnąłem do Nieborowa - po 62 km-ach średnia nadal wynosiła ponad 30!

Po pierwszym, krótkim odsapie ruszyłem dalej - i nie było już tak znakomicie, choć nadal nieźle - leciałem na zmianę na E i ENE, a wiatr zaczął coraz bardziej być SSW, czyli tylno-boczny, a chwilami wręcz boczny. I potężny, więc musiałem wreszcie dziś troszkę nad rowerem popracować, żeby nie było ;)

Między Aleksandrowem koło Żyrardowa, a Shimanowem;) trafiłem na nową, rewelacyjną rowerową asfaltówkę - chyba ze 4 kilometry szczerych pól i takie coś wzdłuż w sumie lokalnej szosy wraz z jej remontem postroili. Bogata gmina :) Niestety - nie ma miodu bez łyżeczki - asfaltówka, biegnąca wśród niczego dwukrotnie zmienia (pod kątem prostym!) stronę jezdni. Kompletny bezsens - jak to u nas: jak można coś spieprzyć - to jeszcze jak!

Drugi krótki postój w równie kultowych rowerowo co Shimanów Kaskach (km-ów 90,8; Vśr - 29,8), potem jeszcze w Rokitnie (km-ów 107,5; Vśr - 29,5). Na koniec przed cmentarzem kupowanie zniczy u tej pani co zwykle w Pruszkowo-Żbikowie - i za troszkę byłem na miejscu.

Tu, jak zwykle, wszystko leżące odłogiem - w tym jakiś wieniec z Bożego Narodzenia, a wokół - uschnięte badyle po jesiennych "mimozach" (czyli nawłoci). Postument zasypany liśćmi, wypalone znicze etc. - "fajnie" dba o grób swego ojca i swojej babci moja kuzynka (i jednocześnie chrzestna nie widziana od 9 lat) mieszkająca... kilometr dalej. Ręce opadają - no, ale to wielkie państwo są, mają fabryki i bryki, więc się zniżać nie będą. I mimo, że (opływając w kasiorę!) dostali jako najbliższa rodzina kilka tysięcy na nagrobek 9 lat temu, nie kiwnęli paluchem tłustym. Przepraszam za w(s)tręt osobisty, ale cholery można dostać.

Sprzątanie zajęło pół godziny - i już ruszyłem w przedostatni etap dzisiejszego rowerowania - czyli na Wawę Zachodnią. W sierpniu zeszłego roku, gdy jechałem do Warszawy po raz ostatni, wzdłuż głównego wlotu do miasta od zachodu (czyli ul. Połczyńskiej) zaczęto coś budować dla rowerów - obecnie naprawdę nieźle się to już prezentuje - poza dosłownie 30 metrami nieskończonymi obok Glinianki Sznajdra (to ta robiąca za lodowisko w ostatniej scenie w "Misiu":) reszta już działa - szeroka asfaltowa dedeerówa (czasem wspólna z pieszymi, a czasem przechodząca w równoległe do jezdni asfaltowe dojazdy na posesje dostępne dla aut) - w sumie należy tylko uważać na niezliczone wloty i wyloty z boku. Cóż - taki urok infrastruktur rowerowych, nawet niezłych (zwłaszcza jak na nasze "standardy") ;p

Na Zachodniej odsapnąłem 3 kwadranse, kupiłem sobie colę - a drożdżówkę dla potulnego Pana Menela, który mnie nie prosił o kasę, tylko własnie o coś do jedzenia (czym mnie ujął) - i już była ŁKA na Uć. A w środku tłok, więc 1,5h na schodku na podłodze. Nic to.

Po wysięściu jeszcze w miarę szybka dzida przez miasto - i dzisiejszą jazdę zupełnie niespodziewanie zakończyłem z nowym rekordem prędkości na tej trasie (28,39 km/h) oraz drugim wynikiem w historii (trenażerów nie liczę rzecz jasna) w ogóle.

Jak to się stało - jeszcze nie wiem, ale chyba z Meridą jak z winem - czym starsza, tym lepsza!

