Info

Więcej o nim tu, a niżej BATONY NA BOCZKU ;)















Moje rowery
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2025, Lipiec10 - 29
- 2025, Czerwiec4 - 8
- 2025, Maj15 - 31
- 2025, Kwiecień12 - 32
- 2025, Marzec11 - 28
- 2025, Luty1 - 5
- 2025, Styczeń1 - 4
- 2024, Grudzień5 - 29
- 2024, Listopad4 - 25
- 2024, Październik14 - 86
- 2024, Wrzesień10 - 38
- 2024, Sierpień7 - 19
- 2024, Lipiec17 - 31
- 2024, Czerwiec1 - 4
- 2024, Maj17 - 71
- 2024, Kwiecień13 - 36
- 2024, Marzec13 - 56
- 2024, Luty7 - 30
- 2024, Styczeń2 - 6
- 2023, Grudzień3 - 14
- 2023, Listopad7 - 21
- 2023, Październik10 - 39
- 2023, Wrzesień12 - 72
- 2023, Sierpień14 - 96
- 2023, Lipiec10 - 40
- 2023, Czerwiec7 - 25
- 2023, Maj13 - 54
- 2023, Kwiecień11 - 50
- 2023, Marzec10 - 61
- 2023, Luty5 - 28
- 2023, Styczeń15 - 76
- 2022, Grudzień3 - 21
- 2022, Listopad5 - 27
- 2022, Październik9 - 43
- 2022, Wrzesień4 - 18
- 2022, Sierpień13 - 93
- 2022, Lipiec11 - 48
- 2022, Czerwiec5 - 24
- 2022, Maj15 - 70
- 2022, Kwiecień11 - 54
- 2022, Marzec12 - 77
- 2022, Luty8 - 40
- 2022, Styczeń8 - 39
- 2021, Grudzień9 - 54
- 2021, Listopad12 - 68
- 2021, Październik11 - 41
- 2021, Wrzesień10 - 47
- 2021, Sierpień13 - 53
- 2021, Lipiec13 - 60
- 2021, Czerwiec19 - 74
- 2021, Maj16 - 73
- 2021, Kwiecień15 - 90
- 2021, Marzec14 - 60
- 2021, Luty6 - 35
- 2021, Styczeń7 - 52
- 2020, Grudzień12 - 44
- 2020, Listopad13 - 76
- 2020, Październik16 - 86
- 2020, Wrzesień10 - 48
- 2020, Sierpień18 - 102
- 2020, Lipiec12 - 78
- 2020, Czerwiec13 - 85
- 2020, Maj12 - 74
- 2020, Kwiecień15 - 151
- 2020, Marzec15 - 125
- 2020, Luty11 - 69
- 2020, Styczeń17 - 122
- 2019, Grudzień12 - 94
- 2019, Listopad25 - 119
- 2019, Październik24 - 135
- 2019, Wrzesień25 - 150
- 2019, Sierpień28 - 113
- 2019, Lipiec30 - 148
- 2019, Czerwiec28 - 129
- 2019, Maj21 - 143
- 2019, Kwiecień20 - 168
- 2019, Marzec22 - 117
- 2019, Luty15 - 143
- 2019, Styczeń10 - 79
- 2018, Grudzień13 - 116
- 2018, Listopad21 - 130
- 2018, Październik25 - 140
- 2018, Wrzesień23 - 215
- 2018, Sierpień26 - 164
- 2018, Lipiec25 - 136
- 2018, Czerwiec24 - 137
- 2018, Maj24 - 169
- 2018, Kwiecień27 - 222
- 2018, Marzec17 - 92
- 2018, Luty15 - 135
- 2018, Styczeń18 - 119
- 2017, Grudzień14 - 117
- 2017, Listopad21 - 156
- 2017, Październik14 - 91
- 2017, Wrzesień15 - 100
- 2017, Sierpień29 - 133
- 2017, Lipiec26 - 138
- 2017, Czerwiec16 - 42
- 2017, Maj25 - 60
- 2017, Kwiecień20 - 86
- 2017, Marzec18 - 44
- 2017, Luty17 - 33
- 2017, Styczeń15 - 52
- 2016, Grudzień14 - 42
- 2016, Listopad18 - 74
- 2016, Październik17 - 81
- 2016, Wrzesień26 - 110
- 2016, Sierpień27 - 197
- 2016, Lipiec28 - 129
- 2016, Czerwiec25 - 79
- 2016, Maj29 - 82
- 2016, Kwiecień25 - 40
- 2016, Marzec20 - 50
- 2016, Luty20 - 66
- 2016, Styczeń16 - 52
- 2015, Grudzień22 - 189
- 2015, Listopad18 - 60
- 2015, Październik21 - 52
- 2015, Wrzesień27 - 38
- 2015, Sierpień26 - 37
- 2015, Lipiec29 - 42
- 2015, Czerwiec27 - 77
- 2015, Maj27 - 78
- 2015, Kwiecień25 - 74
- 2015, Marzec21 - 80
- 2015, Luty20 - 81
- 2015, Styczeń5 - 28
- 2014, Grudzień16 - 60
- 2014, Listopad27 - 37
- 2014, Październik28 - 113
- 2014, Wrzesień28 - 84
- 2014, Sierpień28 - 58
- 2014, Lipiec28 - 83
- 2014, Czerwiec26 - 106
- 2014, Maj25 - 88
- 2014, Kwiecień24 - 75
- 2014, Marzec18 - 133
- 2014, Luty17 - 142
- 2014, Styczeń13 - 68
- 2013, Grudzień21 - 115
- 2013, Listopad23 - 102
- 2013, Październik22 - 64
- 2013, Wrzesień28 - 108
- 2013, Sierpień18 - 66
- 2013, Lipiec30 - 95
- 2013, Czerwiec30 - 79
- 2013, Maj30 - 55
- 2013, Kwiecień29 - 81
- 2013, Marzec16 - 39
- 2013, Luty19 - 62
- 2013, Styczeń9 - 18
- 2012, Grudzień22 - 62
- 2012, Listopad22 - 19
- 2012, Październik20 - 8
- 2012, Wrzesień25 - 6
- 2012, Sierpień2 - 3
- 2012, Lipiec14 - 4
- 2012, Czerwiec26 - 14
- 2012, Maj23 - 24
- 2012, Kwiecień26 - 23
- 2012, Marzec27 - 20
- 2012, Luty21 - 35
- 2012, Styczeń23 - 59
Wpisy archiwalne w kategorii
4. Dzień to za mało!
Dystans całkowity: | 18809.69 km (w terenie 1069.99 km; 5.69%) |
Czas w ruchu: | 814:26 |
Średnia prędkość: | 23.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.62 km/h |
Suma podjazdów: | 53510 m |
Maks. tętno maksymalne: | 181 (101 %) |
Maks. tętno średnie: | 153 (84 %) |
Suma kalorii: | 346053 kcal |
Liczba aktywności: | 396 |
Średnio na aktywność: | 47.50 km i 2h 03m |
Więcej statystyk |
- DST 91.50km
- Teren 2.60km
- Czas 04:33
- VAVG 20.11km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Icóżżeposzwecji?: dz.4 - Sztokholm-Trosa
Wtorek, 21 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0