Wisienką na torcie - pierwsze tysiąc w tym roku. No i wreszcie pierwsza w tym roku setka tak w ogóle.
Coś takiego, no, no...

Napęd: 1 l wody gazowanej, 0,5 l coli, pół czekolady gorzkiej z nadzieniem wiśniowym Wedla, 2 banany i kubek mrożonej kawy.

Relive (z jednym foto z Nieborowa) - PROSZĘ UPRZEJMIE.




  • DST 102.93km
  • Czas 03:40
  • VAVG 28.07km/h
  • VMAX 43.63km/h
  • Kalorie 4482kcal
  • Podjazdy 420m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de Warząchewka

Niedziela, 14 października 2018 · dodano: 14.10.2018 | Komentarze 9

Do Warząchewki? Ale czemu?
Bo tak :)
Bo tam nie ma dosłownie nic poza ładną nazwą. I wiatrem wg prognoz dziś sprzyjającym. I setki kilometrów. I stacji kolejowej, z której można wrócić do domu.
No to w drogę od rana!

Wszystko zapowiadało się aż za bardzo wyśmienicie: dystans taki w sam raz, piękna złotopolska jesień i takaż pogoda, profil trasy (bardziej w dół, niż w górę) i sprzyjający wiatr - wg zapowiedzi - z SSE.
Podejrzane!

I słusznie...

Na początku szło jak po maśle - po minięciu miasta Uć ze Zgierzem na dokładkę, stara "Jedynka" rozwinęła przede mną gładzie swych asfaltów z luksusowym poboczem - a, że niedziela, więc ruch minimalny i nic, tylko śmigać! Wszystko gładko z wiaterkiem i z górki do Łęczycy - tu zaczęły się pierwsze, nieznaczne jeszcze (jak to mówią u nas) "schódki": droga wykręciła na N, a wiatr zmienił się na SE. Niby nic, ale jednak (zwłaszcza na długich, choć plaskatych podjazdach w szczerych polach, których jest tu 90% trasy).

Pierwszy postój w Krośniewicach po 58 km-ach - banan i pić.

Potem droga wykręciła lekko na E, a z wiatru się zrobił ESE-sman, więc już całkiem z boku. Na szczęście nie trwało to długo, bo po 76 km-ach był Lubień Kujawski i czekoladowe kulki :)

I tu się zaczęły schodziska - na postoju nad malowniczym jeziorkiem usłyszałem niepokojący syk dobiegający z przedniego koła... o żesz kfak! :/

Początkowo sądziłem, że czeka mnie łatanie dętki, ale powietrze uchodziło dość wolno...zmieniłem więc plan - ze względu na marudną perspektywę pompowania małą pompeczką po łataniu, co trwałoby na tyle długo, że nie zdążyłbym na ciapąg powrotny z Warząchewki, dokąd miałem jeszcze 27 km-ów - i 1,5 h czasu. Przy sprawnym rowerze to by była godzinka jazdy dzisiaj, no ale... ruszyłem zakleiwszy z zewnątrz oponę w miejscu, skąd uchodziło powietrze - dałem bezpośrednio na dziurę łatkę dętkową, a po wierzchu nie żałowałem słynnej srebrnej taśmy, z którą się zawsze wożę.

Tak przejechałem kilka km-ów, a koło "pływało" coraz bardziej. W końcu zdesperowany zatrzymałem się przy jakimś parkującym aucie na poboczu, ale pani nie miała pompki samochodowej. Na szczęście za kilkaset metrów była stacja benzynowa - nabiłem 4,2 atmosfery, zmieniłem "opatrunek" oponie - i dalej walczyć o końcowy sukces warząchewkowy! A powietrze pomalutku: sssss...

Dociągnąłem do obwodnicy Kowala (km 90) - tu była kolejna stacja benzynowa, ale niestety kompresor był uszkodzony - dobił już tylko do 2 atmosfer. Ostatnie 13 km-ów na stację kolejową to desperacka walka z czasem i wierzgającą z przodu Mery - ostatnie 3 km-y bocznej drogi dociągnąłem już praktycznie wyłącznie na flaku. Szczęście w nieszczęściu, że to przednie, a nie tylne koło, bo nic by z tego nie wyszło - a tak zdążyłem kwadrans przed pociągiem - jedynym wg rozkładu bezpośrednim połączeniem powrotnym.