Zapłaciwszy pani opuszczaliśmy camping z mocnym postanowieniem szybkiego wyjechania poza sztokholmskie opłotki na trasę w kierunku południowym. Ba - ale jak to zrobić? Na początku wszystko szło ładnie - oczywiście po kilku kilometrach zgubiliśmy drogę, a nie mając dokładnej mapy opłotków - zabrnęliśmy w takie maliny pięknymi asfaltówkami dla rowerów, że w końcu system jazdy polegał na tym, że co skrzyżowanie (nieoznakowane, a jakże!) zatrzymywaliśmy się czekając na pierwszego napatoczonego tubylca, co by nam wyjaśnił, co dalej. W ten sposób zmitrężyliśmy mnóstwo czasu, nic nie osiągnęliśmy (bo każdy pytany miał oczywiście nieco inną koncepcję wyplątania się z tego galimatiasu). Teren pagórkowaty, mix terenów zielonych, domków i osiedli blokowych - zmordowani w końcu znaleźliśmy się w jakichś opłotkach tych opłotków - i na szczęście był tam przystanek autobusowy ze szczegółową mapką okolicy! Okazało się, że kierunek jest generalnie słuszny, tylko prostej drogi (dla rowerów - autostrada była, a jakże!) brak.Straciwszy pół dnia, po kilkunastu kilometrach znaleźliśmy się wreszcie w Tumbie - ostatniej przedmiejskiej "sypialni". Tu McDonald's - i ceny niemal jak w Polsce, więc opchaliśmy się po uszy. Po drodze spotkaliśmy sympatycznego szosowca, który znał naszych kolarzy z Tour de France - jak miło! :)
Skończyły się przedmieścia - skończyła się pogoda. Już od rana mieliśmy przeważnie pod wiatr - a teraz dodatkowo doszło trochę deszczu - za Varstą przeczekiwanie. Przeszło po kilkunastu minutach - ale nie było to jeszcze ostatnie słowo tego dnia w kwestii opadów, jak się o tym wkrótce mieliśmy przekonać. Póki co jednak przez zaskakujące (ze względu na bliskość Sztokholmu) pustkowia leśne, pagórkowatą boczną szosą dotarliśmy do Sandviken. Znajduje się tu cieśnina o szerokości kilkuset metrów - a za nią wyspa Morko, połączona po drugiej stronie mostem ze stałym lądem. Prom był bezpłatny - zaczepiła nas kolejna miła postać na rowerze - jakaś miejscowa sakwiarka. Chwilę pogadaliśmy, prom przepłynął na drugą stronę - i znów znaleźliśmy się na jednej z tysięcy szwedzkich wysp. Szybkie zerknięcie na kolejny pałacyk - i w drogę - pod wiatr - i wkrótce pod siekący, drobniutki deszcz. Przeczekiwanie w lesie nic nie dało, więc klnąc i chrzcząc wyspę Morko na "Mokro" - dojechaliśmy do mostu na ląd stały. Zrobiło się zimno i zaczęło już solidnie lać - więc próbowaliśmy przeczekać tym razem pod jakimiś krzakami - próba zrobienia herbaty spełzła na niczym, bo zapałki z Biedry nie są wodoodporne, a zapalniczka w ogóle przestała działać :(
Źli i mokrzy dobrnęliśmy via zamknięty ładny pałac i takąż restaurację do małego miasteczka Vagnharad - była 20:00 i właśnie zamykali sklep, ale jeszcze zdążyliśmy z zakupami, a potem rozgościliśmy się w (znajdującym się w tym samym budynku) barze kebabowym. Wcięliśmy dwie wielkie porcje, nieco się zagrzaliśmy, nabraliśmy wody do butelek (na wieczorną herbatę) - i pojechaliśmy dalej. Na szczęście przestało padać. Ostatecznie, po poszukiwaniach miłego miejsca do rozbicia namiotu w jakimś rezerwacie ptaków, gdzie nie wolno - wylądowaliśmy na wjeździe do Trosy na wielkiej łące nad rzeczką opodal krzaczka z widokiem na miejscowe centrum handlowe - i tu postanowiliśmy przenocować w warunkach podeszczowych.
- DST 38.70km
- Teren 1.60km
- Czas 02:05
- VAVG 18.58km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Icóżżeposzwecji?: dz.3 - Sztokholm
Poniedziałek, 20 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 4
Ranek wstał z pogodą znośną, więc zostawiwszy niepotrzebne graty ruszyliśmy na lekko do centrum stolicy Szwecji. Powoli przyzwyczajając się do specyfiki jazdy po mieście, bez większych problemów dotarliśmy do serca stolicy. Miasto położone niezwykle - na kilkunastu dużych i mnóstwie mniejszych wysepek robi spore i pozytywne wrażenie - pewnie dzięki jednoczesnej wszechobecności wody, zieleni, małych domków i wysokich, eleganckich kamienic, choć sporo jest też zupełnie zwykłych bloków, takich jak u nas - ale zadbanych i nie tworzących wielkich blokowisk. Ścisłe centrum to przede wszystkim Starówka położona, a jakże - na wyspie - nim jednak znaleźliśmy się na niej, najpierw kawka - w napotkanym po drodze Starbucksie :) W międzyczasie lujnęło, więc trochę czasu zmitrężyliśmy na przeczekiwanie - potem słynny ogromniasty, ceglany ratusz - miejsce, gdzie wręczane są nagrody Nobla. Wszędzie pełno wycieczkowiczów - głównie z Dalekiego Wschodu, ale także, co nas nieco zaskoczyło - rosyjskojęzycznych. Zresztą już na promie chyba połowę pasażerów stanowili "inostrancy" - łatwo było ich poznać, nawet, jak się chwilowo nie darli po skórzanych kurtkach i dresowych spodniach ;pKoło ratusza jest też z zupełnie innych atrakcji symboliczny grobowiec założyciela miasta - jarla Birgera. Cały strasznie złoty :D
Starówkę przemierzyliśmy z rowerami pieszo - ścisk i tumult wielki - na początek odwiedziliśmy też sklepik z pamiątkami, by zakupić za ciężkie korony kilka pocztówek. Pan był bardzo miły i znał po polsku słowo "pocztówka", albo może "znaczek" - nie pomnę - w każdym razie znał ;)
Ze Starówki (niektóre uliczki szerokości metra!) dotarliśmy do zamku królewskiego - duży, ładny i (przynajmniej z wierzchu) niespecjalnie ciekawy to czworobok. Obok budynek Rikstagu - czyli parlamentu.