Stówa zrobiona, Warząchewka zaliczona - ale to jeszcze nie był koniec kar za dzisiejsze "pojechanie na łatwiznę" - przed Ozorkowem okazało się, że trakcja jest zerwana i że 2 stacje przewiezie wszystkich autobus zastępczy na kolejny pociąg.

Na szczęście udało się uprosić kierowcę, by wrzucił całkiem już z przodu sflaczałą Mery do luku bagażowego - i jakoś dotarłem do domu z prawie półtoragodzinnym opóźnieniem - oczywiście od dworca już MPK. I gdyby nie dziura to kto wie, czy dziś by nie padł rekord wszechczasów prędkości na dystansie stukilometrowym, albo w ogóle - a tak wyszło piękne, nędzne 28 km/h...

W domu po rozmontowaniu koła okazało się, że dziurka jest tak mała, że dopiero po zanurzeniu w wodzie wydobywają się zeń pojedyncze bąbelki powietrza. Zakleiłem (również oponę - tym razem od wewnętrznej) - i jutro od rana znów mnie czeka wędrówka na pobliski kompresor.

I chyba zaczynam się powoli bać jazdy gdzieś dalej, bo coś za dużo ostatnio tych "przygód".
6000 km-ów w tym roku przekroczone; Relive z obiecanymi szeleszczącymi jesiennie fotkami - TU.



  • DST 111.21km
  • Teren 2.38km
  • Czas 04:31
  • VAVG 24.62km/h
  • VMAX 35.50km/h
  • Kalorie 4788kcal
  • Podjazdy 400m
  • Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pętelka Nadwiślańsko-Kampinoska krwią okupiona

Niedziela, 16 września 2018 · dodano: 16.09.2018 | Komentarze 11

Pomysł na dzisiejszą wycieczkę kiełkował już od pewnego czasu - czekałem tylko, aż trafi się wolny dzień z niezbyt silnym wiatrem wszystko jedno z jakiego kierunku - w końcu to pętelka.

Wreszcie prognozy wskazały dzisiejszą niedzielę jako optymalną, już wczoraj więc zakupiłem mnóstwo biletów na łącznie 4 połączenia kolejowe (Uć-Łowicz, Łowicz-Sochaczew,
Sochaczew-Łowicz, Łowicz-Uć) i uzbrojony w chęć zdobycia nowej gminy (Wyszogród) ruszyłem dziś na wycieczkę, podczas której co prawda udało się +/- osiągnąć zamierzone cele, ale z różnych względów nie będę jej do końca miło wspominać.

Zaczęło się (gdzieżby indziej!) w pociągu. Nie wsiadałem na stacji startowej, więc przyjechał już mocno nabity. Władowałem się do środka składu, a tu w miejscu dla rowerów pińcetplusy razy kilka z przyległościami, wózkami, siatami etc. Stanąłem obok i w tym momencie usłyszałem głos pani - o dziwo - konduktor:
-SKORO JUŻ pan wsiadł z TYM rowerem, to proszę go powiesić!
-OK, tylko odepnę sakwy, ale te osoby też się muszą przesunąć, bo nawet nie mam do haków dostępu!
Pani Ważna bardzo niezadowolona zarządziła ewakuację i upychanie dzieciatych gdzie się dało - i - nim zdążyłem odpiąć sakwy, znów na mnie wjechała:
-TEN rower MA wisieć, nie może tak stać, na HAKACH ma wisieć!!
Odpowiedziałem jej krótko, że chyba właśnie po to są te haki, nieprawdaż? No to dała mi spokój, ale innych całą drogę do Łowicza rozstawiała po kątach - ci co stali mieli siadać, ci co siedzieli - ustępować im miejsca, etc. :D Jakaś nadgorliwa. W dodatku po 3 stacjach za Zgierzem wyluzowało się tak, że w ogóle mogłem biegać po korytarzu.
W Łowiczu przesiadka na Koleje Mazowieckie - i tu już bez przygód dociągnąłem do Socho puściutkim składem.