Stąd już pojechaliśmy wzdłuż nabrzeży w kierunku wyspy, gdzie znajduje się Djurgarten - czyli ogromny park - a w nim muzeum okrętu Vasa i pierwszy na świecie, słynny sztokholmski Skansen. Po drodze jeszcze wjechaliśmy na jakąś sąsiednią wyspę, ale oprócz tego, że było tam ładnie (jak prawie wszędzie w Szwecji|) - nie było na niej nic specjalnego - może poza plenerową wystawą rzeźby dziwnej oraz posągiem dzika z miną a'la Pumba (bez Timona;).
Muzeum okrętu Vasa przywitało nas ogromną kolejką - na szczęście szło sprawnie, choć w międzyczasie nastąpiła kolejna rzęsista ulewa. Schowałem się więc po nieznajomości pod parasolem pani stojącej przede mną - ale nie protestowała, zaś M. ocaliła gęsta korona pobliskiego drzewa.
Okręt robi olbrzymie wrażenie - bo i sam jest olbrzymi. Stoi w mrocznej hali i jest słabo podświetlony - ale na tyle, by było widać to i owo. Vasa zatonęła tuż po wyjściu z portu, gdy ruszała na początku XVII w. na wojnę z Polską - marynarze się potopili wraz z całym ekwipunkiem, a statek przeleżał ponad 300 lat w Bałtyku. Woda go na tyle zakonserwowała, że oprócz żagli i olinowania przetrwało ponad 90% kadłuba. Po wyciągnięciu zakonserwowano go więc tylko, uzupełniono braki - i oto jest. Przy okazji wydobyto spod pokładu dużo sprzętu i trochę szkieletów - wszystko razem do obejrzenia na miejscowej ekspozycji. Jest również film pokazujący historię statku. Byliśmy tam ze 2 godziny, a to i tak mało - bo jeszcze jest wystawa multimedialna pokazująca dzieje świata. Musieliśmy jednak się w końcu stamtąd wymiksować, by zdążyć zobaczyć jeszcze skansen!
A jest co oglądać - cała parkowe wzgórze to Szwecja w miniaturze - z dodatkiem ZOO z miejscową fauną. Są odtworzone całe uliczki małego miasteczka ze sklepikami i pracowniami - każdy domek jest przeznaczony na konkretną działalność - jest więc piekarnia, sklepik ze słodyczami, drugi z przyprawami etc. - wszystko, rzecz jasna w konwencji sprzed stu i więcej lat. Na wzgórze przeniesiono też pałacyki, całe zagrody z różnych zakątków Szwecji, wiatraki, kościólek etc. Jest tu również stara kolejka a'la Gubałówka wjeżdżająca na szczyt, z którego roztacza się panorama miasta. Nie zważając na kropiący znów od czasu do czasu deszcz buszowaliśmy tam i siam - wreszcie skansen płynnie (poprzez zagrody ze zwierzętami hodowlanymi) przeszedł w ZOO - są tu m.in. renifery (ale się schowały), łosie (j.w.) i nasze żubry - ale największą atrakcją okazały się wygrzewające się na skale foki oraz bawiące się z fosie za szybą (czyli kilka cm od nas!) dwa brunatne miśki - udawały, że walczą ze sobą, strasznie przy tym chlapiąc. Super!
Tymczasem powoli zbliżała się godzina zamykania, więc na szybko oblecieliśmy jeszcze resztę terenu, potem zjedliśmy coś pod miejscowym spożywczakiem - i ruszyliśmy w drogę powrotną na nasz camping. Na szczęście o tej porze roku dnie są tu bardzo długie, więc docierając o 22:00 na miejsce, mieliśmy jeszcze normalny dzień. Dopiero po 23:00 zrobiło się ćmawo, więc syci wrażeń wielkomiejskich poszliśmy spać.
- DST 69.30km
- Teren 3.90km
- Czas 03:12
- VAVG 21.66km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Icóżżeposzwecji?: dz.2 - prom-Nynashamn-Sztokholm
Niedziela, 19 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 0
Poranek na promie powitał nas wspaniałą słoneczną pogodą, więc włóczyliśmy się po pokładzie i trochę też pod nim, eksplorując różne zakątki promu. Z ciekawostek odkryliśmy kibel dla psów i specjalne kabiny, gdzie można się zameldować z czworonogiem. Ceny na promie niestety szwedzkie - ale trzeba wszak było się stopniowo przyzwyczajać ;) - więc kupiliśmy jakieś kawy i ciacha i tak przyjemnie zleciało nam kilka godzin. Wreszcie zaczęły się pojawiać na horyzoncie pierwsze niewielkie szkiery - skaliste wysepki znamionujące przybliżanie się do lądu stałego. Jest ich tutaj całe mnóstwo - istny Archipelag - Sztokholmski zresztą. Mniejsze są bezludne, a na większych Szwedzi pobudowali sobie bordowe drewniane domki i spędzają w nich wakacje.Czym było bliżej lądu - tym niestety bardziej się chmurzyło. W końcu, mijając się z promem na Gotlandię dobiliśmy do Nynashamnu - w drogę, na rowerowy podbój Szwecji!