Socho przywitało mnie specyficznie: atakiem wściekłego żółtego kundla, gdy tylko ruszyłem - i wściekle żółtą kostkową dedeerówą, gdy kundla odgoniłem. Zatem bez wielkiego sentymentu opuściłem ten malowniczy gród i po przejechaniu Bzury pojechałem jej lewym brzegiem szosą na Kamion.

Szosa niezła, a tam, gdzie zła - zaraz się zrobił nowy asfalt i znów była git. Pierwszy króciutki postój przy moście w Witkowicach (most na Bzurze, którym przeprawiali się żołnierze w 1939 r. - pomniczek i jacyś goście w morowych strojach i z motocyklami z epoki - no tak, to właśnie dziś przypadła rocznica przeprawy wojsk!)

Te motocykle były dziś pierwsze po drodze - i to był jakiś tajemniczy znak, którego jednak nie odczytałem. Pojechałem dalej, częściowo odremontowaną, a częściowo sfrezowaną nawierzchnią i wkrótce osiągnąłem Kamion. Tu zerknąłem pod kościołem na dziwacznie obudowany kapliczką bardzo ładny głaz narzutowy, którego w związku z tym prawie nie widać.

Przy wyjeździe z Kamiona minęła mnie rycząc cała zgraja motocyklistów - jakąż miałem satysfakcję, gdy po wyjechaniu na główną szosę na Wyszogród okazało się, że na wjeździe na most na Wiśle remont i ruch wahadłowy - całe stadko pierdziołków potulnie stało czekając na czerwonym :D

W końcu światła się zmieniły, pognali jak na przeszczep - a ja spokojnie, cykając fotki przetelepałem most i już byłem w Wyszogrodzie, zaliczając niniejszym nową gminę. Kręcąc trochę, za chwilkę byłem na rynku - a tu atrakcje: mnóstwo Ukraińców, sztuczne drzewo...solarne, punkt widokowy na Dolinę Wisły, resztki po rozbitym samolocie. Po chwili usłyszałem porykiwania motocyklowe - oho - chyba się zapędzili i musieli się wrócić! :D

Czym prędzej zjechałem więc łukiem nad samą Wisłę do przyczółka dawnego drewnianego mostu - motocykliści po dobrych dziesięciu minutach też tu jakoś trafili :D

Ponieważ czas tradycyjnie zaczął mnie gonić, więc szybki siup ponownie na europejską;) stronę Wisły - i z Kamiona wreszcie z wiatrem (do Wyszogrodu był przednio-boczny z NNW) pognałem na wschód przeważnie bardzo dobrym asfaltem. Po drodze wyprzedził mnie miły kolarz na cienkich - nawet chwilę pogadaliśmy, ale gdzie tam mu moje 30 km/h wobec jego 40?

W Secyminie odbiłem z głównej szosy w lewo obejrzeć dawny drewniany zbór mennonitów i miejsce, gdzie pływał ongiś prom do wsi - postrachu najeźdźców. Czyli do Wychódźca. Tu pierwszy postój na żryć (banan i czekolada). Na drugim brzegu znów smętnie porykiwało bractwo słabotłumikowe ;)

Stąd wg sugestii kol. Meteora (Super pomysł! Dzięki!!) wąską, ale kompletnie bez-autową asfaltówką lecącą na wschód wzdłuż wału wiślanego - po lewej wał, po prawej łąki, ogrody, starsza (wypatrzyłem nawet drewnianą zagrodę olenderską!) i nowsza, działkowa zabudowa. Sielanka, a jeśli chodzi o doznania z jazdy, to ów dywanik chyba nawet (ze względu na brak wybijających korzeni i durnych słupków po środku) przebija ową pomorską rowerówkę sprzed tygodnia między Krokową, a Puckiem.
W końcu odbiłem z pewnym żalem w prawo - celem była wieś o nazwie Mała Wieś Przy Drodze - ze względu na nazwę :)

Stąd już całkiem wykręciłem powrotnie na południe, a potem na zachód - i zrobiło się pod wiatr.