Na początek odwiedziliśmy Lidla - pierwsze zakupy i zderzenie z wysokością cen. Na szczęście wśród potopu wędlin po 200 koron za kilo (czyli +/- 100 zł) i podobnych serów znaleźliśmy też i tańsze wyroby. I nie zawiedliśmy się - żarcie jest tu przepyszne i właściwie żadna z rzeczy, które testowaliśmy nie okazała się niejadalna, a większość smakowała wyśmienicie - mimo, że były to prawie zawsze najtańsze produkty z marketów.
Objedzeni i obładowani ruszyliśmy z przyjemnym tylnym wiatrem na Sztokholm wzdłuż autostrady - problem rowerowy (jaki tam znów problem?;p) został rozwiązany w ten sposób, że albo dosłownie zawsze była asfaltowa rowerówka, albo płynnie się z niąłącząca stara (ale dobrej jakości) szosa z czasów przedautostradowych. Raz spróbowaliśmy skrótować wg mapy, ale nie miało to sensu - wylądowaliśmy na gruntówie prowadzącej do skupiska działek w lesie. Po drodze obejrzeliśmy sobie pierwsze zabytki - pałace w Haringe i Arsta - i, jak się potem okazywało - były to typowe dla Szwecji murowane pałacyki w prostym stylu i jasnych barwach z niewielkimi regularnymi ogrodami oraz zadbaną zabudową gospodarczą wokół. Przeważnie są to obiekty prywatne, często hoteliki - ale prawie wszędzie nie było problemu z podjechaniem i przespacerowaniem się wokół.
Na przedmieścia Sztokholmu wjechaliśmy przez gęste lasy - częściowo gruntówkami - i kierując się na camping zgubiliśmy po raz pierwszy (i nie ostatni!) rowerówkę - tak, jak na wsiach kierunki jazdy są w miarę do rozeznania - to w miastach jest istny dramat! Przede wszystkim znaki dla rowerzystów kierują tak, aby nie wjeżdżać na drogi szybkiego ruchu - i dobrze - ale drogowskazów jest zdecydowanie za mało, a znak taki, jak "koniec drogi rowerowej" nie istnieje - oznaczone są tylko ich początki. Dedeerówy wyprowadzają często-gęsto na osiedla domków - i tam zanikają, a te bardziej tranzytowe, idące wzdłuż głównych dróg są poprowadzone tak zawile i tworzą tak rozliczne rozgałęzienia (czasem wielopoziomowe), że przeciętnie kilka kilometrów dziennie nadrabialiśmy klucząc w tej poplątance. Są również niepozorne zielone tabliczki na niektórych skrzyżowaniach - to znaki międzymiastowych szlaków rowerowych. Są doskonale niewidoczne i pięknie wtapiają się w bujną zieleń :P
W końcu (wjeżdżając raz na autostradę przez pomyłkę) dotarliśmy przez krzaczory do na wpół wymarłego campingu w Bollmora - po poszukiwaniach obsługi okazało się, że jest to pani, która mieszka w domku z przerobionego autobusu Scania - obok stał też drugi :)
Pani najpierw kwękała w szwedzkoangielskim, że nie ma miejsca nawet na jeden namiot, bo tam, gdzie moglibyśmy się rozbić jest bagno (faktycznie było;) - ale w końcu pozwoliła się rozbić na trawniczku tuż pod własną Scanią - i nawet mogliśmy korzystać z rozstawionego zestawu huśtawkowo-stolikowo-leżakowego, więc ukontentowani ogarnęliśmy się ze wszystkim, by następnego dnia od rana ruszyć zwiedzać Sztokholm.
- DST 21.70km
- Teren 1.60km
- Czas 01:00
- VAVG 21.70km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Icóżżedoszwecji?: dz.1. - Uć-pekap-Gdańsk-prom
Sobota, 18 lipca 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 2
Początek tegorocznej letniej wyprawy z M. - tym razem na 2 tygodnie do Szwecji. Celem było dotarcie promem do Nyneshamn niedaleko Sztokholmu, zwiedzenie stolicy, a następnie przejazd cały czas wzdłuż wybrzeży aż na samo południe - do Ystad, skąd mieliśmy zaklepany prom do Polski.Wystartowaliśmy z samiuśkiego rana - najpierw na dworzec Uć K.
Pociąg do Gdańska jechał do Gdańska raz w jedną (do Bydgoszczy), raz w drugą stronę, co spowodowało konieczność przemieszczenia się z rowerami z jednego jego krańca na drugi w połowie podróży. Poza tym jazda przebiegała w miłej, choć bardzo upalnej atmosferze - po drodze lujnęło pod Bydgoszczą, ale w Gdańsku znów było słonecznie, choć już nie tak bardzo gorąco. Na początek przejechaliśmy/przeszliśmy przez Stare Miasto via Długi Targ - tu: kawa mrożona, ale droga i taka sobie. Dalej okazało się kostropato, bo jedyny dojazd na terminal promowy na Westerplatte w remoncie - ani jezdni, ani dedeerówy, tylko jakieś szutry. Wytrzęsło i spowolniło nas to znacznie, aczkolwiek na szczęście mieliśmy spory zapas czasu do zameldowania się na promie "Wawel" linii Polferries. Po kilku kilometrach jazdy przez dziurdzioły wjechaliśmy wreszcie na rewelacyjną asfaltową dedeer, która obok Siarkopolu doprowadziła nas do nasady półwyspu. Ponieważ nadal było trochę czasu, ja przywitałem się z ciepłym morzem na miejscowej mikroplaży, a następnie odebraliśmy bilety w terminalu, zjedliśmy obiad w portowym barze - i wziu - na prom jakimś strasznie długim korytarzem dla pieszych.
Po rozgoszczeniu się i zwiedzeniu kolosa (naprawdę wielki ten Wawel!;), nastąpiła o 18:00 chwila machania Polsce - i wyruszyliśmy przy umiarkowanej fali i nieco pochmurzonym niebie w rejs do Skandynawii. Na morzu wielki ruch - kutry, żaglówki, jakieś barki i inne pasażery - ale nasz górował nad całą tą drobnicą! Ostatnim lądem widocznym z pokładu był Hel - a potem jeszcze ładnie się rozchmurzyło na zachód słońca - i tak się skończył pierwszy dzień wyprawy.
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 52.70km
- Teren 2.10km
- Czas 02:04
- VAVG 25.50km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Jamborowa Odyseja Wodociągowa - dz.3: wietrzny powrót
Środa, 27 maja 2015 · dodano: 27.05.2015 | Komentarze 0
Po ogarnięciu włości - zostawienie klucza panu sąsiadowi (celem ewentualnego dozoru budowlanego) - i w drogę! Najpierw na śmietnik na przydrożnym parkingu, a stąd chyba najczęstszą opcję powrotną via Ldzań, Różę, Rydzyny - a potem opłotkami Pabianic i Rudymi takoż. Od rana silnie, momentami wręcz porywiście wiało z NW, więc w ostatecznym rozrachunku wiatr okazał się był bocznym, choć były spore fragmenty tylnego (mocno pomagał), jak i te kawałki, gdzie katował prosto w pysk. W sumie dość męcząco, więc było parę postojów po drodze, w tym jeden w Rudej celem wypicia pysznego jogurtu z czerw.pomarańczy i zjedzenia równie pysznej bułki z tofi i orzeszkami ;DA koło Kurzego Przystanku, oprócz rzeczonych kur oraz owiec (których nie było), są też kozy i koniki. Polecam bardzo.
Sakwy ciężkie, choć już nie aż tak, jak w drodze do Jamboru.
- DST 2.00km
- Teren 0.10km
- Czas 00:05
- VAVG 24.00km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Jamborowa Odyseja Wodociągowa - dz.2: żarcie - to wszystko!
Wtorek, 26 maja 2015 · dodano: 27.05.2015 | Komentarze 2
Poranny wyskok po papu na morderczym dystansie działka-sklep-działka.Potem już jeżdżenie zmotoryzowanymi czterema kołami z panem sąsiadem (nadzór budowlany) do gminnych wodociągów i znajomego geodety, celem załatwienia miliona świstków potrzebnych do wykonania przyłącza z wodą na działkę. W międzyczasie się rozpadało, więc reszta dnia została rowerowo zmarnowana na niejeżdżeniu.
- DST 37.50km
- Teren 3.50km
- Czas 01:27
- VAVG 25.86km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Jamborowa Odyseja Wodociągowa - dz. 1: trochę służbowo, trochę prywatnie
Poniedziałek, 25 maja 2015 · dodano: 27.05.2015 | Komentarze 3
Rowerowy dzień dwudzielny: najpierw rano na lekko od R. do służby w p. na L. - i na abarot.A potem ze wszystkimi trzydniowymi gratami do Jamboru.
Słaby wiatr z SE niezbyt przeszkadzał, chmurzyło się (a nawet, jak mawiają Górale - butorzyło!), ale zaczęło obdarowywać wodą dopiero pół godziny po dotarciu na miejsce.
Na ostatnich kilometrach przed metą stuknęło 3000 km w tym roku :)
- DST 33.50km
- Teren 4.90km
- Czas 01:42
- VAVG 19.71km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Podlasie Egzotyczne - dz. 7: Prawosławne ostatki
Niedziela, 12 kwietnia 2015 · dodano: 13.04.2015 | Komentarze 14
Trasa:Żerczyce - Moszczona Pańska - Sycze - Grabarka - Szumiłówka - Oksiutycze - Pawłowicze - Homoty - Szerszenie - Kudelicze - Olchowicze - Maćkowicze - Siemiatycze Stacja - (dalej pociągowo) - Wawa PKP - Uć W. PKP - (dalej rowerowo) do M.
Już od rana wiało bardzo solidnie, aż ogrodowy wiatrak opodal krasnoludka, który leje wężem strażackim wodę do oczka wodnego w którym siedzi żaba rechocząca cały poprzedni wieczór - no więc ów wiatrak aż się kręcił, tak wiało.
Ruszyliśmy pod ten wiatr. O, w mordę. Co chwila postoje, prędkość piętnaście. Tyle, że gładki asfalt. Za wsią było wprost koszmarnie (to był początek orkanu Stefan;), potem na szczęście zaczęło się trochę lasów.
Z głównej szosy skręcilismy za Moszczoną Pańską na Grabarkę - górki, dołki, las sosnowy - i nareszcie trochę z wiatrem.
Cerkiew w Grabarce ze słynnym lasem krzyży - zwaną prawosławną Częstochową - znaleźliśmy bez problemu. Tymczasem wiatr nawiał chmurzyska i pokropiło nas - ze 3 kropki na krzyż. Na szczęście jeden, a nie cały las, bo by nas zlało. a tak po chwili wicher przegnał chmurności, więc, pozostawiwszy rowery przezornie pod jakąś wiatą zespawaną z czegoś, ruszyliśmy na obchód okolicy. Przy wejściu jest kapliczka-źródełko z cudowną wodą (i bardzo smaczną, choć nieco żelazistą) - a potem stromymi schodami wdrapaliśmy się na górę, do cerkwi. Pobuszowaliśmy w lesie (krzyży), zakupiliśmy w miejscowym sklepiku trochę różności pamiątkowych - non stop w naszych poczynaniach towarzyszył nam głośny dźwięk dzwonów grających w kółko tę samą melodię - zaczynała się jak "mam chusteczkę haftowaną", ale już bez "wszystkich czterech rogów" - co zrozumiałe, ze względu na wysoki stopień sakralności tego miejsca ;)
Po godzince spędzonej na zwiedzaniu i mimowolnym wbijaniu w czerep melodii "chusteczkowej" (ale bez rogów) oraz nabraniu wody, wyruszyliśmy w ostatni już etap wyprawki - ciągiem niewielkich wiosek położonych w dolince wśród zalesionych wzgórz (co miało niebagatelny, pozytywny wymiar w kontekście wichury) w kierunku doliny Bugu. Po drodze miały być dwa młyny, ale zamieniły się w wiatraki - co w tych stronach oznacza po prostu zniknięcie.
Do Bugu dotarliśmy we wsi Maćkowicze (na mapie sprzed stu lat są Mućkowicze:) - nim zjechaliśmy nad rzekę, pod miejscową drewnianą cerkiewką dowiedzieliśmy się od miejscowego pana dziadka-gaduły o tym, że za kwadrans będzie prawosławne nabożeństwo z procesją z okazji przypadającej właśnie tego dnia prawosławnej Wielkanocnej Niedzieli - więc nad Bug zjechaliśmy dosłownie na 5 minut. Ze względu na wiatr na Bugu były spore fale, a woda na powierzchni płynęła w górę rzeki! A przynajmniej takie to sprawiało wrażenie. A nad samą wodą stareńka wierzba - powykręcana i z dziuplą na przestrzał.