W Wilkowie wskoczyłem na świeżutki, tegoroczny asfalt tnący Puszczę Kampinoską - wrażenia mieszane, bo asfalt w parku narodowym to jednak niehalo, ale rowerem jechało się super ładnych parę km-ów :) Na szczęście jeszcze nie założono progów zwalniających, choć już przygotowano pod nie miejsca i znaki drogowe.

Potem był znów stary asfalt przez Górki i Sosna Powstańców na skraju lasu, na której wieszano Powstańców Styczniowych. Sosna już od wielu lat jest przewrócona i spróchniała, obok za to wybudowano jakiś ołtarzyk polowy.

Ruszyłem dalej i za chwilę mocno się rozczarowałem - dziurawy asfalt zastąpiła megadziurawa szutrówka - 2 km-y męki, a czasu do pociągu z Socho - na styk!

W końcu się wykaraskałem ponownie na asfalt, dociągnąłem do Kampinosu, odbiłem w prawo na główną na Sochaczew, przejechałem może 5 km-ów (pod wiatr - na szczęście osłabł był) - i tu po raz trzeci dopadła mnie motocykloza - tym razem nie chwalebnie (jak w Witkowicach) i nie radośnie (jak pod Wyszogrodem) - a boleśnie: w chwili, gdy jadąc główną trasą mijałem jakieś podrzędne skrzyżowanie, zza auta czekającego po prawej stronie aż przejadę wysunął się nagle dziadyga na sportowym japońskim motorku. Niestety, nie było szansy uniknąć kontaktu, więc tylko przygotowałem się na maksymalnie bezpieczną glebę...ŁUP! I już leciałem - i zaraz już leżałem. Trochę na plecach, trochę na lewym łokciu - a też i nieco na kolanie. Szybko się poderwałem (nie wiedziałem, jak się sytuacja z autami za mną przedstawia) - Dziad zdębiały pozbierał się i stoi. Opieprzyłem go jak burą sukę (a może i bardziej) - coś jąkał, że mnie nie widział...Taa, jak się włącza do ruchu zza auta, które pewnie z jakiegoś powodu tego nie robi, to faktycznie można nie widzieć. Ale przewidzieć to już by wypadało!

Tymczasem krew się leje z łokcia, ja się spieszę na pociąg (jeszcze ze 12 km-ów i tylko 3 kwadranse - w tym przedzieranie się przez Socho!). Państwo ze stojącego auta bardzo pomogli, zabandażowali mi rękę - i nawet proponowali podwózkę na pekap - ale nie będzie mi dziadyga pętelki rozwalał! Podziękowałem pięknie, trochę wyprostowałem pedał, w który dziadzisko walnęło (a co, jakbym w ułamku sekundy nie zabrał stamtąd nogi?) i potoczyłem dalej, każąc na ostatek Spieprzać Temu Dziadu - byle z głową. Został osłupiały, a ja obolały (i co gorsza, ze względu na łokieć nie korzystający z lemondki, a było pod wiatr) rozpaczliwie próbowałem odrobić straty czasowe. Żelazową Wolę minąłem więc pędem bez choćby krótkiego postoju na foto, a potem już przez dziurawe, albo rozkopane ulice, omijając żółte dedeerówy i równie żółte wściekłe kundle osiągnąłem dworzec 13 minut przed odjazdem pociągu.

Pociąg ten dowiózł mnie do Łowicza, gdzie była kolejna przygoda - zatrzymał się tak udanie a bystro, że będąc na końcu składu nie miałem peronu i groziło skakanie z rowerem 1,5 metra w dół na kamyczki. Na szczęście pan konduktor zauważył i przyleciał odebrać ode mnie Mery z krzywym pedałem.

Kilkanaście minut oczekiwania na e-ŁKĘ - i już dosłownie bez żadnych przygód dociągnąłem na Ucki Żabieniec - i stąd do domu.
I tak było warto :P

Napęd: 1,5 l wody, banan, kilka kostek czekolady oraz 0,5 l Mountain Dew prawie na koniec na dworcu w Łowiczu.

RELIVE Z FOTKAMI; Wyszogród - 588 zaliczona meridowo gmina. Łokieć nap...naprawi się sam.