Po powrocie do cerkwi M. postanowiła zostać na całe nabożeństwo (do pociągu mieliśmy jeszcze ponad 2h), a ja po 10 minutach wymiksowałem się, by zwiedzić jeszcze trochę nadbużańskie okoliczne rewiry. Polnymi drogami dotarłem do kolejowego mostu - okazało się, że ma drewniane kładki dla pieszych wzdłuż torów - w to mi graj! Przeprawiłem się meridowo na drugą stronę - i w ten sposób zaliczyłem kolejną nową gminę - Sarnaki, położone już w województwie mazowieckim!
Po chwili wróciłem mostem na podlaską stronę, podjechałem pod cerkiew (właśnie skończyło się nabożeństwo) - i już z M., pożegnawszy pana dziadka - w długą - do stacji Siemiatycze. Po drodze ostatnie atrakcje - tabliczka "Koniec Strefy Przygranicznej" i jeden z "zębów Stalina" - czyli bunkier Linii Łomotowa, co to się ciągnęła od Bieszczadów po Podlasie właśnie.
Na stacji czekaliśmy jeszcze godzinkę - ciepło i ładnie, ale jak się chciałem bachnąć w trawie za murkiem na zawietrznej, to dobrze, że najpierw spojrzałem - miejsce było już zajęte przez Pannę Ż. Zygzakowatą ;)
Na peron wyszły dwa miłe psubraty - wyraźnie mają w zwyczaju witanie pociągów - całkiem, jak Lampo z mojej ulubionej książki z czasów młodości, czyli "O Psie, który jeździł koleją". Psy jednak pozostały - pojechaliśmy my, z dzikim tłumem - ledwo do szynkobusu dało radę wcisnąć nasze rowery... W środku było gorąco i sennie, choć toczyły się ciekawe rozmowy - np. panowie w wieku maturalnym omawiali walory (tu cytat) "(...)-bardzo mądrego filmu pt. "Drogówka", który jednak kończy się chujowo, bo bohater traci członek. -Który członek? -Najważniejszy! -Będę mieć na względzie!". Wszystko w pięknej, wschodniej Polszczyźnie typu Kargul i Pawlak :D
W Warszawie na Wschodnim dwie godziny czekania na przesiadkę, więc udaliśmy się do najdłuższego bloku współczesnej Pragi, gdzie po strasznie długim oczekiwaniu wjechała na stół miejscowej pizzerii zaskakująco super przepyszna pizza - polecam-polecam-polecam!!! Do tego dwie michy prawdziwego sosu czosnkowego, a nie jakieś erszace z proszku. Pan restaurator bardzo miły, a obrusy ma w hafty - na jednym jechały sobie na rowerach wśród drewnianych domków dwa zające - to my! :D
Mimo pożarcia dwóch mich czosnkowego sosu, w ciapągu do miasta Uć też było full, a w dodatku pan konduktor kazał nam wstawić rowery do kibla (oczywiście ostatnim wagonem była jedynka, ale nie udało się nam w niej jechać, więc musieliśmy, by nie tarasować przejścia zadowolić bicykle, a raczej pana konduktora klozetem), Spowodowało to na stacji Uć W. wielkie perturbacje w wysiadaniu, bo nie można było sensownie wykręcić na właściwą stronę pojazdów w ciasnym przejściu.
A potem już rowerowo po ciemku do M. (via żabkowe zakupy).
I koniec wyprawki.
Nowe gminy: Mielnik, Siemiatycze, Sarnaki.
Podsumowanie wyprawki:
Km - 373,1
Km w terenie - 211,1 (56,6% łącznej ich liczby - zaskakująco dużo!!)
Średnia prędkość (moja;) - 20,41 km/h (zaskakująco dobra, jak na rodzaje nawierzchni, po których przyszło się toczyć z obciążeniem)
Liczba dni - 7
Średni dystans dzienny - 53,3 km
Średni dzienny czas jazdy (mój, nie M.;) - 2h 36 min.
Liczba nowych gmin - 22 (21 - woj. podlaskie, 1 - woj. mazowieckie)
Wrażeń - moc! To najbardziej egzotyczne miejsca w Polsce widziane jak dotąd z siodełka.
Pogoda - gdyby nie wiatry - na piątkę.
Ogólna subiektywna ocena wyjazdu (w skali 1-6) - 5,5.
Warto, naprawdę warto tam jechać!
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 76.20km
- Teren 57.70km
- Czas 03:43
- VAVG 20.50km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Podlasie Egzotyczne - dz. 6: Pylnymi drogami
Sobota, 11 kwietnia 2015 · dodano: 13.04.2015 | Komentarze 4
Trasa:Białowieża - Podcerkwy - Topiło - Wygon - Nikiforowszczyzna - Górny Gród - Starzyna - Jodłówka - Wojnówka - Biała Straż - Opaka Duża - Wólka Terechowska - Czeremcha - Miedwieżyki - Rogacze - Gołubowszczyzna - Nurzec - Nurczyk - Żerczyce
Prognozy na ów dzień były takie, że będzie wiać prosto w pyski - ale umiarkowanie - a na kolejny takie, że wiatr się rozpędzi do jakichś kosmicznych prędkości - i niestety nadal z przodu. W planach był nocleg w Czeremsze (ok. 50 km) - ostatnie 50 km następnego dnia do pekapu. Jednak w zaistniałych prognozach zarządziłem, że żyłujemy jak daleko się da już dziś, bo jutro możemy nie zdążyć na ciapąg.
Wyjechaliśmy więc w miarę wcześnie, pomachawszy naszym miłym gospodarzom i Białowieży - i wkrótce wbiliśmy się znów w puszczę i piaszczyste dukty. W lesie było dość zacisznie i przepięknie - minęliśmy leśniczówkę w Podcerkwach i kołując tam i siam szlakiem rowerowym dotarliśmy do mostu na Leśnej Rzece. Tu dokonałem niebywałej figury akrobatyczno-dźwiękowej, bo w momencie, gdy trzymałem w ręce na poły odkręcony termos z gorącą herbatą - coś mnie zaczęło gwałtownie użerać w boczuś pod koszulką. Moja reakcja była równie błyskawiczna - zlikwidowałem agresora wrzątkiem na ciele własnym! A łu.
Za mostkiem jeszcze trochę i ukazała się kolejna malownicza leśna osada - Topiło. Ku naszemu zdumieniu, mimo może z 10 chałup jest tu sklep - nawet był otwarty! Ponadto parkuje tu kolejna leśna lokomotywka i jest zalew, nad którym zrobiliśmy popas. Towarzyszyły nam roje w rui żab, wąż zaskroniec i miejscowy pekińczyk. Wszyscy zgodni i niezjadający się ni nie chłepcący czyjejś krwi. Pekińczyk tylko się turlał z górki nad wodę tarzając się w ów sposób.
W Topile nagle pojawiło się kilkaset metrów asfaltu(!), ale znów wjechaliśmy po chwili do lasów. Po kilku km zjechaliśmy ze szlaku rowerowego w boczne przecinki - i omal nie ugrzęznęliśmy w krzoru - ale w tym momencie ukazał się urokliwy przysiółek o nazwie Wygon. Powitał nas tu Pies Duży Rasy Białej A Formy Puszystej - zwany w innych stronach owczarkiem podhalańskim ;) Pies-łasipies ;)
Z Wygonem sąsiaduje kolejna mikrowioska, której nazwa (na tablicy!) zajmuje więcej miejsca od niej samej - czyli Nikiforowszczyzna. A potem jeszcze kawalątek puszczy - i przyszło się pożegnać po 70 km dwudniowej jazdy z Królową Polskich Puszcz. Żal wielki - puszcza o tej porze jest świetlista (brak jeszcze liści), rozkwiecona i rozćwierkana w sposób niespotykany w zwykłych lasach.
Wkrótce zaczął się asfalt (wieś Starzyna - istny skansen!) - za Starzyną zjechaliśmy w suche lasy sosnowe, celem odnalezienia drewnianego dworu w Jodłówce. Przy krzyżówce był dość nietypowy cmentarz - składał się z grobu Krasnoarmiejca Moskalenki, dwójki polskich żołnierzy z 1939 r., podwójnego grobowca dawnych właścicieli Jodłówki - i pana, który (sic!)zginoł.
Dwór w Jodłówce to kolejny wspaniale klimatyczny kąt - na niewielkiej polance, w otoczeniu starych brzóz spory drewniany dwór z aż czterema werandami - jeszcze na głucho zabity po zimie i nieco zaniedbany. Po wojnie była tu placówka straży granicznej, potem szkoła - dwór, co ciekawe cały czas należał do potomków właścicieli (istny ewenement w PRL-u), a kolejni dzierżawcy płacili za jego wynajem. Dziś chyba ostatecznie wrócił do dziedziców i wygląda, że służy za letnisko, ale przydałby mu się jakiś, choćby niewielki remont.
Z Jodłówki wróciliśmy na asfalt w Wojnówce - miał być tu wiatrak, ale znów nie było. Asfalt wkrótce odszedł w bok, a my znów zaczęliśmy obrastać w kurz na piaszczystej autostradzie - m.in. jechała tędy cała kawalkada aut wzbijając tumany pyłu - chyba jakiś ślub, albo coś w tym guście.
Po kilku km dotarliśmy do wsi Opaka Duża - to prawdziwa Mekka, Medyna i Jerozolima wszystkich kurierów, którzy docierając na ten koniec świata (wieś leży dosłownie na granicy) mogą zakrzyknąć: "o, paka duża!"
Nim wjechaliśmy do wsi (choć wieś to może za dużo w tym przypadku powiedziane), zwiedziliśmy miejscowy cmentarzyk prawosławny w lesie i pięknie odnowioną drewnianą cerkiew.
W Opace znów nas zatrzymali pogranicznicy, ale się nad nami zlitowali i tylko nas pouczyli, że wejście na pas ziemi granicznej kosztuje mandat w wysokości 500 zł. Pfff - od dwóch zatrzymań już to wiemy! ;P
Za Opaką droga leci dosłownie wzdłuż granicy w odległości kilkunastu metrów. W końcu skręciliśmy na Wólkę Terechowską - a tam nareszcie skończyły się (póki co) piachostrady. Wkrótce ukazała się jeszcze jedna cerkiew (murowana), a potem pod wiatr terenami rolnymi - i już byliśmy w Czeremsze. Podjechaliśmy na dworzec (zaskakująco wybujały, jak na gabaryty wsi - no, ale to w końcu lokalny węzeł kolejowy!) i nawet była kasa, więc profilaktycznie kupiliśmy już tu na następny dzień bilety na powrót (z Siemiatycz). Oraz nieco porumunowaliśmy pod miejscowym marketem - wreszcie trochę w cieniu, bo prażyło niemiłosiernie.
Z Czeremchy ruszyliśmy na podbój Miedwieżyków - i znów pojawiły się miast asfaltów piachowertepostrady. Co coś przejeżdżało - to nas okurzało. Doszło do tego, że zacząłem dostawać niekontrolowanych ataków kaszlu :/ W dodatku zapomniałem zapiąć sakwę i nam cola wyleciała, a w Miedwieżykach piach zastąpiły strasnyje briuki. Same nieszczęścia. Na szczęście w kolejnej wsi (Rogacze) była prześliczna błękitna cerkiewka i kolekcja starych krzyży nagrobkowych.
Dalej znów pojechaliśmy nieasfaltami kierując się na zaklepany telefonicznie nocleg we wsi Żerczyce. Okazało się po drodze, że aż do owych Żerczyc ani kawałka asfaltu - ale bruki i owszem. Na szczęście obok takich bruków zawsze jest wyjeżdżona ścieżka rowerowa - i takie ścieżki to ja rozumiem! Jestem od Miedwieżyków, a zwłaszcza Nurca zwolennikiem naturalnego procesu powstawania ścieżek rowerowych, a nie ich sztucznej budowy ;)
Kierując się pi razy drzwi (na tym etapie mieliśmy do nawigowania tylko dwusetkę), jadąc na kompletnego czuja terenem zaskakująco mocno pofalowanym o charakterze leśno-rolniczym, dojechaliśmy do pożaru, który sobie robił opodal gospodarstwa pan wypalacz. Ręce, manetki i lemondki opadają! :<
W końcu wyjechaliśmy na jakąś wieś typu ulicówka i asfalt - i okazało się, że to rzeczywiście Żerczyce! :) Jednak skręciliśmy nie w tę stronę w ów asfalt, bo stwierdziłem, że skoro nie wiadomo w którą - to jedziemy z wiatrem ;)
No i oczywiście trzeba było się wracać kawałek - już pod wiatr ;p
A kwatera okazała się kolejnym przyjemnym miejscem - oprócz nas mieszkały tu dwie, albo trzy niezastare Ukrainki pracujące w sąsiedniej wsi, jak nas poinformował pan gospodarz. Okupowały jedyną łazienkę chyba z godzinę, a jak w końcu wlazłem na niecały kwadrans, to wychodząc nadziałem się na gromkie "Urra!" i piski radości graniczącej niemal z ekstazą. Nu, wot...
Nowe gminy: Hajnówka, Dubicze Cerkiewne, Kleszczele, Czeremcha, Milejczyce, Nurzec-Stacja.
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)
- DST 48.70km
- Teren 40.30km
- Czas 02:23
- VAVG 20.43km/h
- Sprzęt MERIDA KALAHARI 500
- Aktywność Jazda na rowerze
Podlasie Egzotyczne - dz. 5: Puszcza z Żubrem
Piątek, 10 kwietnia 2015 · dodano: 13.04.2015 | Komentarze 2
Trasa:Siemianówka - Stare Masiewo - Zamosze - Pogorzelce - Białowieża
Syci wrażeń dnia poprzedniego, kolejny dzionek postanowiliśmy potraktować dość lajtowo - choć, rzecz jasna, nie znaczyło to braku atrakcji! O nie - nie w tych stronach! ;) Dzień, pomni doświadczeń dnia poprzedniego rozpoczęliśmy od wizyty w sklepie i nakupieniu odpowiedniej ilości płynów na drogę - pod sklepikiem dwa miłe pieski (a na kwaterze, zapomniałbym dodać - kotowisko!).
Po pożegnaniu gospodarzy zjechaliśmy niemal od razu z szosy do lasu - pierwszych zapowiedzi królowej polskich puszcz z żubrem w herbie ;) Póki co były to zwykłe, suche, sosnowe laski - nawigując na czuja dojechaliśmy do płaskiego tu brzegu zalewu - malownicze miejsce! Kolejne, za kawałek, wzbogacone było o wieżę obserwacyjną - po wdrapaniu się na górę oczętom zdumionym naszym ukazał się błot szmat, trzcinowiska i Pan Holender, który miał lupę do obserwacji przyrody. Wypatrzył tego dnia już trzy wilki, więc nie chcąc mu zawracać zanadto lupy, po niedługim czasie pojechaliśmy wałem nadtrzcinowo-zalewowym dalej - i po chwili zanurzyliśmy się już we właściwej Puszczy Białowieskiej - na jej najpółnocniejszym skraju. A tu cała piesza wycieczka - chyba reszta Holendrów. O, zaskroniec! - zakrzyknęliśmy, ale to dopiero po kilku kilometrach jazdy prostą jak drut przecinką leśną, bo droga znienacka uległa zwężeniu ;)
Za kolejnych kilka kilometrów puszczy po raz wtóry dopadła nas straż graniczna - i znowu żmudne spisywanie i sprawdzanie, że my to my, a nie oni.
Pierwszą z trzech tego dnia wsi (reszta jest puszczeniem;) było Stare Masiewo - przemalowniczo-drewniano-studniożurawiane :)
Po ponownym zagłębieniu się w lasy tzw. Wilczym Szlakiem, przemierzając najpiękniejsze z ostępów nie będących ścisłym rezerwatem (po którym jeździć na rowerze nie można) trafiliśmy w uroczysku Głuszec na zrewitalizowaną leśną stacyjkę wąskotorówki i pomalowany w wesołe barwy niemaskujące parowozik. Do tego wiata i kilka różnych wagoników. Wszystko kolorowe i miniaturowe, niczym w wesołym miasteczku, a nie w wesołym puszczysku!!
Jadąc tam i siam (ale zawsze rowerowym szlakiem), mając słońce w pyski i wręcz na odwrót, w końcu wjechaliśmy w taki ostęp, że odnalazłem w przydrożnym rowie pierwszego kaczeńca i zatrzymałem się, by mu pstryknąć fotkę - a M. mnie na chwilę wyprzedziła - i w tym momencie tuż przed jej przednim błotnikiem przeleciał w poprzek drogi ogromny żubr! Szczyt wszystkiego normalnie.
Dłuższy popas (bez żubra) urządziliśmy więc dopiero przy Kosym Moście na Narewce - a potem znów ruszyliśmy - tym razem w kierunku wsi o tej samej, co rzeczka nazwie.
Nie dojeżdżając do wsi, wciąż jadąc lasami skręciliśmy na Starą Białowieżę - droga, do tej pory jako-taka, zrobiła się nierówna - widać, że jeżdżą nią cięższym niż rowery sprzętem, więc telepało niemiłosiernie, a wszystko w sakwach fruwało, gdy tylko próbowałem się nieco bardziej rozpędzić. I tak kolejne kilkanaście kilometrów lasu - po drodze urokliwa wiatko-chatka przydrożna z żurawiem studziennym.
W Starej Białowieży, gdzie jest ścieżka między odwiecznymi dębami był miły pan sprzedający cały boży dzionek bilety nikomu, ale za to ładnie zagrabił z nudów piaszczysty parking - ten, to ma życie! :D Ponieważ nie kupiliśmy także i my (znamy Starą B. z poprzedniego pobytu w okolicy), więc pogadaliśmy milo, pan zjadł nam czekoladę (ale tylko ten kawałek, którym go poczęstowałem ;p) i szybko się zwinął, bo skończył tego dnia robotę - a myśmy też odsapnęli - i już był zaraz asfalt, najpierw wieś Pogorzelce, a potem już sama Białowieża (wjazd od strony skansenu, czyli w sumie taki, jak wszędzie;).
Po zakwaterowaniu się na naszej już kiedyś bywałej kwaterze ruszyliśmy na koniec dnia jeszcze na obchód Parku Pałacowego i centrum - a że głód dopadł nas znaczący, wylądowaliśmy ostatecznie aż w dwóch knajpach - w "Unikacie" zjedliśmy obiad właściwy (m.in. dzik po raz enty) oraz Pokusie - na deserze.
I w ten sposób kolejny dzień wyprawki dobiegł kresu.
Nowa gmina: Białowieża.
Kategoria 4. Dzień to za mało!, 5. Nieśpiesznie z M.:)